Jedna z najciekawszych kolekcji sztuki École de Paris znajduje się w podwarszawskim Konstancinie. Prywatne muzeum w eleganckiej Villi La Fleur przyciąga tysiące zwiedzających. Biznesmen Marek Roefler, z wykształcenia fizyk, zajmuje się ocalaniem sztuki rozbitków z Europy Środkowo-Wschodniej, przybliża ją i udostępnia innym.
Kim jest kolekcjoner?
Człowiekiem uzależnionym od chęci posiadania przedmiotów i budowania z nich zbioru. Można to nazwać chorobą. Samo kupowanie obrazów nie jest kolekcjonowaniem, można nimi udekorować dom. Kolekcjoner zbiera ponad potrzeby. W końcu ma tyle obrazów, że nawet nie ma gdzie ich powiesić. Zbiera prace jednego, dwóch czy trzech artystów, aby kolekcja pokazywała ich twórczość, rozwój kariery, przesłanie. Chce więcej. Zdobywa wiedzę. Wchodzi w środowisko ludzi, którzy się tym zajmują.
Pan się urodził kolekcjonerem?
Nie. To zupełny przypadek. Pierwsze obrazy kupiłem na przełomie lat 80. i 90., żeby udekorować ściany mojego pierwszego zbudowanego domu w Aninie. Po komunizmie odrodziła się Polska, powstały domy aukcyjne. Kupiłem jeden obraz, drugi, zaczęto przysyłać mi katalogi, oferty. Wciągnąłem się. Mam dwóch mentorów – Wojtka Fibaka, którego znaczna część kolekcji to École de Paris, i Marka Mielniczuka, w latach 80. prowadził galerię „Marek”, znanego marszanda szkoły paryskiej. Często bywałem w Paryżu. Prowadziłem firmę odzieżową, miałem klientów we Francji. Zacząłem odwiedzać Hôtel Drouot, mekkę kolekcjonerstwa sztuki. Ma 16 sal i w każdej z nich codziennie odbywają się aukcje. Zacząłem odwiedzać inne domy aukcyjne we Francji. Przez całe życie prowadziłem interes, zarabiałem sam na siebie i szanowałem pieniądze. Kiedy zorientowałem się, że ceny obrazów szkoły paryskiej są we Francji dwa razy niższe niż w Polsce, zacząłem tam kupować artystów, którzy byli najtańsi. Wiedziałem, że nie stracę, bo zawsze mogę je sprzedać drożej w Warszawie.
Tu rynek dopiero się kształtował.
W Polsce wojnę przetrwało niewiele dzieł sztuki. Jestem warszawiakiem z urodzenia. Nieomal wszystko, co należało do mojej babci, spłonęło. Nie ma jej kamienic. Jedyne, co po niej mam, to trzy srebrne malutkie popielniczki – wygrzebała je z ruin kamienicy na Czackiego, gdzie mieszkała. To historia większości rodzin. Rynek sztuki powstały po upadku komunizmu musiał zacząć szukać towaru. Nie tylko Polacy, również Rosjanie, Ukraińcy, Słowacy, Czesi sięgnęli po artystów wielkiej emigracji początku XX wieku. Chłopacy, dziewczyny, często pochodzenia żydowskiego, uciekali do Paryża, tam chodzili do szkół artystycznych, patrzyli na mistrzów, poznawali trendy. Powstała art modern, czyli sztuka współczesna, nowożytna. Moja kolekcja to art modern.
Paryż był dla nich spełnieniem marzeń?
Francja to był gigantyczny rynek. Od czasu impresjonistów sztuka już nie tylko służyła Kościołowi, portretowaniu książąt, pałaców czy wielkich bitew, ale stała się dostępna dla klasy średniej. Do tego doszło wielkie zainteresowanie sztuką u Amerykanów, którzy przyjechali do Francji. Stworzyli nowy przemysł, stali się zamożni, dolar miał niebotyczną wartość w stosunku do franka francuskiego. Kupowali meble, obrazy, rzeźby. Chcieli mieć u siebie fragment Europy, którą opuścili ich przodkowie. Każdy artysta czy pisarz jechał do Paryża. Można było się bawić, pić, bo nie było prohibicji.
Zajmowanie się tymi rozbitkami musiało być dla Pana pociągające?
Przemawiał do mnie kontekst – to byli polscy emigranci. Kupiłem pierwszego Menkesa [Zygmunt], pierwszego Mondzaina [Szymon]. Byli to często artyści w Polsce prawie nieznani. Za niepodległej może robili wystawy, ale przyszła wojna, a po niej nastał komunizm i urwały się ich kontakty z Polską. Dzisiaj widać, jak wielką rolę w sztuce odegrali artyści pochodzenia żydowskiego, artyści z Europy Środkowo-Wschodniej. Marc Chagall, Chaïm Soutine, Amadeo Modigliani, który był włoskim Żydem, oni wszyscy się znali. Do dzisiaj istnieje budynek, nazywa się La Ruche, mieścił 50 pracowni. Na parterze, ze względu na ciężki materiał, działali rzeźbiarze, na pierwszym i drugim piętrze malarze. Mówili w jidysz, po polsku, po rosyjsku. Przez tygiel La Ruche przeszli najwięksi. Jedną z największych kolekcji sztuki francuskiej stworzył w Filadelfii Albert C. Barnes. Przyjeżdżał do Soutine’a, który malował rozpłatane krowy, tusze zwierzęce, i kupił od niego wszystko – około 80 obrazów. Soutine, brudny, śmierdzący, kupił futro, samochód i pojechał na południe Francji. W dwa miesiące przepuścił wszystkie pieniądze i musiał wrócić do malowania.
Pana kolekcja to ocalenie Atlantydy. Sięgnął Pan po prace często nieznane, zapomniane, zaniedbane, stworzył im dom.
Bardzo wiele obrazów to prace wyciągnięte ze strychów czy piwnic całej Francji. Często nie były w ramach, leżały prawie wiek zakurzone, bez światła. Kiedy wracają od konserwatora, nagle widzę, że morze, które było szare, jest niebieskie... Powieszone w ładnych wnętrzach, profesjonalnie oświetlone, zyskują nowe życie. Ich twórcy stają się nieśmiertelni. Myślę, że gdyby żyli, byliby bardzo zadowoleni. Tworząc to muzeum, kilka razy zawitałem do Petit Palais w Genewie. Stworzył je Oscar Ghez, od dawna nieżyjący przemysłowiec z branży kauczuku, też pochodzenia żydowskiego. Kolekcjoner skupujący sztukę masowo. Jego syn Claude, który tu u mnie był, mówi, że ojciec był szaleńcem. W Petit Palais w latach 50. i 60. organizował wystawy monograficzne, wydawał książki. To był dla mnie wzór. Tutaj, w Konstancinie-Jeziornie, w tym domu, w którym jest dziś muzeum, mieszkali squattersi. Dom był w potwornym stanie, wylewały się fekalia. Mieszkam obok, więc wywoziłem je na własny koszt. Podbierali mi prąd. Kiedy w 2007 roku został wystawiony na sprzedaż, kupiłem go jako dom dla obrazów. Chciałem, żeby zamieszkali tu mistrzowie szkoły paryskiej. W dwa lata dom wyremontowałem, zatrudniłem historyka sztuki Artura Winiarskiego, dzisiaj jest dyrektorem mojego muzeum. Zaczęliśmy organizować monograficzne wystawy mistrzów, nawiązywaliśmy kontakty z ich rodzinami – przyjeżdżały tutaj. Nasze działania przyczyniły się do zainteresowania tymi artystami. To nobilitujące, że biblioteka wydawanych przez nas książek stanowi cenną wskazówkę dla innych.
Przywraca Pan rangę tamtym mistrzom?
Zrobiłem wystawy Henryka Haydena czy Henryka Epsteina, ale dzisiaj moja kolekcja tych artystów jest dużo lepsza, więcej o nich mówi. Żona Epsteina była skoligacona z żoną Modiglianiego. Tymczasem ludzie znają tylko ikony. Mojżesz Kisling za życia był wyżej wyceniany od Modiglianiego, to on był księciem Montparnasse’u. Mam odlew maski pośmiertnej Modiglianiego, który sfinansował Kisling, a wykonał Jakub Lipszyc, kolejny artysta polskiego pochodzenia. Życie tych emigrantów splata się z życiem największych ikon sztuki. Ich źródło było wspólne.
„Determinacja” to słowo Pana życia?
Raczej „konsekwencja”. W pracy i w życiu nie odpuszczam. Mobilizuję się i buduję. Teraz mam zespół historyków sztuki, mówią: „W tym roku możemy zrobić wystawę szkoły zakopiańskiej”. Pokażemy prace Stryjeńskiej, Augusta Zamoyskiego, Rafała Malczewskiego, Witkacego. Bohemę i fenomen Zakopanego. Zamoyski wsiada na rower w Paryżu i jedzie do Zakopanego, które jest też moim dzieciństwem. Moi rodzice byli lekarzami. Zawsze jeździliśmy do Zakopanego, do Domu Lekarza. Tam się uczyłem jeździć na nartach. Mówię o latach 50. i 60., kiedy jeździła tam inteligencja warszawska, jak to robiła w latach 20. i 30.
Rodzice poznali się w AK. Opowiadali Panu swoją historię?
Poznali się na kompletach tajnej Akademii Medycznej. Miałem 19 lat, kiedy zmarł mój ojciec. Praktycznie nic mi nie powiedział. Za to mama dożyła 92 lat i udało mi się jeszcze za jej życia wydać jej wspomnienia. W naszym pokoleniu rodzice nie do końca nas rozumieli. Kiedy miałem 16 lat, ojciec wysłał mnie do Anglii, do przyjaciela z AK, na wakacje. To był 1968 rok, Beatlesi, Stonesi, hipisi. Wróciłem jako inny człowiek. W liceum stałem się wrogiem systemu. Kupiłem sobie pierwsze dżinsy. Moje spojrzenie na Polskę diametralnie się zmieniło. Bo co my tu robimy? Tu szaro, beznadziejnie, a tam świat kolorowy, wolny.
Studiowałem fizykę. Moja mama nie mogła zrozumieć, że handluję T-shirtami. Kiedy otworzyłem pracownię krawiecką, przeżyła szok.„Jak to, synu, studiowałeś, a teraz będziesz krawcem?”. Wynająłem od niej pokój na pierwszą pracownię. Kolejny szok – szwaczka zarabiała u mnie pięć razy więcej od niej, lekarki pracującej od rana do wieczora. Kiedy jako młody biznesmen kupiłem duże mieszkanie, zacząłem mieć pieniądze, wydawać je, pytała: „Synku, po co ci to?”. Doświadczyła wojny, a na wojnie wszystko się traci. Dla pokolenia moich rodziców po wojnie liczyły się wyłącznie towarzystwo i przeżycia intelektualne. Sprawy materialne? Nawet jak to muzeum powstało, pytała: „Na co ci to, synku?”. Dopiero kiedy zobaczyła, ile się o mnie mówi, ile się pisze, zaczęła rozumieć.
Strata, jaka dotknęła Pana rodzinę, jest kluczem do zrozumienia Pana kolekcji?
Mama pochodziła z dostatniego domu, ojciec był synem leśniczego. Nasze trzypokojowe mieszkanie na Woli, Płocka róg Wolskiej, było z przydziału – ojciec był dyrektorem szpitala kolejowego w Pruszkowie, jednym z jego twórców. Mieszkaliśmy tam jedno na drugim. Bo był jeszcze mój brat. Mieszkał z nami dziadek. Gosposia spała w kuchni na polówce. W domu nie było ani jednej złotówki zaoszczędzonej. Póki ojciec był dyrektorem, miał przydziały na samochód. Dostawał talon, po dwóch–trzech latach samochód sprzedawał, był zastrzyk gotówki, dostawał następny talon. Pamiętam, że jak umarł, chcieli nam to mieszkanie zabrać, bo służbowe.
Kiedy po śmierci ojca porządkowaliśmy z mamą papiery, znalazłem jego legitymację PZPR. A przecież całe jego towarzystwo było antypartyjne, ganiał mnie i mojego brata w niedzielę do kościoła. Mama tłumaczyła, że ojciec jako dyrektor musiał być członkiem partii. Po babci został wielki, 17-pokojowy dom na Koszelance, w którym prowadziła letnisko. Dwuhektarowa działka, gdzie był park, przed wojną kort tenisowy, babcia organizowała turnieje krykieta. Z dzieciństwa pamiętam Wańkowicza, któremu otwierałem bramę. Dawał mi cukierki. Mama znała przed wojną dobrze Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Ciotka była weterynarzem, profesorem, robiła kombinacje, żeby władza uznała ten dom za gospodarstwo rolne – tak byśmy go nie stracili. Sam z tego powodu już jako młody przedsiębiorca zrobiłem papiery rolne. Nawet chciałem tam zamieszkać. Tak, posmakowałem tego utraconego świata.
Muzeum ma tysiące zwiedzających, otworzył je Pan dla społeczeństwa.
Tak zrobili Oscar Ghez, Rockefeller, Peggy Guggenheim. Nie planuję swojej nieśmiertelności, ale na wystawę Tamary Łempickiej przyjechało do nas ponad 80 tys. ludzi z Polski i ze świata. Muzeum staje się ikoną Konstancina. Mieszkam tutaj 23 lata, jestem Konstancinem zauroczony. Zamiana „domu dla obrazów” w muzeum była naturalna, bo szybko zaczęliśmy dom otwierać dla innych, pojawiły się takie inicjatywy jak „Otwarte ogrody”. A wystawa Łempickiej to był wybuch. Zatrudniłem kilkanaście osób, trzeba było organizować wycieczki, oprowadzania i tak dalej.
To wszystko robił Pan dla ojca?
Ojciec mnie nie rozumiał. Widząc, jak żyję, co myślę, uznał, że nie dostanę się na żadne studia. Po powrocie z Londynu rzuciłem polowania, na które mnie zabierał. Przestałem jeździć konno, przestałem jeździć z nim na narty. Śmiertelnie się obraził. W końcu przestaliśmy ze sobą rozmawiać, a mieszkaliśmy w jednym mieszkaniu. Hardcore, przez dwa lata nie zamieniliśmy słowa. Odbierając telefon, który był do niego, mówiłem: „Mamo, to do taty”. Chciał, żebym poszedł do wojska, bo tam wybiją mi z głowy moje idee. Strzygł mnie, bo zacząłem nosić długie włosy, byłem hipisem. Ani on nie odpuścił, ani ja nie odpuściłem. Dopiero jak zdałem na studia, zaprosił mnie na wódkę do restauracji: „No, wiesz, synku, myliłem się”. Dał pieniądze na wakacje, bo byłem odcięty od forsy, jeździłem tramwajami na gapę, pod Warszawę zbierać szparagi. A już miałem dziewczynę i potrzeby. Matka bała się, co się ze mną dzieje, bo im przepadałem. „Mamo, nie powiem, gdzie chodzę, co robię, ale chcę zniszczyć system komunistyczny”. To była nieprawda, byłem zakochany i nie chciałem się do tego przyznać. Po śmierci ojca stałem się głową rodziny, mama płakała, a ja ogarniałem sprawy. To ona mówiła, że chcę pokazać ojcu, który nie żyje, że mimo włosów do pasa daję sobie radę i że mnie źle ocenił. Za długie włosy bili w tramwajach. Naprzeciwko uczelni na Hożej było technikum zawodowe, wpadali chłopcy i krzyczeli: „Bić te kurwy z fizyki!”.
Potem za pierwsze większe pieniądze zarobione na Zachodzie kupiłem dziesięcioletniego kabrioleta Triumph Spitfire. Był czerwony, dwuosobowy, jeździłem nim na uczelnię ze spiętymi włosami. Kierowcy ciężarówek i autobusów rzucali we mnie petami, jabłkami. Na podwórku mi ten samochód niszczyli, rysowali. „Ale czego mam się bać?” – myślałem i zresztą do dzisiaj tak myślę.
Jak zaczęła się Pana współpraca z Piotrem Wiślickim, przewodniczącym zarządu Stowarzyszenia Żydowski Instytut Historyczny w Polsce, członkiem rady Muzeum „Polin”? Obaj zajmujecie się żydowskim dziedzictwem.
Kiedy na początku lat 70. pracowałem w Szwecji u rolników, mówili o chłopaku, który sprzedaje obrazki: „Może ci je da, pojedziesz poza Malmö i znajdziesz nabywców”. Był nim Piotr. Robił sitodruki Chełmońskiego, Wyspiańskiego, szły w Szwecji jak woda. Kupiłem je od niego. Rok później sam już zorganizowałem drużynę – koleżanki i kolegów z uczelni, nauczyliśmy się sitodruku. To był intratny biznes. Ale kiedy jechałem nysą wypełnioną obrazkami, Finowie cofnęli mnie do Polski. W Polsce odebrali mi paszport, co było ciosem, bo czułem się obywatelem świata. Odzyskałem go, kiedy otworzyłem firmę polonijną. Wiedziałem, że Piotrek jest bardzo dobrym organizatorem i kiedy w firmie przestałem sobie dawać radę samodzielnie, zatrudniłem go. Potem stał się udziałowcem. Pracujemy razem od 40 lat. Guru Piotra, zwłaszcza po śmierci jego rodziców, stał się Marian Turski. To on, kiedy powstawało Muzeum Historii Żydów Polskich „Polin”, zaproponował Piotrowi współpracę. Muzeum szukało kogoś, kto ma oparcie w biznesie. Polin to również wielkie dzieło Piotra. Każdy z nas, oprócz biznesu, rozwija swoje pasje. Każdy z nas odkrył w sobie dziedzictwo. Nie pytałem go, czy w latach 70. wiedział, że jest Żydem. Ja nie wiedziałem. Pierwszy mąż mojej babci miał nazwisko Warszawski. Pochodziła z Landauów. I Landauowie, i Warszawscy pochowani są na cmentarzu Żydowskim. Chcę odrestaurować grób pradziadków. Mama nigdy nie przyznała się do swoich korzeni. Moja najstarsza córka Natalia drążyła: „Babciu, no, babcia się przyzna, mamy krew żydowską?”. „Nie mamy”. Nawet na łożu śmierci się nie przyznała.
Jesteśmy pokoleniem żyjącym w fenomenalnych czasach. Sam nie myślałem, że będzie wolna Polska i tyle osiągnie, że nasze dzieci i wnuki będą obywatelami świata. Nastąpił nieprawdopodobny skok cywilizacyjny. Polski rozwój tworzyli tacy ludzie jak my, ale też średni i mali przedsiębiorcy, choć państwo utrudnia nam jak może. Staramy się z Piotrkiem wnieść więcej niż biznes. Mnie nikt za biznes nie docenia, czego żałuję. Jestem ceniony za stworzenie tego muzeum. Różne systemy totalitarne próbują zrobić coś z naszym życiem. Niemcy chcieli nas wymazać, komuniści chcieli zmienić i pozbawić myślenia. Sytuacja polityczna w dzisiejszej Polsce jest dramatyczna, trwa wojna w Ukrainie.
Ostatnio dziennikarz spytał mnie: „Chce pan sobie zbudować pomnik za życia?”. Odpowiedziałem: Po prostu jestem konsekwentny. Robię coś, co przy okazji burzy bariery.
Marek Roefler skończył fizykę jądrową na Uniwersytecie Warszawskim. Jest założycielem i współwłaścicielem przedsiębiorstwa Dantex zajmującego się budową biurowców pod wynajem i realizacją inwestycji mieszkaniowych. Za ratowanie dziedzictwa żydowskich artystów odznaczony między innymi honorowym Medalem „Powstanie w Getcie Warszawskim”. Stworzył prywatne muzeum szkoły paryskiej Villa La Fleur w Konstancinie-Jeziornie.