1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Od harlequinów do perfum z Dubaju. „Całe życie sprzedaję marzenia. I spełniam własne” – mówi Nina Kowalewska-Motlik, właścicielka perfumerii i kreatorka zapachów

Od harlequinów do perfum z Dubaju. „Całe życie sprzedaję marzenia. I spełniam własne” – mówi Nina Kowalewska-Motlik, właścicielka perfumerii i kreatorka zapachów

Nina Kowalewska-Motlik (Fot. archiwum prywatne)
Nina Kowalewska-Motlik (Fot. archiwum prywatne)
Miano królowej harlequinów Nina Kowalewska-Motlik nazywa klątwą sukcesu, choć to one otworzyły jej drogę do realizacji marzeń. Dziś, będąc na emeryturze, pracuje więcej niż kiedykolwiek i poświęca się swojej największej pasji: tworzy zapachy i sprzedaje perfumy.

Życiem zawodowym Niny Kowalewskiej-Motlik zawsze rządził przypadek. Jednak to nie tylko szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że jako świeżo upieczona absolwentka japonistyki została najpierw wydawczynią harlequinów w Polsce, a potem szefową polskiego oddziału międzynarodowej agencji reklamowej Young & Rubicom. Zawdzięcza to nie tylko wrodzonej odwadze i przedsiębiorczości, ale również przekonaniu, że wszystko jest możliwe, bo – jak mówi – nie święci garnki lepią. Dlatego po pięćdziesiątce, zamiast osiąść na laurach, rzuciła się w wir nowych wyzwań, otwierając perfumerię i tworząc własną markę perfum Sense Dubai.

Ikona sukcesu transformacji – tak pomyślałam, gdy poznałam historię Pani drogi zawodowej. Początek lat dziewięćdziesiątych XX wieku to był czas, który sprzyjał nie tylko rozwojowi przedsiębiorczości, ale również ludziom znającym języki, którzy nie bali się podejmować wyzwań i rzucać się na głęboką wodę. Niektórzy z nich odnieśli spektakularny sukces. Tak jak Pani.
Nigdy nie miałam zaplanowanej ścieżki kariery, co nie jest może zbyt chwalebne. Byłam po prostu rzucona w wir wydarzeń i się nie oszczędzałam: robiłam wszystko, jak najlepiej potrafiłam, zawsze tak, jakby to było moje, a nie „firmowe”. Miałam też ogromne szczęście do szefów, trafiałam na ludzi, którzy mnie doceniali. Gdy organizując spotkania rekrutacyjne dla przedstawicieli wydawnictwa Harlequin, którzy zamierzali wydawać powieści romantyczne w Polsce, zostałam przez nich dostrzeżona i obsadzona w roli szefowej polskiego oddziału, nie miałam żadnego pojęcia o prowadzeniu biznesu. Byłam filolożką po studiach humanistycznych, której życie spłatało figla. Zamierzałam pracować jako japonistka, jednak w ówczesnych czasach nie było to takie proste. Nie chciałam podpisać lojalek i zdawać relacji z tego, co moi szefowie robili, z kim się spotykali, o czym rozmawiali.

Miała Pani takie propozycje?
W ‘83 roku mnie wezwano na Rakowiecką. Położono przede mną kartkę papieru i poproszono, abym narysowała plan mieszkania korespondenta Asahi Shimbun, dla którego zaczynałam pracę. Poinformowano mnie, że jeśli chcę tam pracować, muszę dostać zgodę, choć to żaden problem, jeśli tylko podpiszę stosowne dokumenty. Powiedziałam, że niczego nie podpiszę. Oni na to: w takim razie nie będzie pani pracowała w zawodzie. „No to nie będę” – pomyślałam i wycofałam się stamtąd rakiem. Miałam wtedy 25 lat. Do tej pory zastanawiam się, skąd była we mnie ta siła, bo to naprawdę wymagało dużej odwagi, żeby powiedzieć „nie”. W ten sposób przekreśliłam pięć lat studiów, staż w Japonii, wszystkie moje plany. Oczywiście z dzisiejszej perspektywy jestem szczęśliwa, że tak się stało, bo pewnie do dziś byłabym nadal tłumaczką. Widocznie tak miało być. Ja jakoś głęboko wierzę w ścieżki przeznaczenia: jeżeli coś ma być, to będzie. A jeżeli ma tego nie być, to choćby człowiek robił szpagat na rzęsach i nie wiem, jak się starał, to i tak nic nie wskóra.

Czytaj także: Jak znaleźć pracę po pięćdziesiątce? „Nie trzymaj się kurczowo tego, co było” – radzi Olga Legosz, Nomadmum81, specjalistka HR

Szefuje Pani polskiemu Harlequinowi przez cztery lata. W tym czasie wydajecie 500 tytułów, które w ogromnych nakładach sprzedają się jak ciepłe bułeczki. Najwyraźniej potrafiła Pani wyczuć nastroje panujące w tym czasie wśród kobiet.
Chyba tak, bo nie było wówczas żadnych badań, jedynym źródłem wiedzy o naszych czytelniczkach była ankieta, którą zamieszczaliśmy na końcu książki. Dostawaliśmy tysiące odpowiedzi.

Czego dowiadywaliście się z nich o ówczesnych Polkach?
Listy, które otrzymywaliśmy, można podzielić na dwie główne grupy – pierwsza, bardzo duża: „Jest ciemno, siedzę w komórce, boję się, bo on znów pił i zaraz będzie mnie bił”; druga równie liczna: „Proszę o pomoc dla mojego chorego dziecka”. Dotarło do mnie wówczas z całą mocą, że kobieta nie może być szczęśliwa, jeżeli ma ciężko chore dziecko. Nie mogliśmy pomóc każdemu z osobna, więc kupiliśmy karetkę dla szpitala na Litewskiej, to było jeszcze przed WOŚP-em. Wraz z Aliną Janowską sponsorowaliśmy „Gniazda”, czyli kolonie dla dzieci z ubogich rodzin.

Była też grupa młodych dziewczyn, które pisały, że dziękują za te książki, bo dzięki nim widzą, że to, co przeżywają z chłopakami na boisku szkolnym, to nie jest miłość. Pozostałe kobiety dziękowały za książki.

Dostawaliśmy także listy od mężczyzn, którzy pisali, że dzięki tym książkom żona stała się bardziej romantyczna. Pisali też do nas więźniowie (niesprzedane egzemplarze wysyłaliśmy do więzień), którzy dziękowali za książki, które dawały im nadzieję na lepszą przyszłość: żonę, szczęśliwą rodzinę… To były bardzo poruszające historie.

Harlequiny zazwyczaj kończą się happy endem. Zastanawiam się w kontekście tego, o czym mówiła Pani przed chwilą, czy one nie wzbudzały w czytelnikach frustracji, jakiś niezaspokajalnych tęsknot?
Tytuły, które odniosły największy sukces, to były historie o tak zwanych normalnych ludziach: ona jest bibliotekarką, biegnie w parku, on też biegnie, wpadają na siebie, ona na niego krzyczy, po czym przychodzi do pracy, okazuje się, że to jest jej szef. Początkowo się na siebie boczą, a potem wiadomo: zakochują się w sobie bez pamięci. Taka historia, wbrew pozorom, mogła się przydarzyć każdej z nas. To nie były klimaty popularnej w owym czasie „Dynastii”.

Gorzej było, gdy postanowiłam odwrócić role i zaproponowałam serię, w których to ona jest szefową i jeździ Porche, a on jest jej asystentem, a mimo tego zakochują się w sobie po uszy. No i to była kompletna klapa: to nie były jeszcze te czasy, takie historie, a nawet tego typu marzenia były nie do przyjęcia.

Natomiast ogromną popularnością cieszyła się seria podróżnicza. Miała wyjątkowo rzetelny research – jak autorka pisała, że Jane wysiadła na dworcu w Amsterdamie i spojrzała w lewo, to zatrudnieni researcherzy dokładnie spisywali to, co widać, jak się tam wysiada i patrzy w lewo. Dzięki tej serii, którą nazywaliśmy armchair travel, czyli podróżowanie w fotelu, bardzo wiele kobiet mogło „zwiedzić świat”. Pamiętajmy, że to nie były czasy Internetu, a w telewizji były dwa programy.

Wracając do Pani pytania: myślę, że fajnie jest rozbudzać marzenia, nawet jeśli wiadomo, że nie wszystkie mają szansę się spełnić. Marzenia poprawiają jakość naszego życia. Warto marzyć, święcie w to wierzę!

Pani przygoda z Harlequinem nie trwała zbyt długo.
Cztery lata to bardzo długo, zwłaszcza od zera do wielkiego sukcesu. To był dobry czas, ale któregoś ranka obudziłam się z myślą: 500 tytułów, 50 milionów sprzedanych egzemplarzy… – to jest znak. Najlepszy moment, aby odejść.

Wszelkie zmiany pracy były w moim przypadku spontaniczne, a moją dalszą karierą kierował przypadek. Odchodząc z Harlequina, wiedziałam tylko, że chcę pracować w reklamie, bo to mnie szczególnie interesowało, podzieliłam się tą myślą z headhunterami, którym przygotowałam short listę kandydatów na moje miejsce. A oni zaproponowali mi szefowanie agencji Young & Rubicam, która właśnie otwierała swój oddział w Polsce. Niewiele myśląc, przyjęłam tę propozycję i znów powinna Pani zapytać, skąd ta odwaga.

Zapytam.
Czy to jest odwaga, czy to jest brak odpowiedzialności, czy wręcz hucpa, że nagle mówię: „Okej, dobra!”? Na pewno jest to cecha męska. Mężczyzna, któremu proponuje się, żeby został prezesem, na ogół zgadza się, nawet zanim dosłucha, o jaką firmę chodzi, byleby tylko mieć ten tytuł. W ogóle nie przejmuje się tym, czy ma wystarczające kwalifikacje. My, kobiety, jesteśmy bardzo samokrytyczne.

Przejmując tę funkcję, wiedziałam, że będę miała takich klientów, jak: Danone, Colgate, Citibank, Ford, Philip Morris – wielkie koncerny, które oczekiwały dokładnie takiej obsługi, jaką miały w Nowym Jorku czy w Paryżu. Musiałam temu sprostać, w ciągu dwóch tygodni poznać branżę reklamy i to, że mi się udało, to kolejny dowód na to, że nie święci garnki lepią i że naprawdę można się wszystkiego nauczyć.

Headhunterzy dostrzegli we mnie ważną umiejętność – tę, o którą teraz wszyscy bardzo zabiegają, czyli coś, co nazywa się „out of the box thinking”. To cecha, która pozwala patrzeć szerzej, myśleć bardziej świeżo, nieschematycznie.

A więc wracając do pożegnania z Harlequinem: czułam, że jeśli nie odejdę, to do końca życia będę „tą od romansów”. Zresztą, jak Pani widzi, po trzydziestu paru latach każdy wywiad zaczyna się od Harlequinów. Choćbym po tym wynalazła proch, to ja zawsze będę tą od romansów. Ja to nazywam klątwą sukcesu.

Nie będę zatem dłużej drążyć tego wątku, zwłaszcza że bardziej niż harlequiny interesuje mnie to, skąd miała Pani w sobie taką odwagę do zmiany i do wyruszenia w nieznane.
Potrzeba zmiany dotyczyła w owym czasie nie tylko pracy, ale także życia osobistego. Wiedziałam, że muszę pewne sprawy zamknąć i otworzyć nowe. Odwagę pewnie wyniosłam z domu. Wierzę w to, że córki czerpią wzorce od matki. Moja mama jest inżynierem elektronikiem, całe życie była aktywna zawodowo. Ja, jedynaczka, musiałam być bardzo samodzielna, wychowywałam się na podwórku, z kluczem na szyi. Nigdy nie miałam poczucia, że czegoś nie mogę, nikt nie powiedział mi, że jestem za głupia. Świat jawił mi się zawsze jako fajne miejsce, gdzie wszystko jest możliwe. Można to nazwać brakiem wyobraźni, która w pewnych momentach jest błogosławieństwem, bo jeżeli nie wiemy, że czegoś nie możemy, to znaczy, że możemy.

Podobnie było z perfumami. Gdybym te 10 lat temu wiedziała o wszystkich zagrożeniach, obostrzeniach, przepisach… w życiu nie zdecydowałabym się na otwarcie perfumerii i sprowadzanie perfum z Dubaju. Ale właśnie przez to, że weszłam w to z taką naiwną wiarą, że przecież to musi być fajne, zrobię sobie perfumy – to zrobiłam pierwszy krok. A potem musiałam zrobić drugi i trzeci, ucząc się wszystkiego przy okazji. W każdej dziedzinie jest tak samo: można skończyć najlepszą uczelnię, być magistrem od marketingu, ale tego, jaki marketing działa w danym miejscu, dowiadujemy się dopiero, gdy zaczynamy tam pracować. To tak zwany learning curve – po prostu trzeba się uczyć wszystkiego na bieżąco, od nowa.

To ciekawe, z jednej strony twardo stąpa Pani po ziemi, jest Pani specjalistką od marketingu, od wielkich budżetów, finansów, zarządzania ludźmi, a z drugiej – operuje Pani miękkimi kompetencjami: rozbudza Pani marzenia, pobudza zmysły... Tak przecież było zarówno w wydawnictwie Harlequin, w czasach, gdy zajmowała się Pani reklamą, jak i teraz, gdy tworzy Pani perfumy i je sprzedaje. Jest w tym wyraźnie wspólny mianownik.
Ma Pani rację, to chyba podstawa. Zawsze operowałam na wartościach miękkich. Pracownicy mówili o mnie „matka”. W biurowej kuchni zmywałam kubki, zamiast pisać kartkę „pozmywaj po sobie”. W ten sposób koledzy za trzecim razem dochodzili do wniosku, że może jednak lepiej włożyć te kubki do zmywarki, bo inaczej to Nina zrobi. W zarządzaniu ludźmi są dwie szkoły. Jedna mówi, aby zachować dystans, bo ludzie ci wejdą na głowę. Niech cię tytułują, niech się boją. Druga, która jest mi bliższa, to skrócenie dystansu i zaufanie.

Uważam, że respekt zyskuje się, kiedy się na niego zasługuje, a nie, kiedy się go wymaga. Są oczywiście osoby, które w momencie, kiedy są z szefem na ty i za bardzo się z nim bratają, wykorzystują to później w złych celach. Ja jednak wierzę, że większość ludzi jest dobra. Sądzę, że dla kogoś, kogo się lubi, zrobi się więcej. Gdy zarządzałam polską filią Young & Rubicam, po przeprowadzce z segmentu do ogromnego biura w BUW-ie, przydzieliłam każdemu zespołowi budżet, aby oni sobie urządzili przestrzeń, tak, aby się w niej dobrze czuli. Tak dużo czasu spędzamy w pracy, że to miejsce musi być „nasze”.

Zawsze robiłam wszystko na sto dwadzieścia procent, nigdy siebie nie oszczędzałam; jak trzeba było umyć podłogę, to chwytałam za mopa, do dziś to robię, nawet chodnik myję przed sklepem, bo to jest kawałek mojej ojczyzny.

Tak właśnie czuję, że tu w perfumerii Sense Dubai, w której dziś rozmawiamy, jest Pani w pełni u siebie.
Jestem ogromnie dumna z tego miejsca, patrząc na te ściany, na te półki, przeżywam jakieś euforyczne wręcz doznania estetyczne, które poruszają mnie bardziej niż choćby oglądanie obrazów w galerii. Być może to by mnie bardziej uszlachetniło, ale ja naprawdę czuję się najlepiej tu, w tym miejscu, bo kocham to, co robię. A jeśli kochasz to, co robisz, to przestaje to być pracą. Praca w powszechnym rozumieniu to coś, co wymaga odpoczynku, urlopu. Ja nie pamiętam, kiedy byłam na urlopie, a mimo tego jestem napełniona energią, bo ta praca daje mi ogromną satysfakcję.

Jest Pani na emeryturze, osiągnęła Pani tyle, że śmiało mogłaby Pani osiąść na laurach.
Mnie by już nie było, gdybym nie pracowała. Marzę o tym, żeby kiedyś umrzeć w biegu, najchętniej w biegu do pracy albo w biegu z pracy i żeby pracować do ostatniego dnia życia. Nie wyobrażam sobie, co można robić, siedząc w domu.

Nie jestem jednak pewna, czy osiągnęłam sukces w powszechnym tego słowa znaczeniu. Pracując tyle, ile pracuję, i mając takie kwalifikacje, powinnam mieć już w tej chwili perfumerię w każdym mieście i w każdym centrum handlowym, ale ja tego nie chcę. Mnie cieszy to, że tu sączy się delikatnie muzyka, że są tutaj taki spokój i zen.

Czytaj także: „Coś się kończy, coś się zaczyna”. Emerytura może być początkiem nowego życia

Nie byłoby tego, gdyby miała Pani perfumiarskie imperium.
Absolutnie nie. Musiałabym planować, martwić się, że tam się skończyły torby, tutaj bibuła… Ja tego nie chcę. Ja mam jedno życie, które chciałabym dożyć w spokoju. Jem małą łyżeczką. Bardzo mi smakuje, a i tak zawsze jestem za gruba, chociaż lubię siebie w każdym rozmiarze.

Wszystko zależy od tego, jaki człowiek sobie stawia w życiu cel. Moim było to, żeby dzieci były szczęśliwe i zdrowe, żeby mieć dobrego człowieka przy sobie, żeby mieć z kim zjeść kolację i wypić kieliszek wina, żeby mieć przyjaciół, ale nie czterystu, tylko czworo prawdziwych.

Za często stawiamy na ilość, nie na jakość, zagłuszamy ciszę. A ja cenię ciszę. Dzięki pandemii nauczyłam się być szczęśliwa sama ze sobą. Jedna córka była w Krakowie, druga w Abu Dhabi. Męża, który jest Niemcem, wysłałam do Berlina. Przyjeżdżałam do sklepu, sama robiłam i wysyłałam do klientów paczki.

Perfumy sprzedawały się w pandemii?
To był prawdziwy boom! Ludzie siedzący zamknięci w domach musieli sobie to jakoś kompensować. Czytałam ciekawy artykuł, bodajże w „The Economist”, w którym omawiano badania przeprowadzone pośród nowojorskich singielek. Pytano je, dlaczego będąc same w domu, używały najdroższych perfum. Większość z nich deklarowała, że perfumy poprawiały ich samopoczucie i poczucie atrakcyjności. Tak jest! Zapach w ułamku sekundy dociera do mózgu. Wrażeń, jakie tworzymy zapachem, nie uda się wykreować ani strojem, ani makijażem czy fryzurą. To jest nasz podpis, nasz odcisk palca.

Jak zaczynałam przygodę z perfumami dziesięć lat temu, byłam na takim etapie jak za komuny w Polsce, kiedy były tylko ser żółty i biały, a wino białe i czerwone. Musiałam się wszystkiego nauczyć i poznać ten niesłychanie piękny świat.

Jak do tego doszło, że zajęła się Pani perfumami?
Zdecydował o tym przypadek, zupełnie tego nie planowałam. Miałam 57 lat, jeździłam do Dubaju w prawach służbowych i za każdym razem przywoziłam sobie jakieś perfumy. Trudno było mi się zazwyczaj zdecydować na jeden zapach, więc kupowałam kilka… zdarzyło się, że musiałam kupić na nie oddzielną walizkę. Ludzie zaczepiali mnie wszędzie, pytając, czym pachnę. To były zupełnie nieznane zapachy. Perfumy arabskie są gęste, ciężkie, kremowe i rzeczywiście obłędnie pachną.

Najpierw przywoziłam perfumy dla bliskich, przyjaciółek, koleżanek. Gdy zobaczyłam, że jest coraz więcej zainteresowanych, otworzyłam perfumerię na Mokotowskiej w Warszawie. Zaczęłam z jedną marką perfum Yas, dopiero potem postanowiłam stworzyć własną linię zapachów.

Tworzenie perfum to musi być niezwykła przygoda.
O tak, zwłaszcza jeśli pracuje się z królem perfum w Dubaju. Udało mi się go poznać dzięki moim znajomym Emiratczykom i zaprzyjaźnić na tyle, że w pewnym momencie mogłam zadać mu to sakramentalne pytanie: czy zrobisz dla mnie perfumy? A gdy on odpowiedział: „Of course, dear”, wszystko się zaczęło. Spędziłam z nim tydzień w laboratorium, podziwiając jego kunszt dobierania właściwych składników i proporcji, które stworzą wymarzony przeze mnie zapach. Najpierw był jeden, dziś są trzydzieści dwa.

Na czym polega magia perfum arabskich?
Na pięciu tysiącach lat tradycji, która wywodzi się z Babilonu. To cała filozofia i nakaz religijny, by ciało było czyste i pachnące. Kobiety w krajach arabskich, zasłonięte niemal kompletnie, mogły wabić mężczyzn tylko zapachem, one do tej pory tworzą niesamowite kompozycje zapachowe, smarując różne miejsca na ciele perfumami w olejku i spryskując perfumami ubrania.

Czy wszyscy mężczyźni są tak wrażliwi na zapachy?
Wszyscy. Nawet jeżeli nie zdają sobie z tego sprawy. To jest bardzo pierwotna, atawistyczna cecha. Mamy wielu klientów, mężczyzn o niezwykle wyrafinowanych gustach, kolekcjonerów perfum. Kupują je dla siebie albo dla żony czy partnerki. Mamy w ofercie jeden zapach, który ja nazywam zapachem prezesa banku, bo zazwyczaj wybierają go mężczyźni na wysokich stanowiskach.

A co zapach mówi o kobiecie?
Wszystko! Zdradza, czy jest ostra, czy romantyczna i zmysłowa, czy jest konkretna, czy chce, żeby ją przytulić, czy chce, żeby trzymać się od niej z daleka.

Zapachem można podkreślać swoje cechy albo je kamuflować. Na przykład jeśli kobieta jest delikatna, niepewna siebie, na spotkanie służbowe powinna wybrać zapach, który wytwarza dystans. Mamy w ofercie taki zapach, słynną „jedenastkę”, który nazywam żartobliwie „zimna sucz”.

Z kolei jeżeli kobieta jest na co dzień ostra, stanowcza, może sobie perfumami dodać miękkości.

A to się nie kłóci?
Nie, zupełnie nie. To tak jak z ubiorem: mając obfity biust czy duże biodra, możemy je podkreślać albo kamuflować. Tylko o ile strój można zauważyć lub nie, zapach poczuje każdy.

Mam wrażenie, że jesteśmy zalani masowymi perfumami, nowe edycje perfum pachną gorzej od poprzednich.
Wszystkie zapachy przechodzą regularnie reformulacje – tego wymagają przepisy unijne wprowadzające ograniczenia dotyczące składników i dozwolonych koncentracji. Cierpią na tym zwłaszcza wielkie domy mody takie jak Chanel, Dior czy Guerlain. Dzisiejsze perfumy Chanel 5 nie mają niemal nic wspólnego z oryginalną wersją tego kultowego zapachu.

Do tego dochodzi jeszcze jedna kwestia: w dzisiejszym świecie wszyscy szukamy indywidualności. Robimy sobie tatuaże, piercingi… tymczasem nie ma większego wyróżnika niż zapach. Perfumy na każdej skórze pachną nieco inaczej, łączą się z naszym pH, z hormonami, „wplatają się w nasze DNA”. Obserwuję, że ludzie mają dosyć masowej produkcji, szukają niszowych perfum. Która kobieta chciałaby, wchodząc do pomieszczenia, usłyszeć: „O! Pachniesz Sì!”.

Powiedziała Pani w którymś z wywiadów, że pierwszą rzeczą, o której myśli Pani po obudzeniu, to wybór zapachu na dany dzień.
Najpierw myślę, czym będę pachnieć, a dopiero potem – w co się ubiorę. Dobieram perfumy w zależności od tego, z kim i w jakiej sprawie się spotkam, co będę robić w ciągu dnia i po pracy wieczorem.

Czy na pewno mówimy o perfumach, a może jednak o czymś więcej?
Zapach w ułamku sekundy trafia do ciała migdałowatego, a ono odpowiada za wspomnienia i doznania. Wącha Pani jakiś zapach i pojawia się myśl: wakacje u babci.

Słynna magdalenka, o której tak pięknie pisał Proust w książce „W poszukiwaniu straconego czasu”.
Ciekawe, że nauka dbała o wzrok i o słuch: mamy okulary, aparaty słuchowe. Tymczasem węch traktowała po macoszemu. Dopiero w pandemii koronawirusa okazało się, jak wielką wagę odgrywa węch w naszym życiu. Nie mając węchu, nie mamy smaku. Utrata tego zmysłu powodowała u niektórych osób nawet myśli samobójcze. Dopiero teraz naukowcy zintensyfikowali badania nad węchem. I dochodzą do bardzo ciekawych wniosków.

Na przykład?
Ciekawe badania dotyczą chorób neurodegeneratywnych, takich jak Alzheimer i demencja. Okazuje się, że pierwsze objawy choroby pojawiają się około dekady przed jakimikolwiek objawami klinicznymi właśnie w postaci trudności w rozpoznawaniu zapachów. Osobom badanym podsuwa się zapach cytryny, a one mówią: „Coś mi to przypomina… tak! To jest taki płyn do mebli”. To znaczy, że rozpoznają płyn do mebli o zapachu cytrynowym, a nie zapach naturalny, który z pewnością każdy człowiek zna. I to już sygnał, że w mózgu rozpoczął się proces neurodegeneracji.

Drugie interesujące badanie zrobiono w Stanach Zjednoczonych. W grupie starszych osób przeprowadzono testy kognitywne: na rozpoznawanie, zapamiętywanie, liczenie. Wszystkim zaproponowano zapachy do wyboru, mieli wskazać te, które najbardziej im się podobają. Następnie badanych podzielono na dwie grupy. Grupie kontrolnej do wąchania dawano jednoprocentowy roztwór tego zapachu, a grupie eksperymentalnej roztwór dwudziestoprocentowy, prosząc, żeby na noc rozpylali go dyfuzorem przez całą noc w sypialni. Po kilku miesiącach ponowiono testy i okazało się, że grupa, która wdychała co noc ulubiony zapach w pełnej koncentracji, wykonała zadania kognitywne o 230 proc. lepiej niż grupa kontrolna.

Czytaj także: Aromaterapia – pachnąca kuracja

Na koniec naszej rozmowy, w której dużo czasu poświęciłyśmy marzeniom, chciałabym zapytać, czy ma Pani nadal niespełnione pragnienia?
Marzę o tym, żeby nadal mieć spokojne życie, a jestem szczęśliwa, bo mam cudną rodzinę, córki, męża, że żyją jeszcze moi rodzice, z którymi mam ciepłe relacje. Że mogę dla nich w każdą niedzielę ugotować obiad. To jest dla mnie miara szczęścia – być wśród bliskich osób i widzieć na ich twarzach śmiech i w oczach miłość.

Jestem wdzięczna losowi, bo należę chyba do tego jednego promila ludzi, których nie bolą głowa ani plecy i którzy nie wiedzą, co to jest stres. Ja naprawdę stresuję się tylko wtedy, gdy choruje ktoś bliski.

Ludzie potrafią się zadręczać różnymi bzdurami. Tkwić w konfliktach. Tworzyć sobie piekło. W życiu trzeba sobie kibicować, nie zadręczać się, być dla siebie wyrozumiałym. Mieć pewność, że zrobiło się tyle, ile mogło, najlepiej jak się potrafiło.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze