„Gdy zobaczyliśmy na bruku krwawe ślady, zrozumieliśmy, że to nie gra. Że to rzeź” – fragment książki Marii Stepan, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Zwierciadło w rocznicę Czarnego Czwartku na Ukrainie.
Czarny Czwartek. 20 lutego 2014
Noc. Z hotelu Ukraina, którego hol stał się prowizorycznym szpitalem polowym, a potem kostnicą, wynoszą ciała zabitych i w ciszy układają w rzędzie przed budynkiem. I nagle, bez ostrzeżenia, skowyt czyjejś matki.
Ojciec klęczy przy ciele syna. Na Majdanie byli razem. Zmieniali siebie na barykadzie co 12 godzin. Jak to wytłumaczyć? Śmierć należała się przecież jemu. Za pół godziny zmieniłby syna. Wystarczyło poczekać. Ale nie, z jakichś powodów śmierci się spieszyło.
Ksiądz zamykał oczy zabitym. Z nadpaloną stułą w dłoni, poszarpaną przez wybuch sutanną, patrzył na mnie i niemo pytał: Dlaczego nie ja?
***
Gryzący dym. To z opon. Płoną jak zwykle, szaro. Ze sceny krzyczą: – Instytucka! Instytucka! Potrzebna pomoc!
Ludzie w plastikowych pomarańczowych kaskach, z chirurgicznymi maseczkami na twarzy i kijami w dłoniach, budują kolejną barykadę. Pod nogami błoto. Wyrwany bruk. Ktoś znów woła ze sceny: – Hruszewskiego! Potrzebna pomoc!
Łańcuch rąk, które podają sobie resztki ogrodzeń, jakieś palety, opony. Skąd oni to wszystko biorą? Dookoła spalona ziemia… Centrum europejskiej stolicy? Żarty… Znów wrzask: – Potrzebni lekarze! Sanitariusze!
Obok mnie – na drzwiach?, kawałku dykty? – niosą rannego. Zasłania twarz. Krew. Na tych drzwiach, na ubraniu, wreszcie na bruku.
– Popatrz! – krzyczy młody chłopak. – Popatrz, z czego do nas strzelają! – I podtyka mi pod nos nabój. – A my na nich szliśmy z gołymi rękoma…
Znów strzały. Człowiek szybko się uczy. Wystarczyła niecała godzina i już odróżniam świst prawdziwej kuli od tej gumowej. Znów niosą rannego. Znów na jakichś drzwiach. Krzyczy. Więc z nim biegną. Raptem drzwi wyślizgują im się z rąk. Ranny, razem z tymi drzwiami, uderza o ziemię. Podnoszą, znów biegną. Do hotelu. Tam zorganizowano szpital polowy. Lekarze bezradnie rozkładają ręce. Układają ciała. Hol zamienia się w kostnicę.
Jeszcze wczoraj było tu czarno od mundurów Berkutu. Rano milicjanci raptem zaczęli uciekać. Odstrzeliwali się na początku nieśpiesznie, jakby czekali na rozkazy. A majdanowe sotnie, z drewnianymi kijami, tekturowymi tarczami i w rowerowych kaskach na głowach, powoli sunęły do góry, Instytucką. A potem zaczęła się rzeź.
Co jakiś czas zatrzymują mnie ludzie, pokazują łuski po nabojach. Ostrych. Wymieniają kaliber. Tłumaczą, że takich ani ukraińska milicja, ani wojsko nie używa. Nie używało. Do tej pory.
Jeszcze nikt do końca nie rozumie, co się dzieje. Jeszcze nikt nie wie, że trupów będzie tak dużo. Młodzi chłopcy rozkładają na ulicy drewnianą skrzynkę, rozdają gwoździe, jakieś drobne żelazne elementy, rozsypują je wzdłuż ulicy. Wszyscy boją się szturmu. Tego, że Berkut wróci. Na bruku Instytuckiej, tuż za hotelem, widzę leżącego chłopaka. Podbiegają do niego, zasłaniając się tarczami, jego koledzy. Próbują go wynieść. Znów świst. Niezdarnie, za ręce i nogi, niemal ciągnąc po ziemi, jakoś go wynoszą. Gdy patrzę znów na bruk, widzę kolejne ciało. Krew. Na krawężnikach, pod butami, na noszach (skąd się wzięły, nie wiem, ale wreszcie są).
Kilkanaście metrów od wejścia do metra, przy drzewach, za które się schowali, leżą kolejni. Cicho jakoś. Jeszcze żyją. Ostatnie nieznaczne ruchy, przymknięte oczy. Więcej nie widzę. Nie słyszę. Mają kominiarki na twarzach. Albo leżą twarzą do ziemi.
– Chłopaki, pomoc potrzebna? – ktoś krzyczy i biegnie dalej. Do żywych. Krew. Gęsta jak smoła. Śmierć. Patrzył na nią z bliska Krzyś Kołosionek. Operator, z którym na Majdanie byłam, z krótkimi przerwami, trzy miesiące.
Walerij. Ma 57 lat. Wczoraj były jego urodziny. Stoi przed hotelem przy grupce młodych chłopców. I tłumaczy:
– Idźcie, zabierzcie im tarcze i kaski. Im się nie przydadzą, wam tak. Aaa, i weźcie też, jak jest u kogoś, kamizelki.
Nikt nie chce posłuchać. Stoją jak otępiali. To krzyczy:
– Już! W tej chwili!
Wbiegają po schodach do hotelu. Po kaski, tarcze i kamizelki martwych kolegów… Walerij nie idzie. Tłumaczy, że on już nie potrzebuje. Jak trafią, to trudno.
Rozmawiamy. Porządkujemy informacje. Walerij potwierdza najgorsze przypuszczenia. Strzały głównie w głowę. W szyję. W serce. Bez szans na ratunek. Przed chwilą z kieszeni jednego z zabitych wyjął uparcie brzęczącą komórkę. Trzydzieści sześć nieodebranych połączeń. Oddzwonił. Powiedział, że to koniec, że tamten nie żyje. Z emocji trzęsie się jak osika. Nagle wyjmuje z kieszeni własny telefon i czyta mi wiersz. Napisał, żeby jakoś sobie z tym wszystkim poradzić.
– Kim jesteś z zawodu?
– Dziś? Nikim.
Czyta:
Hej, Kozaku, po jakiego diabła siedzisz w domu koło baby i głaszczesz jej kolana?
Na Kijów czas jechać. Kask bracie nakładać…
Więcej nie zapamiętałam. Oprócz podsumowania:
Także, Witia, pozdrowienia tobie, kurwa.
To o szwarccharakterze tej i poprzedniej rewolucji. Wtedy jeszcze prezydencie Wiktorze Janukowyczu.
Już wiemy, że strzelają snajperzy. Są gdzieś w hotelu, na budynkach rządowych. Przebiegamy na drugą stronę Instytuckiej. Za barykadą siedzi grupka „majdanowców” gotowych odeprzeć szturm. Jeszcze nie wiemy, że żadnego szturmu nie będzie. Że jeszcze Berkut?, wojsko?, najemnicy? – do dziś nie wiadomo – zabiją kolejne osoby, a potem uciekną. Ludzie znów pokazują mi łuski po kulach i metalowe tarcze podziurawione jak sito. Są pewni, że strzelać nie mogli Ukraińcy. Że to musieli być Rosjanie… Znów mi tłumaczą: nie ten kaliber, nie takie naboje. Nikt nie potrafi uwierzyć, że strzelać, by zabić, może brat do brata. Siedzimy. Czekamy. Rozmawiamy o tej rewolucji bez przywódcy, bez wodza. O walce ze znienawidzoną władzą.
Ksiądz Piotr. W kasku, jak wszyscy wokół. Z brodą. Zamyślony. Złamany. Przyjechał z Kowla i został. Bo zobaczył, że jest tu potrzebny. Ludzie właśnie przynieśli mu to, co uratowali z polowej cerkiewki. Spłonęła. Jeszcze niedawno wszyscy śpiewali w niej kolędy. Stała sobie na Majdanie. Patrzymy w to miejsce. Czarne od dymu.
Ksiądz Piotr. Potrzebny jak nigdy dotąd. Pomagał śmiertelnie rannym. Opowiada nieśpiesznie. O tym, że nie mogli już mówić. Że udzielił im ostatniego namaszczenia. Że nie strach patrzeć umierającym w oczy, tylko wstyd.
– Że to nie ty, a on. To jest straszne. O to tylko mam pretensje. Że to nie ja.
Pytam, czy nie ma pretensji do Boga. Że na te śmierci pozwala.
– Bóg nie ma tu nic do roboty. On nigdy nie decyduje za nas. Nie pozbawia nas własnej woli. Zostawia nas za to z odpowiedzialnością za własne czyny. Każdy z nich – ci bandyci, ten Janukowycz, ci złoczyńcy, którzy wydali rozkazy – każdy z nich, kiedyś stanie przed sądem.
Potem widzę drugiego księdza. Spowiada jakiegoś mężczyznę w okularach, z metalową tarczą w dłoni. Na już rozebranej z bruku Instytuckiej. Wokół nich inni, jak mrówki, znoszą co się da i budują zasieki i barykady. A oni jak w kościele przy konfesjonale. Mężczyźnie łzy – chyba łzy? – kapią z policzków, nosa, brody. Ściska malutkie Pismo Święte i żarliwie się modli. Ksiądz głębokim basem, i wcale nie cicho, śpiewa. Ktoś obok niesie skrzynkę z koktajlami Mołotowa. Ktoś inny przynosi jakieś ubrania. Obok płonie mały okrągły stolik. Czort wie, skąd tu się wziął. Wszędzie worki z kostką brukową zerwaną, wykutą, wyjętą przed chwila gołymi rękoma z ulicy. Do wieczora słychać będzie ze sceny apel: „Odzywajcie się do rodzin. Informujcie przyjaciół, że żyjecie”. I komunikaty: „Maksym! Szuka cię żona. Jura, ojciec prosi, byś podszedł do sceny. Roman, przyjdź pod scenę, mamy dla ciebie numer telefonu, pod który musisz zadzwonić…”. Wszystkich imion nie zapamiętałam.
Tego ranka budzi mnie gryzący dym. Potem słyszę strzały. Spałam w bluzie, przy uchylonym oknie i włączonym telewizorze. To nie była spokojna noc. Niemal cały Majdan zajął Berkut. Nic nie rozumiem. Podchodzę do okna. Patrzę: Berkut ucieka. Uzbrojonych po zęby specnazowców goni garstka „majdanowców”. Z tekturowymi tarczami, jakimś metalowym koszem na śmieci z przodu… Chore. Głupie. Padają jak muchy.
Wybiegamy z hotelu. Obłęd. Osmolona, urwana, poszarpana sutanna jednego z księży (to ten sam, którego zobaczę potem, jak przy barykadzie będzie spowiadał jednego z manifestantów). Wieczorem zobaczę go jeszcze w holu hotelowym. Będzie spał na siedząco, w hełmie. Wokół słodkawy zapach kilkunastu ciał. Za chwilę wszystkich tych nieszczęśników zabiorą do kostnicy. On rano znów się z nimi spotka. Odprowadzi ich w ostatnią drogę, na Majdan. Wszystkich tych, którym on i ksiądz Piotr zamykali oczy. Pójdzie w tym samym hełmie, z oberwaną przez granat sutanną. Ani on, ani nikt inny nie zdejmie kominiarki, hełmu, „kuloodpornej” kamizelki. Kuloodporna, jak się okaże, żadna nie była.
Ale rano, gdy gryzący dym właził mi do łóżka, widziałam tylko stłoczone ciasno sotnie, spalone barykady. Dzień wcześniej przygotowywaliśmy materiał do Wiadomości. O drugiej stronie medalu. Rozmawiałam z funkcjonariuszami Berkutu, którzy tłumaczyli mi swój patriotyzm, obowiązek wobec ojczyzny. Że rozkaz to rozkaz, że tak trzeba. Że ci z tych samozwańczych sotni to rebelia, z którą wreszcie trzeba się rozprawić. Ale nikt nikogo nie będzie zabijał. Że to tylko gumowe kule. Że to przecież, mimo wszystko, bracia. A rano zobaczyłam jak zabijają. Nie gumowymi, a ostrymi nabojami. Z góry, mieszkałam na dziewiątym piętrze, wyglądało to jak jakaś koszmarna gra. Jedni uciekają, ostrzeliwują się zza drzew. Drudzy prą do przodu. I co jakiś czas ktoś się przewraca. Gdy zobaczyliśmy na bruku krwawe ślady, zrozumieliśmy, że to nie gra. Że to rzeź.