Najtrudniejsza jest niemoc. Ten moment, kiedy widzę, że ktoś stoi na skraju przepaści. Czasami chce mi się płakać i krzyczeć. Nikt nie jest bezdomny z wyboru. Nikt nie chce mieszkać na ulicy. Jeśli tak mówi – nie wierzcie mu. Bezdomność to zawsze dramatyczna historia człowieka – mówi Adriana Porowska, szefowa Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej.
Miała pani zostać policjantką – tak słyszałem.
Tak jest.
Bo urodziła się pani i wychowała pod Szczytnem, na Mazurach.
Tak jest.
Pani wieś nazywa się…
Świętajno.
A w Szczytnie jest policyjna szkoła oficerska.
Tak jest.
No i?
Nie zostałam policjantką, choć kiedy byłam dzieckiem, wszyscy na to stawiali. Chyba dlatego, że miałam charakter trochę policyjny i takie usposobienie, zawsze chciałam być liderem, w dodatku bawiłam się przede wszystkim z chłopakami, a to wymagało czasem dość zdecydowanych zachowań. Nie byłam nieśmiałym dzieckiem, które myśli, że jak ktoś coś głupiego robi, to trzeba stać z boku i klaskać, potrafiłam mówić konkretnie: „Nie, nie tak! Tak jest źle!”. Wszystkim mówiłam wprost, co myślę, nawet tym dzieciakom, z którymi się przyjaźniłam i na których przyjaźni mi zależało.
Skąd się to w pani wzięło?
Być może stąd, że mam o trzy lata młodszego brata, który urodził się z mózgowym porażeniem dziecięcym. Dużą część dzieciństwa spędziłam w szpitalach, wręcz zwiedzałam Polskę, jeżdżąc z rodzicami i bratem. Byłam świadkiem wielu rozmów dorosłych na temat zdrowia i życia mojego brata, rozmów o operacjach – że albo się uda i będzie lepiej, albo się nie uda i wtedy może być gorzej, że na przykład brat już nie będzie „zaciągał” nogą albo całkiem przestanie chodzić. Skądinąd był obiektem okrutnych żartów dzieci: kuternoga i tak dalej. I ja, starsza siostra, jakoś z tym musiałam sobie radzić. Walcząc z niesprawiedliwością.
Przyzwyczajała się pani do bycia w opozycji i pomagania słabszym.
Tak. W opozycji również do ludzi, których bardzo lubię i szanuję. Oczywiście, wówczas nieszczególnie się nad tym zastanawiałam. Ale tak było. Łaziłam też po drzewach i biegałam z chłopakami, jakoś trochę w zastępstwie brata. Jemu to, że go bronię, wcale się tak do końca nie podobało, był wychowywany w środowisku, w którym to facet ma być obrońcą. Te jego uczucia – zrozumiałam to później – nauczyły mnie z kolei jakiejś delikatności, że trzeba umieć pomagać, zachowując godność drugiej osoby. Bo naprawdę jesteśmy równi, tylko różnym osobom różne rzeczy się przytrafiają. Rodzice traktowali nas równo, jak dostawaliśmy opierdziel, to po równo. To, że mój brat jest niepełnosprawny, właściwie zrozumiałam dopiero, gdy skończył 18 lat i dostał książeczkę ZUS-owską. Skądinąd świetnie sobie poradził w życiu, mogę powiedzieć, że wygrał z niepełnosprawnością: ma żonę, dzieci. Dużo mu zawdzięczam – był moim trenerem wrażliwości i odwagi sprzeciwu wobec krzywdy: widziałam jego cierpienie, wysiłek.
I przyjeżdża pani ze Świętajna do Warszawy. Jak to jest – żeby zajmować się bezdomnymi w wielkim mieście, musi przyjechać ktoś ze wsi za lasami i jeziorami? To nic złego, ale chodzi mi o taką symboliczną słabość Warszawy i siłę Świętajna…
Cóż, migracja zarobkowa jest bardzo pożądana i w skali Europy, i w skali kraju. Nasza misja ma siedzibę na terenie po wielkich zakładach Ursus, przyjeżdżali do nich ludzie z całej Polski. I tyrali. Kiedy zakłady padły… Albo kiedy takiemu pracownikowi z daleka noga się pośliźnie – dostaje kopa. Mam takich ludzi w pensjonacie, takich, co dziesięciolecia pracowali, uczestniczyli w strajkach Solidarności, są nawet odznaczeni… Jeden człowiek – jego nazwisko widniało na ścianie domu kultury w Ursusie – pięć lat mieszkał w śmietnikach. Użeram się teraz z urzędnikami, bo nie ma decyzji administracyjnej na pobyt u nas. Ale wiem, o co panu chodzi w pytaniu o Warszawę… Tempo życia, ten bieg, niezwracanie uwagi na innych – to cecha aglomeracji. Zła cecha. Oczywiście, ja do miasta nie przyjechałam pomagać osobom w kryzysie bezdomności. Przyjechałam, bo nie miałam za bardzo pomysłu na siebie, nie wiedziałam, co robić, wpadłam na pomysł studiowania. Po Technikum Ochrony Środowiska w Zespole Szkół Leśnych w Rucianem-Nidzie przyjechałam na studia. I właściwie wtedy zainteresowałam się pracą socjalną.
Przełom.
Ogromny, najważniejszy w życiu. Choć, oczywiście, na początku koszmar, wielkie przytłaczające miasto. Na szczęście studia – praca socjalna – to było coś fenomenalnego: ja, która wcześniej nie przywiązywałam wagi do stopni, do nauki, szybko dostałam stypendium naukowe, nie dlatego, że byłam kujonem, ale naprawdę się w to wkręciłam. Pierwszą moją „specjalizacją” – dzięki wykładowcy psychologii – była pomoc osobom z zaburzeniami psychicznymi. Studia w dużej mierze sponsorowała mi kochana babcia Czesia, bo było ciężko. Kiedy zadzwoniłam do taty z budki telefonicznej, że dostałam się na studia, to euforii nie było – rodzice zastanawiali się przez parę tygodni, co teraz. Pracowałam, żeby się utrzymać – byłam hostessą w sklepach, opiekowałam się dziećmi, byłam kelnerką, barmanką, pracowałam po szkole i w weekendy. Codziennie, przez wiele lat. Właściwie dopiero wtedy zrozumiałam, co to są Mazury, wcześniej nie mogłam pojąć: co jest fajnego w lesie, ciszy, jeziorze… A jak długo nie przyjeżdżałam do domu, bo daleko i nie miałam pieniędzy na bilet, to zrozumiałam, jaki oddech dają przyroda i cisza.
Jak pani trafiła do Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej?
Przypadek. Szukałam pracy jako pracownik socjalny, jednocześnie byłam opiekunką dziecka dziewczyny, która pracowała tutaj w schronisku. Kiedy zaszła w ciążę – wskoczyłam na jej miejsce. Na zastępstwo przez kilka miesięcy. Teraz ta dziewczyna jest pracownikiem w Misji, skądinąd w międzyczasie urodziła cztery córki. A ja jedno dziecko – syna. Czasem żałuję, że nie mam więcej dzieci, ale szybko mi przechodzi. Praca jest dla mnie ważna.
Ale praca niełatwa. Ludzie bezdomni to ludzie trudni, poranieni wewnętrznie, a z zewnątrz zaniedbani, często chorzy, nieuznający niektórych wspólnotowych zasad – to nie jest „wymarzone miejsce na Ziemi”.
To jest supermiejsce! Rewelacyjne, bo tutaj czuję, że robię coś sensownego, konkretnego. Tutaj jest potrzebna mrówcza praca – przyznaję, że ja się do niej średnio nadaję: te formalności, zbieranie dokumentów, papiery – na szczęście stworzyłam fenomenalny zespół pracowników, którzy to świetnie robią, ale ciągle zdarzają się także sytuacje, kiedy można zadziałać tu i teraz, sytuacje nietuzinkowe, wyjątkowe. Za każdym razem trzeba wykazać się naprawdę nieszablonowym podejściem. I to mnie nakręca. Po prostu każdy człowiek jest inny, ma inną chorobę, inaczej trzeba do niego podchodzić. Myślę, że w tych stresujących sytuacjach wymagających pewnej elastyczności się sprawdzam.
Każdy z tych ludzi to inna historia, często bardzo dramatyczna. Kiedy się je poznaje, trudno zachować dystans. Jak od tego nie oszaleć i mimo wszystko zachować chłód pozwalający skutecznie zarządzać ośrodkiem?
Jak można nie zwariować? Nie można. Ja właściwie wariuję co chwila. Zdarza mi się, że chcę stąd odejść, bo miewam dość, mam stany od płaczu do krzyku. Nie stałam się zdystansowanym menedżerem, absolutnie nie. Nie potrafiłabym. Czy to zmniejsza moją skuteczność? Mam nadzieję, że nie. Poza tym mamy tutaj naprawdę wspaniały zespół pracowników, to jest prawdziwy team. Ojciec Bogusław Paleczny, który przyjmował mnie tu do pracy, zmarł w wieku 50 lat na rozległy zawał serca. Zabił go stres, nieliczenie się ze zdrowiem, pracowałam z nim trzy lata i dopiero po jego śmierci, z czasem, przez te dziesięć lat, zrozumiałam, co ten człowiek przeżywał, i właściwie, że starał się mnie przygotować na przyszłość. Sprzeczaliśmy się, czasem trzaskał drzwiami w biurze, szedł na papierosa, wracał, znowu mi coś tłumaczył, potem odprowadzał mnie na przystanek autobusowy, wciąż przekonując do jakiegoś rozwiązania, a potem jeszcze wieczorem dzwonił i dwie godziny klarował… Mógł decydować, ale zależało mu, żeby mnie przekonać, żebym wiedziała, dlaczego należy przyjąć takie, a nie inne rozwiązanie. Najczęściej miał rację. Dzisiaj to wiem.
Wrażliwość i takie indywidualne podejście do ludzi, również nadmiar refleksji – to wcale nie musi pomagać w skuteczności.
W korporacji wrażliwość może nie byłaby potrzebna, tutaj jest niezbędna.
Co to jest bezdomność? Nie chodzi mi o brak meldunku…
Bezdomność to pan Zdzisio, nasz były podopieczny. Rocznik ’51, wyglądał, jakby miał lat 90. Dzisiaj dowiedziałam się, że zmarł w Domu Pomocy Społecznej w Strzelcach Opolskich – trafił tam rok temu. Dzwonił do nas na początku kilka razy dziennie, czasem było to męczące, bo mamy 80 podopiecznych, zimą 140, ale pan Zdzisio musiał koniecznie opowiedzieć nam, o której wstał, co jadł, co będzie robił, czy jest fajnie, czy nie, jak się czuje. Z czasem dzwonił rzadziej, parę razy w tygodniu, ale zawsze wiedziałam, co u niego. Dzisiaj zadzwoniła pani z domu pomocy zapytać o rodzinę, bo przecież trzeba zawiadomić o pogrzebie. Wiem, że miał siostrę, siostrzenicę, ale całe życie właściwie był wyganiany, odpychany, żadnych relacji z tą rodziną nie utrzymywał. Nigdy nie było nikogo, kto by przez sekundę się o niego troszczył. Pracował w sadach, miał powykręcane dłonie. Spotkałam go na Dworcu Zachodnim, był straszny mróz, odprowadzałam chyba kogoś na pociąg, zobaczyłam pana Zdzisia, wsadziłam w samochód i przywiozłam tutaj. Mężczyzna na początku zdystansowany, oporny, potem okazał się przesympatyczny, mądry, pomocny. A nie miał nikogo. To jest bezdomność – nie tylko brak dachu, ale jakaś okropna, zamykająca się nad człowiekiem wbrew jego woli samotność. Pan Zdzisio był bezdomnością.
Co jest dla pani, jako dyrektora Misji, najtrudniejsze?
Niemoc. Moment, kiedy widzę, że któryś z podopiecznych stoi na skraju przepaści i wszystko to, co robiliśmy, zdało się na niewiele, i kiedy czuję, że ten człowiek do nas wróci, bo nie kontynuuje terapii, nie chce brać leków, czasem znika i pije. Niemoc wobec nieskuteczności rozwiązań systemowych, które, niestety, nie działają albo działają przeciw ludziom, którym mają pomagać. Decyzje urzędowe, to, że teoretycznie powinnam kogoś z ośrodka wyrzucić, bo właśnie nie ma decyzji administracyjnej o pobycie. W kontaktach z urzędnikami trudno jest zachować się profesjonalnie, po prostu chce mi się płakać i krzyczeć z bezsilności. Słyszę w urzędzie, że „mam usunąć nieprawidłowości”. Jak, do cholery?! Mam dwa wyjścia: zmienić ustawę albo wykopać człowieka na ulicę? „Pani podopieczny nie podjął pracy, a miał podjąć”. A ja wiem, że człowiek ma depresję, że do pracy się nie nadaje, że jak go wyrzucę, pójdzie i będzie siedział na krawężniku, czekając na zimę, żeby zamarznąć. Ja nie widzę „sprawy” do załatwienia, ale widzę pana Stasia, Zdzisia czy Karola. No i jest problem, bo przecież pieniądze na ośrodek nie są moje, to dotacje. I kiedy jest groźba, że mi je odbiorą, to co mam robić, jak wyjść z tej matni? W dodatku jestem odpowiedzialna również za pracowników Misji. Muszę im płacić, żeby mogli żyć.
I jak pani sobie radzi?
Balansuję. Tańczę na linie. Rocznie usamodzielniamy około 50 osób. Pokazujemy im, jak żyć, poza pokojami tutaj, w Misji, mamy tzw. mieszkania treningowe, gdzie uczą się „mieć dom” i go utrzymywać, potem załatwiamy mieszkania socjalne i robimy wszystko, by ludzie wychodzili na prostą, by mogli zakotwiczyć się w pracy i w domu, a nie na ulicy.
Może powinna pani zająć się „zmienianiem ustaw”, czyli próbować zmienić system? Współpracuje pani z Rzecznikiem Praw Obywatelskich. Może trzeba iść krok dalej – iść do polityki?
Jestem w Radzie Społecznej RPO. Spotykam się często z urzędnikami, samorządowcami czy pracownikami ministerstw. To są ludzie pełni dobrej woli, tylko nic nie jest proste, wszystko jest tak jakoś skonstruowane, że bez woli politycznej…
No właśnie!
Często słucham rad, jak powinnam coś zrobić, jak coś rozwiązać. Tylko że ja mam w głowie tysiące historii, rocznie przez Misję przechodzi 400 osób, i wiem, że – powtórzę – każdy przypadek jest inny. I te proponowane rozwiązania wiążą nam ręce. Im większa biurokratyzacja, tym większe wykluczenie.
Projekty ustaw, lobbing, sejmowe komisje… Do dzieła.
Aha. Nie wiem, czybym się do tego nadawała, za bardzo siedzą we mnie te historie. Może patrząc na problem bezdomności z daleka, umarłabym z frustracji? Istotna jest dla mnie nie statystyka, ale ten konkretny pan Krzyś, który buduje szopkę na święta. Jest stolarzem. Szopka ma już trzy piętra, oświetlenie, meble, schody. Powiedział, że to nie jest jakieś Betlejem, gdzie nie znalazło się miejsca dla Boga. U nas szopka to będzie dom! Święta to jest, oczywiście, smutny czas dla podopiecznych, ale oni za wszelką cenę chcą wprowadzać nastrój jakiejś dziecięcej radości. I teraz ta szopka, która ewoluowała od kartonowego pudełka kiedyś do apartamentowca – domku dla lalek dopracowanego w każdym szczególe. Dom. Symboliczne, prawda?
Jak godzi pani pracę z życiem rodzinnym? Pani biuro wygląda tak domowo…
Mój syn przez lata się tutaj kręcił, brałam go do biura. Podczas pracy często prosiłam podopiecznych, żeby go przypilnowali. I poznawał tych ludzi, grał z nimi w piłkę, odrabiał lekcje. Jakoś z opóźnieniem pomyślałam, że może to nie jest do końca normalne. Ale ja jako dziecko ciągle siedziałam u mamy w sklepie, wracałam ze szkoły i byłam z nią, więc wydawało mi się to naturalne. Ktoś mi zwrócił uwagę, że ludzie mogą inaczej to postrzegać niż ja, bo przecież zdarzają się u nas byli więźniowie i tak dalej… Wiem, że niektórzy z nich nie są aniołami. Byłam ostatnio w Monachium i ktoś powiedział: „Wiesz, w Niemczech to odebraliby ci prawa rodzicielskie, bo narażasz dziecko, którym zajmują się osoby bez przygotowania pedagogicznego…”. Cóż, mój Nikodem ma już 13 lat, wyrósł na mądrego i wrażliwego chłopca. Teraz przychodzi tu rzadziej, ma swoje sprawy. Bywa nadal ze mną na ślubach i pogrzebach podopiecznych, ludzi, których znał. Razem z moim mężem są tu co roku w święta. Wigilię spędzamy z setką osób. Uważam, że to całkiem naturalne.
A mąż?
To mój przyjaciel. Znamy się 27 lat. Wspieramy się wzajemnie. Przez długi czas słowo „wolontariat” pojawiało się regularnie w naszych rozmowach, to on finansowo odpowiada za rodzinę. To pracowity i przedsiębiorczy człowiek, tak jak jego rodzice. Kiedyś go obciążałam opowieściami o tym, co się tu dzieje, tymi wszystkimi historiami ludzi w kryzysie bezdomności, teraz staram się tego nie robić. Staram się wracać do domu z czystą głową. Wiem, że oboje potrzebujemy wytchnienia i skupienia się na naszym synu.
Gdybym powiedział pani, że od miesiąca niemal codziennie widzę przy wejściu do metra pewnego mężczyznę, siedzi tam, zbierając pieniądze... Ten człowiek źle pachnie, jest pochylony, w jakimś stuporze. Widzę, że nikt się nie zatrzymuje, ja też, wszyscy przechodzimy obojętnie. Co powinienem zrobić?
Zatrzymać się, zadzwonić do straży miejskiej, do nas… To jest problem Warszawy i dużych miast. W małych miejscowościach wszyscy lepiej lub gorzej się znają, tam człowiek leżący zimą na ulicy nigdy nie byłby czymś normalnym. A tutaj – anonimowość i pośpiech… Ten pochylony człowiek na chodniku może nie chcieć pomocy, nie jestem naiwna, ale to, że jest na ulicy, naprawdę nigdy nie jest jego dobrowolną decyzją. Ludzie w mieście nie widzą w innych osób podobnych do siebie, z historią, z kłopotami, z przeżyciami. Pierwszą rzeczą, którą robię, gdy zatrzymuję się przy kimś takim na ulicy, to pytam o imię.
Bo każdy ma imię. Zastanawiał się pan, jak ten pochylony człowiek żebrzący na ulicy może mieć na imię?