Kiedyś zachłanna na nowe wyzwania. Wszystkiego chciała posmakować, wszędzie się sprawdzić. Dzisiaj starannie wybiera propozycje, wykreśla z kalendarza imprezy, na których być wypada. Celebruje codzienność – picie kawy z narzeczonym na tarasie pachnącym lawendą, spacer z psem Momo, obiad u rodziców. – Dojrzałam do tego, że mniej naprawdę znaczy więcej – mówi dziennikarka Beata Sadowska
– Siedzisz po innej stronie mikrofonu niż zwykle. Co jest trudniejsze – pytać czy odpowiadać?
– Odpowiadać. Nie jest łatwo mówić, nie popadając w banał, szczerze, na zadany temat. W takich sytuacjach odzywa się moja chorobliwa nieśmiałość. Cierpiałam na nią od dziecka, mimo że byłam wzorową uczennicą, na wszystkich szkolnych uroczystościach recytowałam wiersze i śpiewałam piosenki. W liceum, kiedy na lekcjach padało pytanie, nawet jeśli znałam na nie odpowiedź, coś mnie paraliżowało i nie podnosiłam ręki. Pracowałam i nadal nad tym pracuję, jednak nieśmiałość ciągle daje o sobie znać. Zwłaszcza jak wchodzę do pomieszczenia, gdzie jest duża grupa nieznajomych. Wtedy widzę w sobie tę dziewczynkę sprzed lat, która wycofuje się, staje pod ścianą i myśli: uciekać.
– Dziennikarstwo było taką autoterapią?
– Było, ale nie od razu. Najpierw zdawałam na iberystykę. Chciałam zostać tłumaczką, siedzieć cichutko w domu, przy komputerze, bez konieczności konfrontowania się z dużą grupą ludzi. I pierwszy raz dostałam po nosie, bo nie zostałam przyjęta. Mimo że w Batorym miałam średnią 5,9 z polskiego, włoskiego i angielskiego. Dziwne, że mnie, w końcu prymuski przyzwyczajonej do sukcesów, jakoś to nie dotknęło. Miałam przyjaciółkę, która namawiała mnie do studiowania w Warsaw Journalism Center. Nie chciałam o tym słyszeć. W tym czasie w Radiu Eska szukali ludzi do czytania newsów. Chciałam spróbować, ale znowu ten strach. Biły się we mnie na pięści dwie Beaty. Pamiętam, że na głos powiedziałam do siebie: Jak znowu się wycofasz, będziesz tak robiła przez całe życie. To nie było tak, że rezygnowałam i już. Potem wyrzucałam sobie, że znowu stchórzyłam. W końcu postanowiłam: okej, spróbuję. To była jedna z najtrudniejszych decyzji w moim życiu.
– Ale wybór okazał się trafny.
– Nie do końca, bo do Eski mnie nie przyjęto. Wkrótce zaczęłam jednak pracę w Radiu Kolor. Natomiast zanim dostałam się na dziennikarstwo, przeszłam jeszcze jedną próbę. Dyrektor szkoły oświadczył, że lista jest już zamknięta, ale też zapytał, którą sekcję chciałabym wybrać. Ja, że oczywiście prasową, jest najbezpieczniejsza, bo nie słychać, nie widać. Popatrzył na mnie i powiedział: „Przyjmę panią, ale pod dwoma warunkami: będzie pani zdawała do sekcji telewizyjnej i zda lepiej od wszystkich”. Pamiętam, że wyszłam wściekła: Co on sobie wyobraża, więcej tam nie pójdę. Ale zaraz pojawiła się myśl: przecież dał mi szansę. I jeszcze tego samego wieczoru postanowiłam, że spróbuję. Nieźle się ze sobą mocowałam.
– Może ty po prostu lubisz tak się ze sobą mocować?
– Lubię, choć wtedy jeszcze nie wiedziałam dlaczego. Teraz wiem, że to pomaga się rozwijać, zyskiwać większą świadomość, stawać się fajniejszym, uważniejszym człowiekiem. Wcześniej byłam po prostu przyzwyczajona do tego, że w szkole jestem najlepsza – mam najlepsze stopnie, najszybciej biegam na 60 metrów.
– Skąd ta potrzeba bycia najlepszą, jak myślisz?
– Moi rodzice nigdy nie podsycali rywalizacji, nie brakowało mi czułości i miłości. Może wynikała z mojej nieśmiałości? Może stopniami i biegami musiałam sobie udowadniać, że jestem fajna i dobra?
– Spróbowałaś wszystkich rodzajów dziennikarstwa, a wybrałaś telewizyjne. Dlaczego?
– Zaczęłam od radia i, prawdę mówiąc, tęsknię za radiem. Ale cieszę się, że pracuję w telewizji. To kolejny etap w moim rozwoju. Chciałam posmakować różnych rzeczy, sprawdzić się na różnych polach. Kocham telewizję na żywo. Jest prawdziwa do bólu, jak się człowiek pomyli, to nie tylko słychać, ale i widać. Trzeba sobie poradzić w każdej sytuacji.
– A mnie się wydaje, że telewizja ciebie nie kocha. Nie masz kontraktu gwiazdorskiego i, jak ci się zarzuca w środowisku, „nie przechodzisz przez szkło”.
– Odmówiłam kiedyś kontraktu gwiazdorskiego, bo lubię o sobie decydować. A kontrakt polega na tym, że z jednej strony dostaje się co miesiąc superpieniądze, można brać kredyty i spokojnie funkcjonować, a z drugiej – jest się bardzo mocno uzależnionym od swojego pracodawcy. Istnieje niebezpieczeństwo, że jednego dnia relacjonujesz festiwal kiełbasy, a drugiego sztukę wysoką. Nie byłabym wiarygodna, gdybym codziennie robiła co innego. Wcale nie uważam, że więcej znaczy lepiej. Naprawdę wierzę, że mniej znaczy więcej. Nie muszę pojawiać się na antenie dzień w dzień, bratać się ze wszystkimi na imprezach, choć wiem, że to oznacza mniejszą popularność. I nie chodzi o to, że zadzieram nosa, tylko chcę robić to, co jest mi bliskie. Nie mizdrzę się do widza, na antenie jestem taka, jaka jestem. Mogę pracować nad warsztatem, ale nie zmienię swojej osobowości pod publiczkę, bo nie byłabym uczciwa w stosunku do siebie.
– Żadnego ze swoich wyborów nie żałujesz? Wiesz chyba, do czego piję?
– Nie.
– Chodzi mi o program „Gwiazdy tańczą na lodzie”.
– Niczego nie żałuję. Wszystko czegoś mnie nauczyło. Zobaczyłam, jak taki program funkcjonuje od środka. Dla mnie to było sportowe zadanie. I wyzwanie. Byłam szczęśliwa, że codziennie mam po sześć godzin treningu. Jaka to adrenalina!
– Ale mogłaś przecież sama trenować.
– W życiu bym się tak nie zmobilizowała. Obiecuję sobie, że będę ćwiczyła w domu jogę, a nigdy mi się to nie zdarzyło. Muszę zapisać się na kurs, pojechać na warsztaty, mieć regularne zajęcia. Wiem, co mnie w tym programie kręciło najbardziej – że nagle niemożliwe staje się możliwe, przekracza się bariery. Te fizyczne, jak lęk przed wykonaniem salta przez ramię partnera, i te psychiczne, jak brak zaufania do drugiego człowieka.
– Zaczynałaś od dziennikarstwa politycznego, współtworzyłaś „Fakty” w TVN. Nagle zrobiłaś woltę i przeszłaś do show-biznesu. A mogłaś być drugą Justyną Pochanke.
– Dziennikarstwem politycznym zajmowałam się już w Radiu Kolor za Manna i Materny. Potem w Telewizji Wisła, gdzie Mariusz Walter wysłał mnie, żebym przygotowywała się do „Faktów”. I naprawdę mogłam przebywać w Sejmie cały dzień i pół nocy. Byłam zachwycona, że wieczorem wiem to, o czym następnego dnia napiszą gazety. Rodziły się wtedy media prywatne, miałam poczucie, że uczestniczę w czymś nowym, ale też ważnym. I byłam w tym na 100 procent. Na szczęście jestem ze sobą na tyle dogadana, że gdy coś mi nie odpowiada, to mogę odejść nawet na przekór temu, co mówią inni.
– Dlaczego przestały ci odpowiadać „Fakty”?
– Z dwóch powodów: po pierwsze, dlatego że „Fakty” najeżone były mężczyznami, bardzo ambitnymi, którzy też zaczynali i chcieli być najlepsi. I dobrze, ale był tam swego rodzaju kult mężczyzny, a ja widocznie byłam za słaba, żeby stawić im czoła. Ale drugi powód był dużo ważniejszy – zdałam sobie sprawę, że życie przecieka mi między palcami. Nie miałam przekonania i wiary Moniki Olejnik, że to właśnie to, z czego chcę żyć, w czym jestem najlepsza. Postanowiłam spróbować czegoś innego, choć to oznaczało, że zaczynam od początku.
– Nie masz poczucia, że się marnujesz? Praktykowałaś w światowych agencjach, a wylądowałaś w telewizji śniadaniowej, która oczywiście też jest potrzebna, ale to przecież zupełnie inna liga.
– Dużo ludzi mówiło mi podobnie: „możesz być numerem jeden, jak mogłaś zaprzepaścić taką szansę”. Gdybym jednak została, byłabym nieszczęśliwa. Miałam 21 lat, a nie mogłam pójść do kina, bo 24 godziny na dobę byłam pod telefonem. Zawsze mogło coś się wydarzyć, na przykład zebranie koalicji, bo wtedy koalicjanci spotykali się o 22.00, uciekając przed dziennikarzami, a my za nimi pędziliśmy. Wszyscy mówili: „co ty robisz?!”, a ja szukałam swojego szczęścia. Naprawdę nie mam problemu z tym, że nie jestem Moniką Olejnik, Justyną Pochanke, chociaż obydwie uwielbiam i cenię.
– Co przez swoją decyzję zyskałaś?
– Prawdziwe życie. Mniej eksponowane, ciche. Wcześniej nie mogłam pobiegać z psem o 8 rano, bo o 9 musiałam mieć przeczytane wszystkie gazety. I nie chodzi o to, że jestem leniwa, bo nadal ciężko pracuję, ale teraz mogę celebrować codzienność, zwyczajność. Mogę rano wypić spokojnie kawę, w weekend wyłączyć komórkę. To jest mój komfort i nie zrekompensują mi tego pozycja, sława ani pieniądze.
– Czy jednak nie uciekłaś z deszczu pod rynnę? Jako gwiazda telewizyjna jesteś nieustannie oceniana. Musisz bywać, wyglądać.
– Kiedy zaczynałam zajmować się tym rodzajem dziennikarstwa, nie było paparazzich, „Faktu”, plotkarskich serwisów internetowych. To były trochę inne czasy. Oczywiście, że jestem oceniana i jak mi odpadnie kawałek lakieru z paznokcia, natychmiast ktoś to zauważy i zrobi zdjęcie. Oczywiście, że sfrustrowani ludzie wypisują w Internecie niestworzone rzeczy: przyjechała z Azji, Mongoł, nienawidzę jej. Nauczyłam się tym nie przejmować. A że muszę bywać? Nie muszę. Jak nie mam ochoty się stroić, to nie idę na imprezę. Po 18 nie odbieram zawodowych telefonów, chyba że od wydawcy, z którym następnego dnia mam program.
– Gdy czytasz te wszystkie obraźliwe teksty, nie myślisz sobie: mam tego dość?
– Nie, bo to byłaby ucieczka przed agresją. Krytyka jest nieodłącznym elementem tego, co robię, ale Internet rządzi się swoimi prawami. Mam też teorię, że gdy ktoś nie chce, żeby za nim biegali paparazzi, to nie biegają. Jak się nie wystawia i żyje po swojemu, nie jest atrakcją. Ja nie jestem. Nauczyłam się wybierać z wielu propozycji to, co jest moje. Interesuję się modą, więc chodzę na pokazy, ale nie pojawię się na imprezie tylko po to, żeby dostać perfumy czy za darmo napić się alkoholu.
– Niektórzy odbierają cię jako kobietę wyniosłą i zadufaną w sobie.
– Włodek Szaranowicz śmiał się ostatnio: „Już wiem, jaka jesteś”. Jeden z jego kolegów, gdy dowiedział się, że Włodek prowadzi ze mną program, powiedział: „Piękna kobieta, ale musi być straszna dla mężczyzn. Ona ma to w oczach!”. Niestety Włodek nie zdradził mi, kto to był! (śmiech) Z czego wynika takie myślenie? Może z tego, że jestem wysoka, a w dodatku chodzę na szpilkach, więc ludziom wydaje się, że patrzę na wszystkich z góry? Może potęguje to typ mojej urody, która nie jest urodą słodkiej blondynki? No i na pewno nie pomaga mi, że jak się pojawiam w grupie osób, których nie znam, to się wycofuję, bo się wstydzę.
– Miał rację kolega Włodzimierza Szaranowicza? Jesteś straszna dla mężczyzn?
– Mój narzeczony mówi, że to święta prawda. Jesteśmy razem sześć lat, choć Paweł twierdzi, że dwa, bo więcej by ze mną nie wytrzymał (śmiech). Uwielbiam mężczyzn. Śmieszy mnie tylko tani podryw: fajna fura i komóra. Dla mnie facet nie musi być superprzystojny czy mieć supersamochód. Często ten, który siedzi w kącie i wszystkim się przygląda, jest dużo ciekawszy.
– Skąd u ciebie azjatycka uroda?
– Mama pochodzi ze wschodu Polski, gdzie kiedyś mieszkało dużo Tatarów. Może kilka pokoleń wstecz jakąś praprababkę wzięli w jasyr? Faktów brak, nikt w rodzinie się do nich nie dokopał. Ale jak pojechałam do Mongolii, to byłam trochę ich.
– Podróże to jedna z twoich pasji. Gdzie odnalazłaś swoje klimaty?
– Kilka lat temu postanowiłam, że raz do roku pojadę w miejsce, w którym jeszcze nie byłam, niekoniecznie daleko, mogą to być Kaszuby czy Suwalszczyzna. Wszystko po to, żeby otwierać w głowie i w duszy nowe przestrzenie. Była więc Afryka, Ameryka Południowa, Australia, Nowa Zelandia, Europa i Ameryka Północna. Azję zostawiłam sobie na deser. I okazało się, że jest najbardziej moja. Wszystko mnie tam czaruje: ludzie, kuchnia, atmosfera, to, jak płynie czas. Jak tam pięknie potrafi grać cisza. Najpiękniej! Moje klimaty, moja estetyka. Lubię minimalizm, prostotę. Męczy mnie hulające bogactwo. Wolę schować się w naturze. Tam chcę wracać.
– Podróżujesz, wspinasz się, choć masz lęk wysokości, biegasz, ćwiczysz jogę. Czy nie za dużo tego?
– Mam bardzo intensywną pracę, którą kocham, ale gdybym tkwiła tylko w niej, pewnie bym zwariowała. Dla równowagi potrzebuję ciszy. Dlatego biegam, medytuję, podróżuję z plecakiem niezatłoczonymi szlakami. To mój odpoczynek. W zgiełku i hałasie nie usłyszy się siebie. Wcześniej chciałam wszystkiego spróbować, byłam ciekawa świata. Teraz uczę się wybierać. I już na przykład się nie wspinam. Ciągle mam pełny notes, spotkanie za spotkaniem. Ale już umiem dostrzec: Boże, Sadzia, zwariowałaś. I z pięciu spotkań zostaje jedno. Żeby jednak to zauważyć, potrzebny jest spokój.
– Każdy z nas odwołuje się w dorosłym życiu do swojego rodzinnego domu – odwzorowuje go albo się z nim zmaga. A ty?
– Jedno i drugie. Co niedzielę jeździmy z bratem, jego żoną i dzieciakami do rodziców. Po obiedzie wszyscy, razem z psami, idziemy do lasu. Mimo że czasem wściekam się na brata, wiem, że zawsze będę na każde jego wezwanie, a on będzie na moje. Tak samo z rodzicami. Z domu rodzinnego chciałabym skopiować właśnie ten bagaż zaufania, miłości, ciepła. Z drugiej strony są historie, których nie chciałabym powtórzyć w relacjach z moimi dziećmi. Gdy byłam nastolatką, mama nie potrafiła ze mną rozmawiać na trudne tematy. Sama miała ciężkie życie, musiała szybko dorosnąć. Gdy babcia poważnie zachorowała, mama zrezygnowała ze studiów, żeby zapracować na leki i utrzymanie. Mój ojciec z kolei miał dziesięcioro rodzeństwa i wojskowy reżim. Nie było czasu na sentymenty. Dziś wiem, że rodzice starali się najlepiej, jak potrafili. Dali mi to, co mieli najlepszego. Teraz role się odwróciły. To ja uczę mamę mówienia o trudnych sprawach, zabieram na obóz jogi, warsztaty psychologiczne. Postanowiłam, że raz w roku będę fundować rodzicom wyjazd w świat. Wcześniej nie mieli takich możliwości.
– Masz w planach bycie mamą?
– Mam i na pewno będę. Ale cieszę się, że do tej pory to się nie wydarzyło. Jak patrzę na siebie z dystansu, to wiem, że dziś byłabym tysiąc razy lepszą mamą niż rok temu. Spokojniejszą, dojrzalszą, mądrzejszą. Śmieję się, że nawet panią dla mojego psa jestem fajniejszą niż kiedyś. Młodość jest piękna, ale strasznie głupia. Takie jej prawo. Kiedyś porównywałam się, ścigałam, chciałam być taka jak inni. Teraz chcę być sobą. Wolę spokój niż brylowanie. Już nie muszę być prymuską. Uwielbiam przykazania Kołakowskiego, zaczynają się od bardzo pięknego: „Po pierwsze przyjaciele. A poza tym: chcieć niezbyt wiele”.