1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Gniew w nas, kobietach, wreszcie się uwalnia. Rozmowa z autorką książki „Wyp***dalać! Historia kobiecego gniewu”

Gniew w nas, kobietach, wreszcie się uwalnia. Rozmowa z autorką książki „Wyp***dalać! Historia kobiecego gniewu”

Aleksandra Nowak (Fot. Sarah Wiśniewska)
Aleksandra Nowak (Fot. Sarah Wiśniewska)
Jak zauważa Aleksandra Nowak nie dusimy już w sobie gniewu, nie usuwamy w cień, nie zagryzamy zębów. Pisze o tym w przełomowej „Wyp***dAlać! Historia kobiecego gniewu”.

Pamiętam, jak 12 lat temu w magazynie „Sens” opublikowaliśmy cykl artykułów w temacie numeru „Wszystko mnie wkurza”. Spotkał się z bardzo dużym odzewem, czytelniczki pisały, że czują w sobie narastającą złość, tylko jeszcze nie potrafią jej obsługiwać. Miałam wtedy dokładnie tak samo. A ty? Kiedy narodziła się twoja bliska relacja ze złością? Podczas strajków kobiet w 2020 roku, od których zaczynasz swoją książkę, czy jeszcze wcześniej?
Moment wybuchu protestów przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego w Polsce rzeczywiście był czasem największej eksplozji mojej osobistej, ale i naszej kolektywnej złości, natomiast zrozumienie, jak wiele rzeczy wywołuje we mnie gniew, przyszło dość wcześnie, bo już na etapie nastoletnim. Wtedy jednak towarzyszyło mi ogromne poczucie bezsilności. Głos nastolatki nie jest traktowany poważnie. Nawet jeśli wyrażałam mój sprzeciw, moja złość była infantylizowana, traktowana jako coś przesadnego i nieadekwatnego. Był na przykład taki moment w czasach liceum, kiedy nauczycielka matematyki, która zachowywała się w stosunku do wielu z nas w bardzo przemocowy sposób, wzięła mnie na celownik. Zażądała, żebym na każde zajęcia spinała włosy, a jeśli przyszłam z rozpuszczonymi, dostawałam jedynkę.

W czym przeszkadzały nauczycielce twoje rozpuszczone włosy?
Według niej dekoncentrowały chłopców, ale też podobno przeszkadzały mi dobrze widzieć to, co jest na tablicy. Nie miałam wtedy jeszcze odpowiednich narzędzi, jak choćby słownictwa, by to odpowiednio nazwać: przemocą czy slut-shamingiem, ale wiedziałam, że jej zachowanie jest niedopuszczalne, budziło moją olbrzymią złość. Zainterweniowałam w kilku miejscach, najpierw poszłam do mojej wychowawczyni, potem do dyrektora – oboje radzili mi, żebym lepiej nie wdawała się w dyskusję, przecież jestem dobrą uczennicą, szkoda, by miało to wpływ na moje oceny. Niestety, również moi rodzice nie zareagowali na to chęcią odbycia rozmowy i podjęcia próby zmiany podejścia nauczycielki; nieustannie słyszałam: „Co ci szkodzi spiąć te włosy? Będzie po sprawie”. To oczywiście tylko jeden z wielu przykładów, podobnych sytuacji w okresie mojego wchodzenia w dorosłość było sporo. Czułam, że gniew we mnie rośnie i jest zasadny, nawet jeśli wszystkie osoby dookoła mówią, że nie. Natomiast zanim znalazłam odpowiednie kanały, żeby go odreagować w sensowny, konstruktywny sposób – musiało minąć kilka lat. I łączę to z procesem społecznym.

Co masz na myśli?
Kiedy przyglądam się tematom, które przetaczają się w narracjach medialnych – czy to w telewizji, prasie czy mediach społecznościowych – i temu, jak prowadzimy debaty i dyskusje, to mam nieodparte wrażenie, że coraz częściej rozmawiamy otwarcie o rozmaitych przejawach przemocy, która przez lata była poukrywana w różnych strukturach. Nieustannie są demaskowane jakieś nieprawidłowości, co sprawia, że złość i oburzenie, jakie w związku z nimi odczuwamy – wcześniej często tłumione – też wypływają na powierzchnię. A gdy pierwsze osoby przełamują ciszę i wyrażają swój słuszny gniew na niesprawiedliwość, kolejnym jest już łatwiej. Nieraz wymaga to olbrzymiej odwagi, bo złość – nie tylko kobiet, ale i wielu dyskryminowanych grup – jest bardzo często podważana. Mogą się spotkać z tym także mężczyźni decydujący się opowiedzieć o przemocy, której doświadczyli.

W „Wyp***dalać” tropisz motyw mścicielki, często obecny we współczesnej popkulturze, co jest o tyle ważne, że jeśli coś jest w popularnym filmie, serialu czy książce – to znaczy, że dojrzało do tego, by wszyscy to zobaczyli i mogli się z tym utożsamić. Muszę przyznać, że mnie najbliżej chyba do bohaterki filmu Emerald Fennell „Obiecująca. Młoda. Kobieta”.
Też ją uwielbiam, to zresztą jeden z moich ukochanych filmów. Podobnie jak „O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu” Any Lily Amirpour. Ale gniewnych bohaterek jest dziś tak dużo, że trudno byłoby mi wybrać jedną ulubioną. Co jest o tyle ciekawe, że kiedy byłyśmy dziewczynkami, właściwie nie miałyśmy żadnego wyboru. Chyba jedynie u Sapkowskiego mogłam znaleźć tak barwne, złożone i gniewne postaci jak Yennefer czy Ciri.

Dziś heroina wymierzająca zemstę, czasem w brutalny i fizyczny sposób, jest już powszechnym obrazem. Pytanie, co nam on robi? Z jednej strony chcemy takich opowieści, czasem ich nawet pożądamy, bo pozwalają odreagować emocje. W realnym życiu nie sięgniemy przecież po karabin czy miecz i nie zaczniemy wymierzać sprawiedliwości, natomiast zobaczenie tego w kinie, w ramach określonego gatunku – horroru, posthorroru, fantastyki, kryminału czy opowieści o superbohaterach – rzeczywiście może być pomocne. Z drugiej strony zastanawiam się, czy na dłuższą metę pozwoli nam to rozbroić i pożegnać mechanizmy przemocy.

Właśnie, piszesz, że utożsamianie się z mścicielkami i jawnie wyrażana złość to dopiero początek drogi. Cytujesz pisarkę i aktywistkę Audre Lorde, która przestrzegała: „Nie zdemontujesz domu Pana przy użyciu jego własnych narzędzi”.
Etap gniewnych heroin w popkulturze pewnie jeszcze trochę potrwa, skoro problemy, z którymi się mierzymy i które są w metaforyczny sposób przedstawiane na ekranie – pozostają nadal aktualne. Spójrzmy choćby na ostatni Global Gender Gap Report z 2023 roku, przygotowany w ramach Światowego Forum Ekonomicznego. Raport mierzy obecny stan i ewolucję parytetu płci w czterech kluczowych wymiarach: gospodarczym, edukacyjnym, zdrowotnym i politycznym. Wskazuje, że jeśli zmiany będą zachodzić w obecnym tempie, to od równości dzieli nas średnio 131 lat! Wciąż mamy więc aż nadto powodów do złości.

Ale wróćmy do Audre Lorde, a także do bell hooks [jedna z czołowych przedstawicielek czarnego feminizmu; chciała, żeby pisać jej pseudonim małymi literami, aby zwrócić uwagę na to, co ma do powiedzenia, a nie na to, kim jest – przyp. red.], którą również cytuję w książce, a która zauważa, że kobietom w drodze do emancypacji zdarza się przejmować przemocowe patriarchalne zachowania. We mnie też pojawia się pewna obawa. Bo choć sama złość nie jest tożsama ani z agresją, ani z przemocą, to jednak w części obecnych dziś w popkulturze historii – tam, gdzie następuje symboliczne odwrócenie porządku władzy – przemoc wciąż się odbywa. Zmienia się tylko to, kto jest jej sprawcą czy sprawczynią, a kto „ocalałym” bądź „przetrwanką”, bo od stygmatyzującego słowa „ofiara” coraz częściej odchodzimy.

Mam wrażenie, że nagromadzenie mścicielek to etap przejściowy, którego obecnie bardzo potrzebujemy. Złość narastała w nas przez wieki i dekady, a teraz znajduje ujście w historiach fikcyjnych. Także dlatego, że możemy sobie w nich pozwolić na więcej niż w prawdziwym życiu. Jednocześnie myślę, że nie możemy zbyt długo zatrzymywać się na tym etapie, musimy szukać nowych ścieżek dla wyobraźni. Nie tyle odwracać symbolicznie porządek władzy, co w ogóle go redefiniować w poszukiwaniu równości.

Świetnie, że już to robimy, bo przez wieki kobiety, które wyrażały swoją złość, były albo demonizowane, albo seksualizowane.
Demonizowanie kobiecej złości było na tyle dosłowne, że w kulturze była przynależna przede wszystkim potworzycom, wiedźmom, kobietom wyklętym. Zauważ też, że kiedy w książce czy filmie pojawiały się gniewne bohaterki czy też po prostu wymykające się patriarchalnym regułom i podążające własną ścieżką, to były raczej czarnymi owcami, samotniczkami, niezrozumianymi przez grupę, a często przez inne kobiety. Myślę tu choćby o Ani z Zielonego Wzgórza, która przez długi czas w literaturze była wzorcem wyrażanej bardzo otwarcie i ekspresyjnie złości. Ale nawet bohaterka „Obiecującej. Młodej. Kobiety”, jednego z nowszych filmów, działa jako samotna mścicielka, inne kobiety z jej otoczenia są pokazane raczej jako strażniczki patriarchatu.

Druga kwestia to seksualizacja, o której wspomniałaś. Czyli bohaterki są stylizowane na femmes fatales, które owszem, wymierzają zemstę, ale przy okazji kamera czy też narrator ukazują je tak, by sprawiały przyjemność męskim widzom czy czytelnikom. I taka narracja nadal obowiązuje. Natomiast mam wrażenie, że coś się zmienia. Coraz częściej kobieca złość jest przedstawiana na ekranie grupowo, nie jesteśmy już w niej osamotnione, bywa elementem siostrzeństwa. Już nie część z nas, ale większość utożsamia się ze złośnicą, która wcale nie chce być poskramiana. Może to jest właśnie ten następny etap?

Dlatego tak podoba mi się koniec najnowszego sezonu serialu „Detektyw”. Oraz przypomniany przy okazji protestów historyczny rytuał anasyrmy, czyli grupowego unoszenia spódnicy i odsłaniania narządów płciowych w celu przepędzenia wrogów czy złych energii. Sonia Kisza pisze w niedawno wydanej „Histerii sztuki” o średniowiecznych wizerunkach Sheela na Gig, które można spotkać w wielu starych angielskich i irlandzkich kościołach. Przedstawiają kucającą kobietę, która rozchyla swoje wargi sromowe. Odkrywamy je dzisiaj niczym tę naszą złość.
Właśnie, złość już w nas jest, tylko przez wieki była ukryta, zawoalowana, wymagająca właściwego odczytania. Rytuał anasyrmy ciekawie interpretowała w swoich pracach Iwona Demko, pisze o nim Catherine Blackledge w książce „Wagina. Sekretna historia kobiecej siły”. Był nie tylko wyrazem odwagi, oporu, łączenia się z innymi kobietami w złości, ale też porzuceniem wstydu związanego z naszym ciałem i seksualnością. Pamiętam, jak w trakcie protestów w 2020 roku na łamach „Krytyki Politycznej” ukazał się tekst zatytułowany „Już żadnej z nas nie zawstydzicie”, a dziewczyny wychodziły na ulice z rysunkami cipek na banerach czy odważnymi hasłami, odwołującymi się do seksu. Moment, w którym wyrażamy naszą słuszną złość – a w dodatku robimy to wspólnie – jest wspaniałym doświadczeniem mocy i bezwstydu (rozumianego już niepejoratywnie), ale też siostrzeństwa.

Coraz mocniej dociera do mnie, że kiedy tłumimy swój gniew, nie mamy z nim zdrowej relacji, to kierujemy go nie tylko przeciwko sobie, ale też przeciwko innym kobietom. Łączy się to z tematyką mojej poprzedniej książki „Dziwki, zdziry, szmaty” na temat slut-shamingu, którą napisałam wspólnie z Pauliną Klepacz i Kamilą Raczyńską-Chomyn. Większość naszych rozmówczyń wspominała, że najczęściej doznawała tego typu przemocy właśnie od kobiet: matek, nauczycielek, ale też rówieśniczek czy przyjaciółek. Najbardziej bolesne były dla nich zwłaszcza zawstydzające komentarze matek, rzucane wtedy, kiedy córkom urosły piersi, kiedy pierwszy raz pomalowały usta na czerwono czy ufarbowały włosy. Nieraz była to także przemoc fizyczna, jak uderzenie w twarz czy pobicie. W ten sposób matki, mające w sobie ogromny lęk o potencjalną przemoc, której mogą doświadczyć córki, ale też olbrzymi gniew za to, co je same spotkało w przeszłości – przekierunkowywały te emocje w stronę innych kobiet. To na swoje córki przerzucały odpowiedzialność za przemoc. Przejmująco pokazuje to film „Cztery córki” Kaouther Ben Hani. Płakałam na nim cały czas.

Mam wrażenie, że w tym wypadku może chodzić też o złość na inne, młodsze kobiety za to, że mogą to, na co dojrzalszym kobietom nie pozwalano.
Niedawno prowadziłam zajęcia wokół mojej książki dla osób studiujących na SWPS i bardzo wiele uczestniczących w nich dziewczyn opowiadało mi o trudnych i smutnych sytuacjach z własnego życia, w których nie doświadczyły siostrzeństwa, tylko wrogości, i to często ze strony starszych od nich kobiet, bardzo krytycznych wobec ich wyglądu czy zachowania. Jedna ze studentek opowiadała, jak została zaczepiona na ulicy przez zupełnie obcą kobietę, która zaczęła krytykować jej tatuaże, mówiąc, że są dziełem szatana i że żaden mężczyzna nie będzie jej chciał. Pomyślałam, że ta kobieta mogła w ten sposób odreagowywać to, że sama była zamknięta w sztywnym systemie społecznych oczekiwań. Dlatego dziewczyna, która z tego systemu się wyłamuje, będzie budzić jej gniew mocniej niż to, co realnie powinno go budzić, czyli sam system.

Czytaj także: „Siostrzeństwo świętej sauny” – rozmowa o filmie z Katarzyną Miller, Martyną Harland i Grażyną Torbicką [wideo]

Swoją drogą komentarz: „żaden mężczyzna nie będzie cię chciał” przypomniał mi jeden z rysunków Lainey Molnar, na którym mężczyzna upomina kobietę, mówiąc, że jak nie obniży swoich standardów, to skończy samotnie na kanapie z kotami i kieliszkiem wina, na co ona odpowiada: „Nie strasz mnie tym, co dobre”.
To cudowna riposta, pokazująca, jak dużą moc w rozbrajaniu stereotypów ma poczucie humoru. Myślę też, że ten komentarz zasłyszany na ulicy można odwrócić na wiele sposobów. To, czym nas się straszy, bardzo często w ogóle nam nie zagraża, podczas gdy bezpośrednio zagrażające są inne, całkiem realne okoliczności. Na przykład nadal stereotypowo uważa się, że posiadanie partnera gwarantuje kobiecie stabilność i poczucie bezpieczeństwa, jednocześnie statystyki pokazują jednoznacznie, że sprawcami przemocy są najczęściej albo aktualni, albo niedoszli, albo byli partnerzy.

Wspomniałaś o tym, że dziewczyny słyszą komentarz „dziwka” czy „zdzira”, kiedy na przykład pomalują usta. Zastanawiam się, czy twoje piękne czerwone usta, którymi promujesz swoją książkę, nie są swoistym komentarzem do takich sytuacji.
Zdecydowanie – czerwone usta są dla mnie pewnym rodzajem statementu, który wiąże się bezpośrednio z moim doświadczeniem. Ja również usłyszałam kiedyś slutshamingowy tekst, kiedy miałam pomalowane usta. Kończyłam wtedy liceum i jechałam tramwajem do szkoły. Myślę, że oburzenie wywołało także to, że nałożyłam szminkę w ciągu dnia. Kilka dziewczyn w moim wieku, które stały obok, najpierw to skomentowało, po czym dodało, że „pewnie przespałam się już z połową chłopaków w Krakowie” – w którym dorastałam – co było absolutną abstrakcją, bo byłam jeszcze przed inicjacją seksualną. Nie przestałam malować ust, ale zapamiętałam to na długie lata. Później, kiedy prowadziłam już badania wokół tematu slut-shamingu na potrzeby książki, zauważyłam, że taka reakcja jak u mnie – czyli buntu i gniewnej manifestacji – pojawia się tylko u niektórych dziewczyn, duża część z nich po doznaniu tego typu przemocy wyrzeka się kontaktu z własną seksualnością, odcina od ciała. Może się to przejawiać bardzo różnie – część rozmówczyń opowiadała mi, że pod wpływem slutshamingowych komentarzy przestała się malować, choć wcześniej bardzo to lubiła, ale nieraz pojawiały się znacznie poważniejsze konsekwencje: dziewczyny zaczynały mieć stany depresyjne czy cierpieć na zaburzenia odżywiania.

materiały prasowe materiały prasowe

Przyznaję, że nieraz również mnie przechodziło przez myśl, czy dany makijaż czy strój w sytuacji zawodowej lub prywatnej będzie odpowiednio zinterpretowany. Nie powstrzymało mnie to przed taką ekspresją związaną z wyglądem, na jaką miałam ochotę, ale uświadomiło, że my wszystkie regularnie zadajemy sobie takie pytania i często się autocenzurujemy – z obawy przed oceną albo przed jakimś rodzajem przemocy, który może nas spotkać. W końcu jesteśmy nieustannie oceniane i często karane za nasz wygląd. I to niezależnie od tego, jaki zawód wykonujemy czy ile mamy lat. Wciąż nagminnie komentuje się strój czy sposób ekspresji polityczek, na przykład brak uśmiechu (przypomnijmy sobie choćby komentarze na temat Hillary Clinton, że wydaje się niesympatyczna), a nie ich argumenty, czego nie robi się nigdy w stosunku do polityków. Na szczęście powoli się to zmienia.

Zmienia się też nasz stosunek do siebie nawzajem.
Przytaczamy tu dużo negatywnych przykładów, ale mamy przecież wiele przykładów bardzo pozytywnych – nasze wspólne wyjście na ulice w roku 2020 jest tylko jednym z nich. Mimo że byłyśmy socjalizowane zdecydowanie do rywalizacji, oceniania się nawzajem i zawstydzania, to przejawy wsparcia i solidarności z innymi kobietami stają się coraz bardziej widoczne. O współpracy między kobietami mówi się coraz częściej, m.in. za sprawą badań Sandry Frydrysiak i Marty Majchrzak, autorek pierwszego raportu o siostrzeństwie. Ja osobiście doświadczyłam mnóstwa wspaniałych i bardzo wspierających sytuacji z innymi kobietami. W relacjach przyjacielskich, ale też zawodowych, uczelnianych czy aktywistycznych. W Berlinie, gdzie obecnie mieszkam, wraz z moją przyjaciółką Kają Franaszek współprowadzę projekt dla kobiet Adelfi Space. Słowo adelfi z greckiego oznacza siostrę. W założeniu ma to być taka przestrzeń, w której osoby identyfikujące się jako kobiety spotykają się, żeby rozmawiać i wymieniać się różnymi doświadczeniami, przy czym wszystko odbywa się bez oceniania, w atmosferze wsparcia i życzliwości, niezależnie od dzielących nas różnic. Komuś może wydać się to utopijne, ale tych spotkań odbyło się już kilkanaście i na żadnym z nich nie miała miejsce sytuacja, która by tym założeniom przeczyła.

Dlatego uważam, że kiedy stworzy się przestrzeń na siostrzeństwo, opowie o zasadach, które nam przyświecają, zadba o dobrą energię – jesteśmy w stanie dać sobie wsparcie, nawet w gronie kobiet, które dopiero się poznają. Widzę, jak te relacje nawiązane na spotkaniach pięknie rozkwitają – w przyjaźnie czy we wspólne projekty zawodowe. Chciałabym, by założenie o siostrzeństwie coraz częściej przyświecało nam również w innych miejscach i sytuacjach, a także, by siostrzeństwo było jak najbardziej intersekcjonalne, czyli łączyło kobiety różniące się na przykład kolorem skóry, stopniem zamożności czy orientacją seksualną.

Mówię o siostrzeństwie również dlatego, że moim zdaniem kluczowe jest dziś, żebyśmy wspierały się także w prawie do wyrażania złości. Ono wciąż jest nam odbierane. W książce przytaczam wyniki badań Uniwersytetu Stanu Arizona, które pokazują, że kiedy mężczyźni wyrażają złość w miejscu pracy, to zyskują uznanie – są traktowani jako przebojowi, charyzmatyczni i mający autorytet. Natomiast kobiety to uznanie tracą.

Wciąż żyjemy w świecie podwójnych standardów.
Co więcej, często same je podtrzymujemy, kultywując stare powiedzenia w stylu „złość piękności szkodzi”. Nadal słyszymy, że jesteśmy przewrażliwione, że przesadzamy czy histeryzujemy, tymczasem nasza złość jest zwykle idealnie adekwatna do zdarzenia. To sygnał alarmowy, który wysyła nam własne ciało, kiedy nasze granice zostają przekroczone i powinnyśmy podjąć działania w celu obrony siebie czy innych.

Przemiany społeczne, od których zaczęłyśmy naszą rozmowę, są wprawdzie ewidentne i bardzo widoczne, ale wciąż wiele musi się jeszcze zmienić. Widzę to choćby po pierwszych reakcjach na moją książkę: na stronach, gdzie można ją oceniać, dostaję albo 10 punktów na 10 albo 1 na 10. Przy czym za każdym razem kiedy dostaję najwyższą ocenę, ludzie są zachwyceni treścią, utożsamiają się z nią, a kiedy dostaję tę najniższą, zwykle pojawia się komentarz: „Nie zamierzam jej nawet przeczytać”. Bo to oburzający temat i oburzający tytuł… To pokazuje, że niektórzy nadal miewają bardzo skomplikowaną relację z własną złością, a także zakładają, że złość kobietom absolutnie nie przystoi.

Moim zdaniem zarówno najnowszym tytułem „Wyp***dalać!”, jak i poprzednim „Dziwki, zdziry, szmaty” odzyskujesz te słowa dla nas. Słowo „wypierdalać” wzbudzało wiele emocji podczas protestów z 2020 roku, dla części osób było wulgarne i nieprzystające do kobiety, ale według osób sprzeciwiających się zakazowi aborcji idealnie oddawało poziom ich wkurzenia.
Oba tytuły są formą manifestu, próbą przechwycenia różnych terminów i pokazania ich w nowym kontekście. I dzieje się to na dwa sposoby. Jeśli chodzi o książkę „Dziwki, zdziry, szmaty”, to rzeczywiście mamy tu zabieg odzyskiwania słów, które były używane do stygmatyzowania konkretnej grupy, oraz świadome i performatywne ich przechwytywanie i używanie na własnych zasadach. To jest coś, co robiły przez dekady różne marginalizowane grupy, weźmy choćby słowo nigga [„czarnuch”] w Stanach, czy słowo „pedał” lub „ciota” w środowiskach nieheteronormatywnych. Jeśli odzierasz coś, co zostało wymierzone w ciebie, z ciężaru nienawiści, to wytrącasz broń z ręki osobom, które wykorzystywały dane słowo do stygmatyzacji. Ono już cię nie zaboli, co więcej, może stać się twoim źródłem mocy, zamiast upokorzenia.

Natomiast jeśli chodzi o „wypierdalać”, jak napisała Agata Araszkiewicz w blurbie do mojej książki, to słowo jest brutalne i mocne, ale jest też synonimem tego, z jak brutalnym problemem mamy do czynienia. Prawo aborcyjne – takie, jakie mamy w tym momencie w Polsce – naraża nas po prostu na śmierć. Czy jest jakieś słowo bardziej dosadne i bardziej adekwatne do tej sytuacji? Z rozmów, które prowadziłam w trakcie pracy nad książką, wynika, że dla wielu osób uczestniczących w protestach sięgnięcie po wulgaryzm miało potencjał emancypacyjny, dodawało im siły. W końcu od najmłodszych lat uczy się nas, że dziewczynka nie powinna przeklinać, że powinna być grzeczna, uległa i cicha. To głośne „wypierdalać” było potężnym wyłamaniem się z tego narzucanego wzorca. Mieke Bal, holenderska krytyczka kultury, podkreśla, że słowa zawierają w sobie miniaturowe teorie zabarwiające znaczenie, obrastają w nie z biegiem czasu. Idąc tym tropem, „wypierdalać” po protestach z roku 2020 zawiera w sobie zapis setek wspomnień i doświadczeń, jest zabarwione naszym krzykiem i słuszną złością. Nie tylko kobiet, ale też osób niebinarnych i mężczyzn, którzy solidarnie wyszli z nami na ulice.

Przez długi czas wychowywano nas, kobiety, w lęku – przed mężczyznami, przed światem, przed jakimkolwiek działaniem. Lęk był naszą główną, dominującą emocją. Kolektywna złość może być jakimś rodzajem odtrutki na kolektywny lęk?
Bardzo często jest tak, że obawiamy się jakiegoś działania i dopiero kiedy pojawia się złość, znajdujemy w sobie mobilizację, by zrobić to, czego się boimy. Ja sama czułam olbrzymią frustrację i wkurzenie na mój lęk związany z byciem kobietą. Z jednej strony byłam zła na system, a z drugiej na siebie, że dałam się tym lękiem zainfekować. Nie chcę żyć w lęku, a jednocześnie wiem, że niezależnie od tego, jak bardzo byśmy się starały, on zawsze będzie w nas obecny. I to nie tylko dlatego, że był nam nadmiarowo zaszczepiany w ramach socjalizacji, ale również dlatego, że wciąż jesteśmy realnie narażone na niebezpieczeństwo. Co chwila słyszymy doniesienia o gwałtach czy innych przejawach przemocy wobec kobiet – ostatnio o Lizie brutalnie zamordowanej w samym centrum Warszawy. Nie chodzi o to, że mamy zupełnie wymazać lęk, ignorować go i udawać, że nie ma ku niemu powodów, raczej pożegnać się z nadmiarowym lękiem, a zyskać dostęp do emocjonalnej pełni, który przez całe wieki był nam ograniczany. Najmocniej ze wszystkich emocji reglamentowano nam właśnie złość. Uważam, że bardzo często, gdy nawiązujemy kontakt z gniewem, udaje nam się jednocześnie pożegnać jakąś dawkę lęku, który utrudniał nam życie i podejmowanie różnych działań. Najwyższy czas, żebyśmy potraktowały złość jako zasób, po który możemy sięgać. 

materiały prasowe materiały prasowe

Aleksandra Nowak dziennikarka, kulturoznawczyni, pisarka, aktywistka. Współautorka książki „Dziwki, zdziry, szmaty. Opowieść o slut-shamingu”. Współzałożycielka i redaktorka naczelna feministyczno-erotycznego magazynu „G’rls ROOM”. Współtwórczyni siostrzanej przestrzeni spotkań dla kobiet – Adelfi Space. Właśnie wydała książkę „Wyp***dalać! Historia kobiecego gniewu”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze