Przepowiadano mu ostateczny koniec kariery. Zresztą Siergiej Połunin sam bardzo się do tych przepowiedni przyczynił. Dziś pierwszy „bad boy baletu” twierdzi, że zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym wkroczył w nowy etap. Coraz częściej gra w filmach, urodził mu się syn. – Zaczynam od początku. Jako tancerz, jako aktor, jako ojciec – deklaruje Siergiej Połunin.
Siergiej Połunin był stawiany w jednym szeregu z Wacławem Niżyńskim, Rudolfem Nuriejewem czy Michaiłem Barysznikowem. Ale też nazywano „trudnym” i „nieprzewidywalnym”. Po raz pierwszy – po nagłej rezygnacji z prestiżowego stanowiska głównego tancerza Baletu Królewskiego w Londynie, które zaproponowano mu jako najmłodszemu w historii.
W wieku zaledwie 19 lat Siergiej Połunin tańczył główne partie w „Bajaderze”, „Manon”, „Onieginie” i oczywiście „Dziadku do orzechów”, ale już wtedy czuł się zmęczony i wypalony. W końcu od dzieciństwa spędzał na treningach po kilkanaście godzin dziennie. Jeszcze kilka lat wcześniej miał nadzieję, że jego rozkwitająca kariera zbliży do siebie rodziców, którzy podporządkowali wszystko talentowi syna. Rozjechali się po Europie w poszukiwaniu pracy, by móc go wspierać, podczas gdy on chodził do Royal Ballet School w Londynie. Rozłąka nie sprzyjała jednak trwałości małżeństwa, które w końcu się rozpadło. Nastoletni Siergiej Połunin bardzo to przeżył. Mimo to cały czas pracował trzy razy ciężej od kolegów, bo zwyczajnie nie mógł sobie pozwolić na porażkę. Nie chciał wracać do rodzinnego Chersonia na Ukrainie. Z kolei nauczyciele bardzo szybko poznali się na jego talencie, więc wymagali jeszcze więcej.
Po raz drugi kariera Połunina zawisła na włosku, kiedy zdecydował się na powrót do Rosji i udział w telewizyjnym programie rozrywkowym „Bolshoi Ballet”, a potem na przyjęcie angażu w Moskiewskim Akademickim Teatrze im. Stanisławskiego i Niemirowicza-Danczenki, gdzie tańczył w „Jeziorze łabędzim”, „Giselle” czy „Don Kichocie”. I kiedy wydawało się, że Połunin zostanie już na Wschodzie i nie zdecyduje się na powrót na sceny Londynu, Mediolanu czy Paryża – jeśli w ogóle będzie dalej tańczył – on przyjął propozycję słynnego amerykańskiego artysty Davida LaChapelle’a i przygotował choreografię do poruszającej piosenki Hoziera „Take Me to Church”. Na YouTubie utwór w interpretacji Siergieja odtworzono do dziś niemal 30 mln razy. Potem reżyser Steven Cantor zrealizował świetny dokument o baletmistrzu pod tytułem „Tancerz”, szukając, między innymi w domu rodzinnym i szkole baletowej, przyczyn jego trudnego charakteru i wybuchowego temperamentu. Wyglądało na to, że Siergiej Połunin dość niespodziewanie zaczyna wychodzić na prostą. Najsłynniejsze teatry na świecie znowu go zapraszają – na początku na gościnne występy, ale kilka udanych sezonów mogło szybko zmienić ogólne nastawienie i atmosferę skandalu wciąż unoszącą się wokół Połunina. W 2019 roku Paris Opera Ballet zaproponowała mu nawet angaż w roli księcia Zygfryda w „Jeziorze łabędzim”. To mógł być zupełnie nowy start. Stało się jednak inaczej. Połunin wyraził w mediach społecznościowych podziw dla Władimira Putina, opublikował też kilka homofobicznych i seksistowskich komentarzy, by na koniec odsłonić tatuaż prezydenta Rosji wykonany na klatce piersiowej w okolicach serca. W ciągu 48 godzin Paris Opera Ballet odwołał swoje zaproszenie i nagle znowu przestały się liczyć nieprzeciętny talent, wdzięk i gracja w powietrzu, idealne proporcje ciała, niespotykana charyzma i świadomość ruchu. Tancerzowi przestała przysługiwać taryfa ulgowa.
Ostatnie dwa lata były dla ciebie dość trudne z osobistego i zawodowego punktu widzenia. Czy gdybyś mógł cofnąć czas, coś byś zmienił?
Siergiej Połunin: To prawda, dużo się działo, w mojej głowie i w sercu. Podjąłem sporo kontrowersyjnych decyzji, trudno było mi się potem z nich tłumaczyć.
Rzeczywiście kilka twoich postów na Instagramie wzbudziło ogromne emocje. Na przykład ten, w którym otwarcie poparłeś Władimira Putina, albo ten, w którym wyraziłeś podziw dla polityki Donalda Trumpa. Do tego jeszcze ten twój słynny już tatuaż na sercu z twarzą Putina. Nie dziwisz się chyba, że takie działanie mogło urazić wiele osób. Jestem być może jedyną osobą na świecie, której pandemia nie zaszkodziła, tylko pomogła. Cała afera przez ten czas ucichła, a ja miałem okazję się nad tym wszystkim zastanowić z dystansu i przemyśleć to, co zrobiłem.
I do jakich doszedłeś wniosków? Wiem, że wszystko, co teraz powiem, może być opacznie zrozumiane, postaram się po prostu odpowiedzieć szczerze. Nigdy nie ukrywałem swojej sympatii dla Putina, podobnie jak tego, że chociaż urodziłem się na Ukrainie, zawsze czułem się Rosjaninem. Myślę, że komuś, kto pochodzi z zachodniej Europy czy w ogóle z innego miejsca na świecie, trudno jest mnie zrozumieć i zaakceptować, przynajmniej takiego, jakim byłem jeszcze dwa lata temu. Moje życie zmieniło się od tego czasu diametralnie. Wiem, i wiedziałem też wtedy, jak to jest, kiedy wokół człowieka kumulują się negatywne emocje, kiedy z godziny na godzinę stajesz się wrogiem publicznym numer jeden. Moje posty na Twitterze czy Instagramie, które doprowadziły do nasilonych ataków na mnie, miały tak naprawdę dość niewinny początek. Były akurat moje urodziny i zasugerowałem swoim fanom na Instagramie, by zamiast wysyłać mi życzenia i pozdrowienia, przekazali je także Putinowi. Napisałem wtedy, że widzę w nim światło i nadzieję. Chodziło mi wyłącznie o optymistyczny przekaz, o wzajemny szacunek i zrozumienie. Jednak po sekundzie od publikacji postu wylała się na mnie krytyka gigantycznych, przytłaczających rozmiarów. Ludzie zaczęli życzyć mi śmierci. To nie miał być post polityczny, nie o to mi chodziło. A tatuaż zrobiłem sobie już rok wcześniej, ale nikt go wtedy nie zauważył.
Myślę, że poruszając temat Putina, a szczególnie poparcia dla niego, nie da się uniknąć politycznego kontekstu. Jestem niestety uparty i uznałem, że skoro już to napisałem, muszę przy tym trwać. Doprowadziło to tylko do większych szkód. Ukraiński rząd uznał mnie za terrorystę, nie mogę tam teraz spokojnie pojechać. W swoim rodzinnym kraju nie jestem już mile widziany.
Nie miałeś wtedy momentu zatrzymania, refleksji, że to, co robisz, szkodzi najbardziej tobie samemu? Autorefleksja przyszła po pewnym czasie, pewnie za późno. Udowodniłem całemu światu i sobie, że potrafię w mgnieniu oka zniszczyć wszystko, na co pracowałem od lat. Nie jestem z tego dumny. To doświadczenie bardzo mnie zmieniło. Widzę, że wcześniej rozpraszało mnie zbyt wiele rzeczy, bodźców. Tatuaże są ich zewnętrznym śladem, którego chcę się pozbyć, usunąć wszystkie. Pragnę stać się naprawdę nowym człowiekiem, już bez tych rysunków. Dziś uważam je za rodzaj nastoletniego buntu, którego przez taniec byłem w znacznym stopniu pozbawiony.
Zmieniłeś też podejście do mediów społecznościowych. Używasz ich teraz inaczej niż kiedyś. Rozsądniej? Wielu ludzi uważa, że media społecznościowe są nic niewarte. Że to śmietnik. Z drugiej strony, co dostrzega też coraz więcej osób, to użyteczne narzędzie, jeśli się wie, jak z niego korzystać. Każdy z nas przeżywa w ciągu dnia wiele emocji i odczuwa potrzebę podzielenia się nimi z ludźmi. Jakiś jednostkowy wpis, dla mnie ważny w danym momencie, dla kogoś innego okazuje się obrazoburczy, szkodliwy, kontrowersyjny. Ale cóż, co zostało opublikowane, jest już w sferze publicznej. I zostanie tam na zawsze, niezależnie od tego, co byśmy potem robili.
A czy twoim zdaniem osoby publiczne powinny się w tak otwarty i czasem dość bezrefleksyjny sposób wypowiadać na tematy polityczne, społeczne, historyczne? Przekonałem się, że nie zawsze jest to dobre. Ale jestem tylko człowiekiem i popełniam błędy. Codziennie. Był czas, kiedy właśnie ze względu na zaciekłą krytykę moich poglądów i zachowania nienawidziłem Internetu, mediów społecznościowych i wszystkiego, co się z tym wiąże. Ale też dzięki nim poznałem swoją życiową partnerkę, z którą teraz wychowujemy syna. Angażuję się też w różne społeczne inicjatywy, o których mogę poprzez nie głośno mówić.
Siergiej Połunin z partnerką życiową Jeleną Iljinych, rosyjską łyżwiarką figurową, i z ich synkiem, którego nazwali Mir [z ros. „spokój”, „pokój”]. (Fot.Stephanie Pistel)
Jak się odnajdujesz w nowej dla siebie roli taty? Codziennie rano wstaję z inną, nową energią. Na pewno dojrzałem, przestałem szukać sobie jakichś tematów zastępczych, staram się nie zajmować głupotami. Chcę być dobrym ojcem, motywacją i inspiracją. Chcę naprawdę poświęcić się synowi, dać mu swój cały czas i miłość. Wszystko, co teraz robię, jest w pewnym sensie o nim i dla niego. Przestałem myśleć o sobie, preferuję kompletnie inny styl życia.
Ostatnio rzadziej występowałeś na światowych scenach, nawet jeszcze przed pandemią częściej angażowałeś się w role filmowe. Jakie to uczucie – wyzwolić się z ram dopracowanych do najdrobniejszego gestu choreografii? Taniec znam od podszewki, zajmuję się tym całe swoje życie. Chyba tylko pływanie jest dla mnie bardziej naturalne. Nauka kroków w tańcu, czucie muzyki każdym nerwem, każdym pojedynczym mięśniem, intuicyjne wyczuwanie akcentów i niuansów – przychodzi mi z dużą łatwością. Role filmowe traktuję jak wyzwania. Film to praca zespołowa, czuje się wspólnotę, a odpowiedzialność rozkłada się na wiele osób, więc dla mnie to psychiczny odpoczynek, nawet jeśli na planie wciąż nie czuję się pewnie. Jestem jednym z trybików w machinie, do tego nigdy nie tym najważniejszym. Kiedy tańczę jako solista na scenie, zdaję sobie sprawę, że ci wszyscy ludzie na widowni przyszli tylko po to, żeby zobaczyć, co ten Połunin potrafi. Wiem, że nie mogę pozwolić sobie na słabszy dzień. W kinie nikt nie wymaga ode mnie bycia najlepszym. W tym sensie to bardzo uwalniające uczucie.
Siergiej Połunin z Laetitią Dosch w filmie „Passion Simple”. (Fot. Forum)
Poza baletem niewiele jest dziedzin, w których panuje tak ostre współzawodnictwo i taka presja sukcesu. Wielu tancerzy, mimo niezaprzeczalnego talentu, sobie z nimi nie radzi. Ty też masz za sobą słabsze momenty. Presja jest ogromna, od najmłodszych lat. Dla mnie wyrażała się ona nawet niekoniecznie nieustannymi ćwiczeniami, które najczęściej sprawiały mi jednak radość, co podróżami. Przez co najmniej 20 lat swojego życia przebywałem tak naprawdę z dala od ludzi, przemieszczając się z miejsca na miejsce, zmieniając domy, kraje, teatry. Tancerze to tacy współcześni nomadowie. Ale kiedy żyje się w odosobnieniu, człowiek staje się odludkiem, inaczej reaguje. Zawsze bardzo lubiłem studiować charaktery, ale też obserwować innych i formułować na tej podstawie jakieś sądy. Najbardziej cieszy mnie jednak rozmowa, spotkanie. Bardzo przeżywam ten stan zamknięcia.
Nie boisz się mówić otwarcie o swoich uczuciach. Mężczyźni z Rosji czy Ukrainy rzadko ujawniają się ze swoimi emocjami. Wydaje im się chyba, że to niemęskie, uwłaczające. Każdy z nas ma jednak słabsze momenty, a ukrywanie ich przed bliskimi może negatywnie odbić się na naszym zdrowiu psychicznym. Ja w zasadzie nie mam z tym problemu. Kiedy tańczę, emocje wyrażam całym sobą, choć zupełnie o tym nie myślę. To się dzieje organicznie, naturalnie. Nawet najbardziej skomplikowane układy choreograficzne mam jakby wgrane na twardy dysk mojego mózgu i obudzony w środku nocy potrafię zatańczyć najtrudniejsze partie. Mam bardzo dobrze wykształconą pamięć ciała, nawet trzygodzinne choreografie nie sprawiają mi większych trudności. Z kolei w filmach gram niemal wyłącznie twarzą, co jest dla mnie czymś zupełnie nowym. W kinie startowałem z poziomu absolutnego amatora, cały czas się uczę. Czasami mam trochę łatwiejsze zadanie, bo sporo moich ról wciąż zakłada, żebym tańczył, na przykład w „Czerwonej jaskółce” z Jennifer Lawrence czy w „Białym kruku” Ralpha Fiennesa. Ale ruch ciała a słowo to zupełnie inne materie, odpowiadają za nie inne części mózgu.
Co sprawia ci największą trudność w graniu w filmach? Ilość tekstu, który muszę przyswoić i wygłosić. Z drugiej strony w moim ostatnim skończonym filmie, francuskiej „Passion Simple” Danielle Arbid, miałem do zagrania bardzo dużo scen miłosnych, rozbieranych. Do tego przy całej ekipie! To nigdy nie są łatwe sytuacje. Nawet dla profesjonalisty.
Nazywano cię „Jamesem Deanem baletu”, „pełną wdzięku bestią”, „bad boyem tańca klasycznego”. To dość osobliwe określenia, przyznasz. [śmiech] To o bestii wymyślił mój przyjaciel, rzucił to kiedyś mimochodem, a dziennikarze usłyszeli i podchwycili. Nie zastanawiam się nad tym zbyt często, chociaż pewnie to jeden z elementów, które sprawiają, że widzowie mnie zapamiętują. Takie przezwiska są dość nośne. Ale prawdę mówiąc, teraz już nie chcę, żeby cokolwiek mnie rozpraszało. Zaczynam od początku. Jako tancerz, jako aktor, jako ojciec. Potrzebuję oczyszczenia i spokoju. Już czas.
Siergiej Połunin, rocznik 1989. Jeden z najbardziej cenionych tancerzy na świecie. Wiosną ukaże się bogato ilustrowany album – autobiografia Połunina „Free: a Life in Images and Words” ze wstępem autorstwa Helen Mirren i Alberta Watsona.