Urodziłam córkę. Trwało to parę minut, ale strasznie się wysiliłam i pierwszy chyba raz w życiu – i w tym szpitalu – myślałam nie o sobie, tylko o tym dziecku – pisała Agnieszka Osiecka po urodzeniu swojej córki, Agaty. Publikujemy fragment książki poetki „Czekając na człowieka”.
Fragment pochodzi z książki „Czekając na Człowieka”, Agnieszka Osiecka, wydawnictwo Prószyński Media.
4 lutego
Porodówka (Niebieski kalendarzyk. Łóżko)
O 5.30 – przebudzenie w domu. Jeszcze ciemno. Wilgotne prześcieradła. Niepewność. Więc to już? Niby człowiek czekał na to, a jednak głupio. Zimno w zęby i odświętnie. Budzić? Nie budzić? Śmiesznie, że niedziela! Mówiłam, że to będzie niedziela. Trzeba odwołać wizytę Kaśki Gaertner.
6.30. Szpital na Grochowie. Badanie w izbie przyjęć. Wesołość, mokrość, trema. Pielęgniarz czy lekarz: „Ile to wiosenek sobie liczymy?”.
Sala przedporodowa. Oprócz mnie – trzy baby, bardzo fajne. Jedna krótko ostrzyżona, starsza, wesoła „wieloródka”. Śmieje się, ale denerwuje, bo wody odeszły, a nic jej nie boli. Druga, umęczona, gruba, młoda, łazi w kółko jak niedźwiedź i mruczy. Ta ma odwrotnie: już trzydzieści sześć godzin ją boli, a nic się nie zaczęło. Trzecia, z zawodu lekarka, wszystko wie, co i jak. Idzie na cesarskie cięcie, czeka na krew, ma jakąś dziwną grupę. Mówi, że wszystko wie, a ma pietra. Lekarze do niej, chociaż ona w szlafroku i koszuli, mówią: „Pani doktor”.
8.00. Dali nam zupę na śniadanie, i ja, mimo przejęcia, wszystko zjadłam. Myślę o Basi Majewskiej, która w porodówce czytała książkę. My tu książek nie mamy, ani w ogóle torebek, bo nie wolno. Majtek ani stanika też nie wolno. Tylko każda ma celofanowy woreczek i tam szczotki do zębów, niveę, czy coś. Ja mam malutkie radio i wszystkie zgadzają się, żeby grać.
9.30. Tu jest szpital wojskowy, ale dramaturgia – zupełnie religijno-niebiańska. Tu u nas jest czyściec: jakieś barchanowe koszule, matowe okna, gołe ściany, a „po tamtej stronie” – podobno – dają koszule w kwiaty i podwieczorki, i jest telefon, i dzieci, i przez okno widać ogród i tramwaj. Tak mówią te, co były na „patologii ciąży” i widziały.
10.00. Zastrzyk. Coś mnie zaczyna rąbać, ale jeszcze nie bardzo. Próbuję robić oddechy zziajane i inne – na przemian – według książki, ale siostra mówi, że źle robię i żeby po prostu normalnie głęboko oddychać.
Nastawiłam to małe radio. W radiu Joanna Rawik przeprowadza wywiad z Krystyną Sienkiewicz. Śpiewają piosenkę „Ja mam szczęście do wszystkiego” (niesamowite). Zamykam oczy, ale jak otwieram, to zaraz piszę w niebieskim notesie. Może to głupio wygląda, ale jestem przyzwyczajona.
Gapię się na niebieskie ściany, niebieskie szlafroki. Wciąż mi się wtedy przypomina niebieski stroik murzyńskiej Matki Boskiej. Ona tańczyła taniec porodu. Wydaje się to może bezczelne: taniec porodu. Ale to było cudowne, zatykające. A może by i wstyd było patrzeć, tylko dystans jakiś łapał, tylko nagłe oddzielenie, bo ta dziewczyna była czarna i taka giętka, zwierzakowata, miotała się, nierealna, skórzana, niebieska.
O, cholera.
Dla mnie Matka Boska to jest w ogóle od początku przede wszystkim dziewczyna od porodu. Dziewczyna, która urodziła w strasznie złych warunkach. „Chodźmy wszyscy do stajenki…”. Albo te grube Murzynki, które jej śpiewały: No room in the hotel. Jeszcze kiedy byłam mała, to w całej tej historii największe na mnie robiło wrażenie, że ona nie ma domu ani szpitala, tylko długo, długo nic, a potem tylko stajnię. Straszna trema, ale czasami potwornie chce mi się śmiać. Później. Był obchód. Lekarz powiedział: „Pewno was jeszcze tu zobaczę. No, oprócz pani doktor…”. (No i rzeczywiście. Zaraz ją zabrali).
Wieczór (pisane po wszystkim).
No i tak: Około dziesiątej dostałam zastrzyk na pobudzenie akcji, potem, zdaje się, jeszcze jeden i około południa zaczęłam powrzaskiwać. Może nawet więcej niż trzeba, jakbym chciała w ten sposób coś sobie załatwić, na przykład – wkręcić się wcześniej do kolejki. Jakieś straszne teksty wrzeszczałam: „O kurczę blade!”, „O Chryste!”, „Ludzie!” – i takie różne. Chwilami czułam, że bujam jak u dentysty, bo nigdy nie było tak naprawdę nie do wytrzymania. Około pierwszej zabrali mnie na porodówkę i tam widziałam, jak jedna dziewczyna rodzi, za białym parawanem. Tylko mruczała jak kot i szło jej jak na komendę. Poczułam się strasznie zazdrosna i poczułam, że ja też tak chcę.
Wciąż patrzyłam na wielki zegar, taki jak na stacji kolejowej.
O godzinie 13.55, w asyście pielęgniarki i salowej, urodziłam córkę. Trwało to parę minut, ale strasznie się wysiliłam i pierwszy chyba raz w życiu – i w tym szpitalu – myślałam nie o sobie, tylko o tym dziecku, żeby wszystko robić jak trzeba, żeby się nie udusiło. Strasznie słuchałam tych moich anielic. Bardziej niż wszystkie książki na świecie dopomógł mi okrzyk położnej: „Przej, przej kochana. Ze złością”. Gdybym kiedykolwiek w życiu musiała pomagać przy porodzie, to będę tak wołać: „Przej ze złością”.
No, chwilę potem pokazali mi moją córkę, a głównie jej małą łódeczkę. „O, o!” – mówili, i pokazywali. Widocznie to jest u nas jednak najważniejsze. Potem położyli ją pod lampą, bardzo drżała i fajtała nogami. Ubierali ją w tasiemki z moim imieniem i nazwiskiem – w tzw. numerki. Ja przez ten czas rodziłam łożysko i było mi nietęgo. Ale już chwilę potem usłyszałam pierwszy dowcip: doktor, który mi nakładał klamerki, powiedział: „A teraz będę zszywał błonę dziewiczą”.
(List do małej. Kalendarz w kwiaty: 4 lutego, Weroniki. Niedziela. Urodziłaś się o 13.55, ul. Szaserów. Była za pięć druga. Wzięli cię za nogi i pokazali mi ciebie. „O!” – powiedzieli, wskazując na twoją małą siną bidulkę. A potem pielęgniarka pochyliła się nad twoimi rzeczami i powiedziała: „Gdzie są numerki?”. Tak to dwa anioły naszych czasów – sex i biurokracja – dały ci znać o sobie w pierwszym dniu twojego życia).
5 lutego
Od rana przywożą nam dzieci od karmienia. Jadą chyba po dwanaście sztuk na metalowych wózkach, pozawijane ciasno jak białe pierożki. Kiedy te dzieci skądś do nas tymi wózkami wiozą, to one beczą jak owieczki. Z daleka je słychać. Te większe dzieci przywożą do karmienia, ale te całkiem małe to tylko do kochania, bo one jeszcze nic nie umieją.
Po karmieniu przyszły aż trzy panie, żeby pobrać mi krew – każda do innego celu. Tu jest w ogóle niesamowita organizacja, wszystko gra.
(Z listu do córki: Piąty lutego. Poniedziałek. Agaty. Pierwsze karmienie. Oglądam ciebie. Masz ciemnoniebieskie oczy i włosy nie wiadomo jakie. Masz duże uszy i stopy. Jesteś miła. Słucham radia. Jakaś pani z Ameryki, chyba uczona, wyszła za mąż za ludożercę. Jej córka powiedziała: „Mama wie co robi”. Widzisz?).
W nocy straszna wichura, jak dla Baby Jagi. Tu, na Grochowie, same stepy. Za oknem – pusty przystanek autobusowy, kontury domów gdzieś daleko wiatr wyje jak w filmie kryminalnym. Strach spać. Jeszcze tu w szpitalu – bezpiecznie. Ale dalej? Strach. Nie śpię. W radiu – audycja Kisiela o muzyce. Najpierw supernowoczesny utwór Dobrowolskiego na fortepian zwykły i taśmę magnetofonową, coś w rodzaju tańca z tarkami (a do tego – ten wiatr).
Potem – chyba Ludmiły Freit mały utworek, o którym Kisiel mówi, że jest miły.
Może i miły, ale strasznie dosłowny: Ciekawe, dlaczego akurat panie zajmujące się zawodowo sztuką – tak się scukrzają, kiedy się biorą za temat „miłość do dziecka”? Czy ja też taka będę? I w ogóle: dlaczego żadna kobieta nie napisała „Kubusia Puchatka” ani chociażby „Małego Księcia”?
…Później.
Ach, ten „Mały Książę”… Ta niby ckliwa książeczka była ogromnie, potężnie ważna dla mojego pokolenia. Na nią oni nas podrywali, na nią myśmy ich podrywały, chodziło się z tym jak z kolędą. To był dla nas test, szyfr. Dla Bim-Bomu to była biblia. Dla pryszczatych – owoc zakazany, kwiatek do kożucha, prywatny mały wstyd. Dla paniuś – tęsknota za zagranicą (księżyc). Dla chłopców – tęsknota za tęsknotą, jak jazz. Mówią na nas „zetempowskie pokolenie”, mówią „pokolenie jazzowe”, ale można by też powiedzieć „pokolenie Małego Księcia”. Pokolenie tęsknoty (pokolenie tęsknoty za czymś innym, za czymś prywatnym, za czymś ludzkim, a przecież – skrzydlatym). Ciekawe, jakie będzie pokolenie mojej córki. Czy już się piszą ich książki? A może w ogóle nie będą mieli fajnych książek, jak pokolenie Zuzi?
6 lutego
(List do córki: Wczoraj prawie cały czas spałaś. Nie chciałaś jeść ani nic. Dziś zaczęłaś ssać jak zwierz i otwierałaś duże, granatowe, nieprzytomne oczy. Słuchałam radia. Otwierają fabrykę nici w Nowej Soli. Czy przyszyjesz mi guzik, królewno?).
Ten szpital zbudowany jest jak jakiś zamek, jak piramida. Na czubku tej piramidy stoi profesor Higier. Ma nieprawdopodobne, chabrowe oczy i wszystkie dzieci tutaj są do niego podobne…
Telefon Kryśki. Pyta: „Czy czujesz się święta w środku?” – No, święta to może nie, ale coś jest. Myśli się o takich różnych rzeczach. O stajence, oczywiście. O murzyńskiej Matce Boskiej, która tańczyła na scenie taniec porodu. Szamotała się w szmatkach. O tym dziecku: czy to zwierz właściwie, czy to człowiek? I sama się czuję takim pół zwierzęciem, pół bogiem. I o przyrodzie myślę. Wymyśliłam, że dziecko jest w pierwszym miesiącu ciąży orzechem, bo to dopiero pomysł. W drugim – brzoskwinią, bo powstaje krew. W trzecim – żółwiem, bo powstają kości. W czwartym – rybą, bo uczy się pływać. W piątym – królikiem, bo uczy się bać. W szóstym – sową, bo mu ciemno. W siódmym kotem – bo ma tajemnicę. W ósmym – chyba człowiekiem, bo jest gotowe do drogi. Zresztą – ze szkoły pamiętam, że rozwój filogenetyczny jest powtórzeniem rozwoju ontogenetycznego.
Marnie się dzisiaj czuję. Jestem jeszcze ciężka jak wieloryb, a ciągle się kręcę, ciągle czegoś szukam w szufladkach, przestawiam kwiaty, piję kompoty, chcę iść sama do łazienki. Dostaję na sen picie nasenne pt. „Pawełek”. Z moją córką już się spoufaliłam. (List do córki: Wszyscy wybierają ci imię. Ja mówię do ciebie dzidzio albo świnio, zależnie od tego, czy mogę sobie z tobą poradzić, czy nie. Kiedy chcesz jeść, robisz się czerwona jak burak, a kiedy nie chcesz, to śpisz bladoróżowa jak lalka z porcelany. Czytam „Przekrój”. Okazuje się, że w Tatrach, jak w dobrym pokoju dziecinnym, mamy 5 misiów, 15 rysiów, dzików – 29, a orłów – od iluś tam lat – po stronie polskiej nie zauważono. Gdyby się człowiek uparł, to można by to wszystko trzymać w ogródku. Jest mi z tobą fajnie, ale co tam: zapracowałam na to).
7 lutego
(List do córki: Będziesz się nazywała Agata Maria… Agata, bo sama ją sobie przyniosłaś, a Maria, bo – mama, bo – dzielna, bo – Maria od Borowskiego. Ojciec zwyciężył).
Dzisiaj pysznie się poczułam, nic mnie nie boli, a dzidzia wygląda jak rydz. Ale zaraz przyszedł doktor od noworodków, Mleczarz, i po prostu mnie ochrzanił. Powiedział, że ona nic ze mnie nie wyciąga. (A ssie jak wampir). No i że muszą ją wciąż dokarmiać. Poczułam się okropnie głupio, jakby to była moja wina, czy co. Jakbym ich na coś naciągała. Zresztą – to podobno jest moja wina (powiedziała salowa), bo nie ściągałam pokarmu wieczorami. Ale oni mi wcale nie powiedzieli!
Południe, wielkie słońce, kwiaty, soki – jak w pensjonacie. Duży obchód z profesorem Higierem: figura Buddy, głos uczony, te oczy jak chabry, a w tych oczach – sama tolerancja.
– No co? Wszystko dobrze? A jak pediatrzy? Nie mają zastrzeżeń?
– Mają.
– Co do Agaty?
– Nie. Co do mnie. Że źle karmię.
Poszli. Storczyk od Grzyba przyjmuje coraz to niezwyklejsze kształty. Przeciąga się, wyciąga – jak ryba w welonie.
Uprosiłam coś na spanie. Znów dali mi kielicha, który nazywa się Pawełek.
W radiu Szczepkowski, czy ktoś, czyta opowiadanie, które można by nazwać „Anty-Znikający Punkt”. W „Punkcie” facet robi wszystko, żeby jechać, a tu – wszystko, żeby nie jechać. Psychologicznie to jest niby w porządku: ten anty-Kowalski jest zawodowym kierowcą, jest niewyspany, zmordowany, dyrektor zmusza go do jechania na siłę, więc nic dziwnego, że wszystko mu się psuje, rozlatuje i zastyga, a on sam robi wszystko, żeby spać. Stać i spać. Spać i stać.
No fajno. Ale czy z takiego stania można sklecić jakąś dramaturgię? Jakąś dynamikę? Kino? Słuchowisko? Czy nie lepiej po prostu zreperować wóz, wyspać faceta, a artystyczne kawałki dla ludzi lepić z j a d ą c y c h kierowców?
Tutaj nie wolno się odwiedzać, nawet z sali do sali. Czasem odwiedza mnie Marta, która też urodziła parę dni temu, i pospiesznie się ugadujemy o byle czym, póki jej nie wyrzucą: o pieluchach, o piersiach, o dzieciach, o przystanku za oknem, o Antałówce, o dyrektorze Axerze – ile się zdąży.
Jeszcze nie jestem do szpiku kości Człowiekiem Który Ma Dziecko. Kładę się spać z obłędnymi matkowatymi myślami: na przykład że u nas w domu jest nie dość biało, że dziecko się zabrudzi, zakurzy. Że w szpitalu jest najpiękniej na świecie. Na przykład tkaniny: takie szorstkie, takie czyste… Zostać w szpitalu jak w brzuchu. Nigdzie się stąd nie ruszać. No – tak sobie majaczę. Ale kiedy wreszcie uda mi się zasnąć, to sen zmywa to nowe myślenie – gdakanie i budzę się ze starymi myślami, z jakąś melodią z byłego dansingu, z jakimś obrazkiem z Mazur pod powiekami albo w jakiejś jamie byłego strachu. W ogóle: budzę się w starym ubraniu.
W każdym razie – we śnie zapominam o wszystkim. Dopiero kiedy przynoszą mi moją córkę sztywno zapakowaną jak biały święcony cukierek, to jestem nią po prostu zachwycona. Mówię do niej „motylku” albo „świnio”, albo luźne słowa z czasów językoznawstwa: „truskawka”, albo strawberry. Albo że była kiedyś wędrowna grupa „ort”. Albo opowiadam jej gazety: o gojeniu się wojny w Wietnamie, o zlaniu się organizacji młodzieżowych, o federacji jazzowej, o zmysłowości saksofonu i o starym Johnsonie, który „…wrócił na farmę do swojej żony i bydła” (hm, hm…). Aha – mruczę też coś o teatrze i o Franku Sinatrze, który przyjaźni się z ich odwieczną Babą Jagą polityczną – senatorem Agnew.
Dziś, w tajemnicy, własnoręcznie umyłam nogi w umywalce. Śmieszą mnie te moje nogi, kiedy je wystawię spod kołdry. Pierwszy raz w życiu mam zrobiony pedicure (na szpital!) i pierwszy raz w życiu widzę u siebie nie jakieś mazurskie kulfony, tylko prawdziwe, wylakierowane nogi dorosłej kobiety. Nogi matki.
(List do córki: Dzidziu. Nie kochaj się w łobuzach, jak ja. Zawsze mi się podobał taki zbuntowany, cały „na nie”, przyklejony do baru jak niedopałek sporta. Wiesz, gryziesz mnie swoimi bezzębnymi paszczami, aż mi się pięty z bólu podnoszą. Wiesz, w Toruniu wypuścili nowego piernika z okazji urodzin Kopernika. Dodana jest do niego substancja utwardzająca, żeby nie można było go ugryźć. Był o tym reportaż w radiu).
8 lutego
Jakie te baby są okropne. Jeszcze niedawno powiedziała mi jedna dziewczyna, prawie obca. A teraz znów słyszę w telefonach: „Słuchaj, a co zamierzasz zrobić z brzuchem? Radzę masować. Radzę masować”…, „Radzę gimnastykować”…, „Radzę bandażować”… i tak w kółko. Dlaczego kobiety tak łatwo się spoufalają na fizyczne tematy? Czy mężczyźni tak gadają: „Radzę panu wyprostować sobie nóżki…”, „Radzę wypalić szramkę”? Skąd!
W dodatku – co to za kobiety! Piękna, elastyczna dziewczyna, jak Sandra, nie będzie tak pipczyć, tylko właśnie jakieś rozwódki wyklepane łapami pięćdziesięciu masażystów, jakieś panie z solarium, jakieś wodorosty z fotografią nowego narzeczonego w komisowej torebce, bezrzęse, łyse eks-piękności, kobiety ze szramami, bliznami, z paznokciami zagiętymi w szpony, pacjentki lekarzy dietetyków, lekarzy odchudzaczy, lekarzy ginekologów, klientki wróżek, idiotki polityczne albo znów wesołe wdowy, ciotki rewolucji, panie wymieniające fryzjerów po imieniu, zwierzające się krawcowym, czyjeś sytuowane żony, ironiczne intelektualistki, słowem – koczkodany, do których wcale się nie chce być podobnym, ani z brzucha, ani z ucha.
Czytam Updike’a. Rany Boskie, co to za pisanie. Raz lakoniczne, to znów strasznie rozwlekłe – zależy, gdzie, jak potrzeba. Ta tyrada to właściwie pod niego.
9 lutego
Dzisiaj dostałam marzenie mojego życia: szlafrok i kapcie. Niestety – noszenie majtek jest nielegalne. Ale mam jedne.
Znów mnie zwymyślał Mleczarz. Mówi, że ja jej prawie nic nie daję. A ja: – Panie doktorze, ale ona ssie bardzo dobrze. A on: – Tak, ona ssie dobrze, ale pani daje jej zero. Jest mi okropnie, okropnie przykro. Nakłada mi się to na różne rzeczy. Zawsze podejrzewałam, że we mnie, gdzieś głęboko ukryta, jest jakaś lipa, i że kiedyś się wyda. Nawet miałam takie sny. Więc kiedy Mleczarz poszedł, to zaraz się rozryczałam i beczałam aż do samego końca karmienia, aż przyszła siostra po dziecko.
A kiedy przyszła, to byłam cała rozkopana, i ona jeszcze mi dołożyła: „Ohoo, tak się nie leży przy dziecku. Jeszcze by doktor przyszedł i co by było”. Rzeczywiście miałam nogi na wierzchu. O Jezu, Jezu, czy to moja wina? Nawet święty Terezjasz ze swoimi mamelami nie rozśmieszyłby mnie.
Dzisiaj doktor zdjął mi klamerki. On w ogóle jest strasznie dobry i dobrotliwy. A tu wciąż dzwonią kumy i dogadują: „Powiedz im, żeby ci zrobili to…”, „Powiedz im, żeby ci dali tamto…”, „A, bo ty nie umiesz wymagać…”. I tak w kółko. A czego tu wymagać? Tu są i tak straszne luksusy, aż wstydzę się, że tyle leżę i zajmuję miejsce.
(List do córki: Dzidzio. Podobno sobie dojadasz za moimi plecami. Jak tam jest u Was w tym Dzieciątkowie? Chyba strasznie pięknie i jeszcze bielej niż tutaj. A może ty się dziwisz, że ci nie opowiadam o twoim starym? Widzisz, są takie sprawy, które nie nadają się nawet do szeptania. Powieść, moja droga, pisze się tak: najpierw o tym, co bohater zrobił, potem – co pomyślał, a potem – co poczuł. Na przykład: „Elizo, kocham cię” – powiedział. Pomyślał zaś: „To kłamstwo. Ja kłamię”. „A serce jego zawyło”. Ba. Ale mnie jest trudniej pisać o obrotach serca niż Kopernikowi o obrotach ciał niebieskich).
W radio – audycja o kolędnikach. Ale ani to stare, kożuchowate, ani nowe, Bryllowe, gitarzaste, tylko płaskie jak naleśnik. Do tego kuplety jakieś o częściach zamiennych, melodie ułańskie, amerykańskie – jakie tam mieli. Brr.
Wieczór. Łażę po korytarzu. Wiozą kobietę z porodówki. Leży taki półtruposz, a na nim już jakieś kwiaty od męża, jeszcze jakieś kwiaty, przeważnie czerwone goździki jak na akademii, no i torebka plastikowa. Jedzie jak prezydent pod kwiatami. Ja też tak jechałam. Zaraz mi się przypomina Murzynka z jasełek: giętka, czarna dziewczyna ubrana w niebieską szmatkę, tańcząca taniec porodu. Gadam z Siostrą Dziurawy Tyłek. Ta ma opowieści! Nie dziwię się, że wielcy ludzie tyle napisali o szpitalu. Powinni przetłumaczyć „Zdrowie narodowe”.
(List do córki: Dzisiaj pokażę ci jabłko. To jest jabłko. A to jest zegarek. Posłuchaj. Wiesz, dzisiaj usłyszałam o tobie pierwszą plotkę. Weszła ta siostra z Dzieciątkowa i powiedziała: „O, to jest grzeczna dziewczynka. Ma pani bardzo miłe dziecko”).
Dużo śpię. Budzę się w strachu. Boję się wyjść ze szpitala. Wizyta. Higier widzi, że coś mam nietęgą minę, i mówi: „Może pani zostać”. Ee, zawstydziłam się. A z drugiej strony: co on zobaczył? Strach? Zmęczenie? Przecież to nic takiego. Po prostu w szpitalu jest najlepiej. Biało, bezpiecznie. Nie ma pracy, nie ma odpowiedzialności, nie ma oszustwa. I tyle. Nie myślę o niczym specjalnym. Czasem przypomina mi się Maria – Maria od Borowskiego.
(List do córki: Nie chcę ciebie mocno dotykać, bo śpisz. Ale umiem ciebie głaskać cieniem: przesuwam rękę wolno nad oczami albo nad słowami i już).
W szpitalu wszystko jest prawdziwe i nazywa się tak, jak się nazywa. Po korytarzu chodzi baba z garnkiem kobiecego mleka (ściągają nadwyżki). Na oknie stoi słoik z napisem „Ludzka krew”. Na stole – mały słoik z watą, a na tym stary napis: „Majonez kielecki – Społem”. Między łóżkami, jak zmęczone psy, snują się anioły stróże. (Ucz się, córeczko).
Boli mnie brzuch, mam pietra przed tym pójściem do domu. Kiedy pływałam w Legii, to też mnie bolał brzuch przed zawodami, dopiero na samym starcie mi przechodziło. Mówią, że małe dzieci czasem tęsknią do łona matki. Ja też będę tęskniła do tego szpitala jak do brzucha. Byłyśmy tu jak baba w babie: ona we mnie, a ja w szpitalu.
Polecamy: „Czekając na Człowieka”, Agnieszka Osiecka, wydawnictwo Prószyński Media. (Fot. materiały prasowe)