Najbardziej wyczekiwane w tym roku wydarzenie w świecie sztuki? Jeśli chodzi o Polskę, sprawa jest jasna. Jesienią otworzy się gmach Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Przy okazji kończy się prawdziwa epopeja, jaką był proces powstawania tej instytucji.
Nowo wybudowany biały gmach Muzeum Sztuki Nowoczesnej stoi w cieniu Pałacu Kultury i Nauki. Miejsce akcji jest w tym wypadku nieobojętne dla jej dramaturgii. Cień socrealistycznego Pałacu był szczególnie znamienny w 1981 roku, kiedy młoda krytyczka Anda Rottenberg opublikowała na łamach pisma „Kultura” artykuł, w którym dowodziła, że w Warszawie koniecznie należy stworzyć muzeum poświęcone sztuce nowoczesnej. Polskę rozdzierał wówczas dramatyczny konflikt między społeczeństwem i autorytarną władzą, gospodarka staczała się po równi pochyłej, niewykluczona była zbrojna interwencja ze strony ZSRR. Krótko po publikacji tekstu Rottenberg ster rządów przejęła armia, która wprowadziła stan wojenny. Budowanie muzeów znajdowało się wówczas na samym końcu listy rzeczy, które wydawały się potrzebne i w ogóle możliwe.
Upadek komunizmu nie sprawił, że okno możliwości tworzenia instytucji artystycznych otworzyło się szerzej. Przeciwnie, w pierwszych latach transformacji ustrojowej dyrygowanie przemianami w Polsce powierzono niewidzialnej, ale mocarnej ręce rynku. A ręka ta zajęta była zupełnie innymi sprawami niż budowanie muzeów. Starczy wspomnieć plac Defilad, gdzie dziś stoi MSN. W czasie powstania warszawskiego Niemcy obrócili Śródmieście w ruinę. Potem komuniści doburzyli to, czego nie udało się zniszczyć nazistom, i na gruzach dawnego centrum postawili Pałac Kultury i Nauki. Był to prezent Józefa Stalina dla Warszawy – dominujący nad stolicą drapacz chmur. Jego widok miał przypominać codziennie mieszkańcom, kto teraz rządzi miastem i krajem. W celu nadania temu przesłaniu wagi budynek został ustawiony pośrodku gigantycznej pustej przestrzeni, którą przed wojną zajmował cały kwartał kamienic i gęsta sieć ulic. Pustka w centrum miasta nie służyła jednak wyłącznie ekspozycji socrealistycznego kolosa. Jej koncepcję zaczerpnięto z sowieckiej myśli urbanistycznej, która lubowała się w tworzeniu tak zwanych placów spektaklu. Miejsca tego rodzaju miały być scenami starannie reżyserowanych państwowych spektakli i totalitarnych rytuałów, masowych zgromadzeń, wieców poparcia.
Już w późnym PRL-u władze straciły zapał do organizowania wydarzeń w stalinowskim stylu, choć na placu Defilad wciąż odbywała się kulminacja obchodów 1 Maja. Jak na ironię, w ostatnich latach trwania komunistycznego reżimu największym zgromadzeniem u stóp Pałacu była msza, którą podczas pielgrzymki w 1987 roku odprawił papież Jan Paweł II. A kiedy Polska ze ścieżki realnego socjalizmu w roku 1989 skręciła w autostradę wolnego rynku, plac wokół Pałacu został zalany przez wezbraną falę przedsiębiorczości. W latach 90. nie było w kraju miejsca, które lepiej od placu Defilad ilustrowałoby kondycję postkomunistycznego społeczeństwa, przerabiającego w ekspresowym tempie lekcję dzikiego kapitalizmu. Oto u stóp stalinowskiego wieżowca rozciągał się jeden wielki bazar.
Tymczasem Anda Rottenberg, niczym starożytny rzymski mówca Marek Porcjusz Katon przy każdej okazji nawołujący do zburzenia Kartaginy, nie przestawała w imieniu środowiska artystycznego powtarzać, że w Warszawie należy stworzyć Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Jednocześnie zaczęła dojrzewać idea, że nową instytucję należy postawić na placu Defilad. Dlaczego właśnie tam? Odpowiedź można ująć tak: pokaż mi, co stoi w centrum twojej stolicy, a powiem ci, w jakim kraju żyjesz. W latach 90. serce Warszawy zajęte przez bazar, na którym handlowano podrabianymi dżinsami z łóżek polowych, opowiadało pewną prawdę o Polsce. Fakt, że interesy prowadzono tu w cieniu komunizmu uosabianego przez Pałac Kultury też pasował do obrazu sytuacji. Polska jednak zmieniała się, rozwijała, weszła do Unii Europejskiej i w następnej dekadzie do jej wizerunku nie pasowało już targowisko. Wybudowanie w tym miejscu muzeum zostało pomyślane jako symbol nowych polskich aspiracji, wśród których znalazło się teraz już nie tylko szybkie dorabianie się, lecz również kultura. Istotna była przy tym dziedzina, której poświęcona miała być instytucja. Umieszczenie w centrum miasta miejsca pokazującego nowoczesną sztukę miało oznaczać, że współczesna Polska ma w swoim sercu postępowe idee, kreatywność, innowacyjne wizje lepszej przyszłości.
Muzeum nad Wisłą, w którym odbywa się pożegnalna, ostatnia w tym miejscu wystawa organizowana przez MSN „Tygrys w ogrodzie. Sztuka Marii Prymaczenko”. (Fot. materiały prasowe MSN)
15 marca 2005 roku na placu Defilad odbyła się ceremonia. Poetyka wydarzenia była cokolwiek niecodzienna – pod gołym niebem, przy skrzyżowaniu ulic Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, ustawiono ozdobne biurko. Zasiedli przy nim minister kultury Waldemar Dąbrowski oraz wiceprezydent Warszawy Andrzej Urbański, by podpisać deklarację o budowie Muzeum Sztuki Nowoczesnej. „Musimy wreszcie odzyskać Śródmieście, które tu kiedyś było – mówił minister – Trzeba usunąć stąd budy i baraki. MSN usakralizuje to miejsce. Bez niego cała przestrzeń zostałaby zawłaszczona przez drapieżność współczesnego biznesu”. A wiceprezydent dodawał: „Ten dzień ma taką rangę jak powołanie do życia Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych czy Muzeum Narodowego”. Warto zwrócić uwagę, że tamtego dnia Muzeum rodziło się dzięki porozumieniu ponad podziałami, które w dzisiejszej, spolaryzowanej Polsce trudno sobie wyobrazić. Waldemar Dąbrowski był ministrem w rządzie lewicy, zaś Andrzej Urbański reprezentował ówczesnego prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego. Symbolicznym patronem aktu założycielskiego instytucji został Jan Paweł II. Oprawą artystyczną ceremonii była bowiem praca Piotra Uklańskiego – wielkoformatowy portret papieża, zamontowany na nośniku billboardowym. Wizerunek powstał rok wcześniej na Biennale w São Paulo, na którym Uklański reprezentował Polskę. „Była to prawdziwa superprodukcja – pisała Ewa Gorządek w portalu Culture.pl. – Udział w niej wzięło około trzech i pół tysiąca brazylijskich żołnierzy, którzy pozowali artyście, stojąc na wyrysowanych na ziemi konturach odwzorowujących kształt głowy Ojca Świętego. Fragment z twarzą wypełnili półnadzy żołnierze, poproszeni o zdjęcie koszulek, zaś papieskie nakrycie głowy i kołnierz utworzyli ci, którzy pozostali w białych koszulkach [...]. Z uwagi na ciemną karnację Brazylijczyków Jan Paweł II ma na fotografii Uklańskiego opalone, śniade oblicze, dzięki czemu lokalne media nazywały go Papa Mulato”.
Piotr Uklański „Bez tytułu (Jan Paweł II)”. Praca była w 2005 roku prezentowana w formie billboardu w miejscu, gdzie miało stanąć MSN. (Fot. materiały prasowe MSN)
W 2005 roku dygnitarze zapowiadali, że Muzeum będzie gotowe w trzy lata. Powiedzieć, że grubo się przeliczyli, to nie powiedzieć nic. Tymczasem Muzeum w oczekiwaniu na wybudowanie obiecanego gmachu, zaczęło działać w tymczasowej siedzibie – lokalu odziedziczonym po sklepie meblowym.
Zapowiadając budowę nowej instytucji, politycy marzyli o powtórzeniu w Warszawie „efektu Bilbao” – sukcesu ekstrawaganckiego budynku Muzeum Guggenheima, który w baskijskim mieście postawił gwiazdor światowej architektury Frank Gehry. Ogłoszono więc konkurs, który miał przyciągnąć do stolicy Polski architektoniczne sławy. Wielcy projektanci rzeczywiście się nim zainteresowali, ale zawody zostały zorganizowane nieudolnie i trzeba było je unieważnić jeszcze przed rozstrzygnięciem. Rozpisano więc drugi konkurs, do którego zniechęceni wielcy architekci już jednak nie przystąpili. Wygrał go Christian Kerez, architekt ze Szwajcarii, który zamiast fajerwerków w stylu Bilbao, zaproponował minimalistyczną koncepcję nawiązującą do modernistycznej architektury Warszawy. Mieszkańcom miasta się to nie spodobało, władzom zresztą też nie. Kerez ze swoim projektem najpierw został wrogiem publicznym internetowego komentariatu, a późnej stroną w procesie, który wytoczyło mu miasto. Finałem było zerwanie umowy z architektem. Projekt, który ostatecznie został zrealizowany, wyłoniono dopiero w 2014 roku. Stworzyła ją nowojorska pracownia Thomas Phifer and Partners.
Problemy z budową muzeum nie ograniczały się jednak do kwestii gustów architektonicznych. Jeszcze przy okazji sporów z Kerezem wyszło na jaw, że Warszawa nie dysponuje terenem, na którym zaplanowano postawienie instytucji: na wieść o planach jej budowy natychmiast pojawiły się roszczenia do przeznaczonych pod budowę działek na placu Defilad. I tak Muzeum zostało wplątane w aferę reprywatyzacyjną, która w zeszłej dekadzie wstrząsnęła stolicą. Równie typowe dla polityki i ekonomii Warszawy ostatnich dekad były losy drugiej tymczasowej siedziby MSN, pawilonu Domu Meblowego „Emilia”. Ten piękny przeszklony obiekt został najpierw sprzedany przez miasto prywatnemu inwestorowi, który na jego miejscu planował postawienie wieżowca. Później pawilon wpisano na listę zabytków jako perłę późnego modernizmu. Jeszcze później budynek z listy ochronnej jednak usunięto. Muzeum musiało się z „Emilii” wyprowadzić w 2016 roku, wkrótce potem pawilon został wyburzony, ale do dziś w jego miejscu nic nie powstało. W Warszawie, gdzie drapacze chmur liczące po kilkadziesiąt pięter pojawiają się niemal jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, budowa MSN zajęła 19 lat, w czasie których przyszłość tego przedsięwzięcia kilka razy zawisła na włosku. Tak jakby pomysł wprowadzenia nowoczesnej sztuki do serca stolicy ujawnił głęboki konflikt rozdzierający polską zbiorową podświadomość. Pragnęliśmy budować Muzeum i jednocześnie go nie budować, podobnie jak od ponad 30 lat dążymy do modernizacji i zarazem się jej opieramy: marzymy o tym żeby być nowocześni, europejscy, globalni i postępowi, bojąc się przy tym spełnienia tych marzeń.
Może my wszyscy jako społeczeństwo musieliśmy ideę tej instytucji oraz jej obecności w centrum Warszawy najpierw przepracować w procesie przypominającym psychoterapię? W jej przeprowadzeniu najbardziej pomogło samo Muzeum, które w ciągu ostatnich 19 lat działało w trzech kolejnych tymczasowych siedzibach. Jednak niezależnie od tego, czy chodziło o nieistniejący już pawilon Domu Meblowego „Emilia”, czy (wcześniej połączoną z nim, a dziś istniejącą osobno) przestrzeń w bloku mieszkalnym przy ulicy Pańskiej, czy też ustawiony nad brzegiem Wisły modułowy pawilon ekspozycyjny z prefabrykatów, w którym MSN w ostatnich latach realizowało większość swoich projektów, dostawaliśmy kolejne argumenty na poparcie tezy. Jakiej? Że nowa instytucja zajmująca się współczesną sztuką to coś więcej niż abstrakcyjny symbol rozwojowych aspiracji miasta i kraju. Muzeum brało udział w ważnych aktualnych debatach od dyskusji na temat współczesnych form narodowej tożsamości, przez rolę, jaką w naszej kulturze odgrywa dziedzictwo chłopskie, po prawa reprodukcyjne kobiet. Przynosiło nowe spojrzenia na epizody z bliższej i dalszej historii, takie jak bilans Oświecenia czy dorobek antyfaszyzmu. Zajmowało się wpływem, który na zbiorową wyobraźnię wywiera Internet, przywoływało wielkie postaci rodzimej sztuki nowoczesnej, takie jak malarz Andrzej Wróblewski czy rzeźbiarka Alina Szapocznikow, i sprowadzało do Warszawy międzynarodowe gwiazdy. Pokazywało, że sztuka ma moc odmieniania rzeczywistości. Jednym z poligonów takiej zmiany stał się także współprowadzony przez MSN wraz z lokalnym samorządem Park Rzeźby na warszawskim osiedlu mieszkaniowym Bródno. Działając bez stałej siedziby, a nawet w niepewności, czy taka siedziba w ogóle powstanie, MSN udowodniło, że instytucja sztuki to nie tylko budynek, biurokracja, zbiory i eksponaty, lecz również – a właściwie przede wszystkim – idee. Przy okazji dostarczyło dowodów na coś jeszcze: Muzeum to nie luksus i nie zbytek – ono jest po prostu potrzebne.
Po raz kolejny tę potrzebę udowodnia pożegnalna wystawa „Tygrys w ogrodzie. Sztuka Marii Prymaczenko”, ostatnia przygotowana przez MSN w Muzeum nad Wisłą, przypominająca najsłynniejszą ukraińską malarkę. Jej sztuka jest jedną wielką apoteozą życia, dobra, twórczości i pokoju. Nie trzeba być jasnowidzem, żeby przewidzieć, że to będzie frekwencyjny sukces. Pamiętam też doskonale, jak w roku 2013, kiedy Muzeum działało jeszcze w „Emilii”, pokazało „W sercu kraju” – prezentację prac z powstającej kolekcji instytucji.
Fasada budynku Muzeum Sztuki Nowoczesnej w pawilonie Emilia w Warszawie. (Fot. materiały prasowe MSN)
Wśród eksponowanych dzieł znalazła się rzeźbiarska instalacja Pawła Althamera „Burłacy”. Artysta nawiązywał do ikonicznego dzieła Ilji Riepina. Wzorem rosyjskiego malarza ukazał ludzi ciągnących ciężar, który wydaje się niemal ponad siły. Burłacy z obrazu Riepina brną brzegiem Wołgi, holując unoszącą się na rzece barkę o zwiniętych żaglach. „Burłacy” Althamera wloką za sobą makietę gmachu zaprojektowanego przez Christiana Kereza. Mają twarze ówczesnych członkiń i członków zespołu Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Gmach, którego makietę ciągną pracownicy sztuki z instalacji Althamera, nie powstał, ale Muzeum, w innej formie, zostało zbudowane. Trud „Burłaków” nie poszedł na marne, udało im się doholować instytucję do celu, na plac Defilad. To happy end tej historii, ale o tyle wyjątkowy, że nie jest przecież końcem, lecz dopiero początkiem.