Podniosłam szklankę do ust. Zamknęłam oczy. Czekolada miała smak chłodnych mgieł unoszących się nad łąką. Była w niej przejrzysta niebieskość nieba, trzaskotające głosy cykad i rąbek księżyca. Zapach usypiającej trawy i łagodność tropikalnej wanilii. Nuta cynamonu i słodka kropla meksykańskiej przeszłości.
Wstałam.
Usiadłam.
Na talerzu zobaczyłam nagle głowy, nogi i podłużne ciała w prążkowanej skórze.
- Deser – powiedziała Meksykanka jak gdyby nigdy nic.
Ha! Mogłam się tego spodziewać, w końcu to przysmak w mieście Oaxaca na południu Meksyku. Czyżby deser miał zamiar uciec z talerza? Nie, na szczęście nie tym razem. Niedawno w Peru proponowano mi żywe larwy do zjedzenia. Nazywają się tam suri, czyli tak samo jak ma na imię córka Toma Cruise’a.
Meksykańskie larwy były nieco mniejsze i cieńsze. Miały skórę w karbowany wzór i lekko przypieczone brzuszki. Wyglądały bardzo zachęcająco.
- Lubisz? – zapytała Meksykanka, spodziewając się pewnie, że chwycę się za głowę i zacznę uciekać.
- Lubię – odrzekłam spokojnie.
- W Polsce też je macie?
- O nie! - roześmiałam się. – W Polsce nie jada się larw ani pająków, ani węży, ani świerszczy ani innych owadów.
- Szkoda – zauważyła Indianka.
Zgodziłam się. Owady mają bardzo dużo wartości odżywczych. Są zdrowe i chrupiące. Od upieczonych owadów nie można się zarazić żadnymi bakteriami ani wirusami, są więc najbardziej bezpiecznym źródłem białka. Niechęć do jedzenia potraw z owadów wynika więc tylko z przyzwyczajenia. Tak samo jak żaden wyznawca hinduizmu nie zje mięsa krowy, a Brazylijczyk ucieknie na widok potrawy z mięsa konia, tak Polak raczej nie zamówi w restauracji potrawki z mrówek albo koników polnych. Dlaczego? Bo nie wie co jest dobre :)
- Świeże? – upewniłam się podnosząc larwę do ust.
- Świeżutkie, rano chwytane – zapewniła mnie dziewczyna.
- Pyszne.
Te meksykańskie larwy nazywaj się chinicuile i są słynne na całym świecie, ponieważ to właśnie one są czasem dorzucane do alkoholu zwanego mezcal. Nie przez przypadek akurat ta larwa i ten alkohol, ponieważ jedno i drugie pochodzi z agawy, czyli kaktusa o liściach podobnych do szabli. Są mięsiste i zawierają dużo soku, którym żywi się ćma Hypopta agavis. Potem składa na liściach agawy jajka, z których wykluwają się larwy. To one właśnie trafiają do mezcalu i stanowią przysmak po upieczeniu.
- A to chapulin? – zapytałam, bo obok larw leżały brązowe, błyszczące, upieczone świerszcze.
To jest kolejna prawdziwa specjalność meksykańska. Nawet nazwa pieczonych świerszczy – chapulin - pochodzi z indiańskiego językanahuatl, bo w innych krajach na świerszcze mówi się saltamontes, czyli dosłownie „skacze po lesie”. Najlepsze chapulines zbiera się latem, od maja do września, dokładnie się je myje, a potem piecze się na glinianej patelni z dodatkiem soku z limonów, ostrej papryki i soli wzbogaconej ekstraktem z larw chinicuile żyjących na agawie.
- Dobre, z sokiem z limonów – dodał kowboj, mlaskając ze smakiem.
Mnie nie trzeba było zachęcać. Pieczone świerszcze są chrupiące i smaczne, myślę, że można je porównać do lekko słonych chipsów w cytrynowym sosie. Są pieczone w całości, z nogami i skrzydłami, i choć na co dzień jestem wegetarianką, w czasie podróży chętnie próbuję nowych smaków, bo jeśli nie zna się miejscowej kuchni z jej największymi przysmakami, to trudno powiedzieć, że zna się jakiś kraj.
Wstałam, zapłaciłam za śniadanie i ze świerszczem w ustach ruszyłam dalej.
Fragment książki „Blondynka w Meksyku”, wyd. National Geographic, maj 2011