Dają nadzieję. Na wyzdrowienie, na powrót do społeczeństwa. Nie są lekarzami ani terapeutami, ale pomagają chorym. Asystenci zdrowienia sami przeszli przez kryzys psychiczny. I wyszli z tego. Dlatego jeśli oni mówią: „Uda ci się”, są w tym wiarygodni. A przecież wiara w powodzenie terapii to jeden z podstawowych leków w każdej chorobie.
Artykuł pierwszy raz ukazał się w listopadzie 2020 roku.
Pokazują, że możliwe jest pokonanie nawet dużego kryzysu. Że pesymistyczne prognozy, które można wyczytać w książkach, nie muszą być prawdą. – Po latach chorowania, diagnoz, po miesiącach w szpitalu, czasem po próbach samobójczych – jest ciężko. Człowiek rezygnuje z siebie. A ja jestem, przeszłam przez to i żyję. Funkcjonuję, pracuję – mówi jedna z asystentek zdrowienia, Anna Olearczuk.
– Wielu naszych pacjentów poddaje się na starcie; mają oni poczucie, że ich choroba jest nieuleczalna i oczekują pomocy typu wyręczanie, a od siebie nie wymagają niczego – tłumaczy psychiatra profesor Jacek Wciórka. – W ostrej fazie kryzysu musi być wsparcie zewnętrzne, żeby można było ruszyć do przodu. Ale potem przychodzi czas, kiedy trzeba odzyskiwać teren i ograniczyć straty, które kryzys powodują. Trzeba wytrwałości, pogodzenia się z tym, że czasem to dwa kroki do przodu i krok w tył; powoli zyskuje się tę przestrzeń dla siebie, ale się da. Dlatego tak ważne są nadzieja i motywacja do wysiłku. To właśnie mogą dać asystenci zdrowienia.
Pracują najczęściej w centrach zdrowia psychicznego, które są zobowiązane zatrudniać osoby z takimi kompetencjami. – To sprawa nowa i jednocześnie nienowa – tłumaczy prof. Wciórka. – Nowa, bo teraz funkcjonują oficjalnie, tworzy się osobny zawód. Ale jednocześnie od dawna coś takiego funkcjonuje w systemie pomagania osobom uzależnionym; instruktorzy terapii odwykowych to trzeźwi alkoholicy, którzy poddali swoje doświadczenie refleksji i teraz pokazują, że jeśli praca jest wytrwała, może przynosić dobre efekty. Ich największą siłą jest doświadczenie kryzysu. Nie opowiadają o tym, co przeczytali, tylko o tym, co przeżyli. – To pozwala mi wejść w koalicję z pacjentem – mówi asystentka zdrowienia Elżbieta Jełowicka. – Ja nie mam na czole wypisane, że przeszedłem kryzys – mówi Ivan Sitsko pracujący na jednym z oddziałów w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. – Mówię o tym, kiedy jest okazja, ktoś mnie zapyta. Wydaje mi się, że na oddziale pacjenci wiedzą, że byłem w ich sytuacji i dzięki temu mogę pewne rzeczy lepiej zrozumieć. Choć nie przeżyłem przecież wszystkich kryzysów świata, mój kryzys był moim kryzysem, miał dla mnie wyjątkową jakość, ale to, że go przeszedłem, nie znaczy jeszcze, że zrozumiem każdego. Z drugiej strony – faktycznie łatwiej mi wesprzeć osoby z podobnym doświadczeniem. Mogę powiedzieć: „Słuchaj, miałem tak samo”. Kiedyś pewien pacjent powiedział mi, że nie ufa psychologom ani psychiatrom, co oni mogą wiedzieć na temat tego, co on przeżywa – oni mają wiedzę z książek. No więc ja mam wiedzę z życia.
Ivan parzy herbatę na oddziale szpitalnym. Ale nie dla siebie. Dla pacjentów. Co czwartek. – Wczoraj było wyjątkowe spotkanie – mówi – bo akurat wypadało chińskie święto środka jesieni, bardzo tam ważne, wyrażające wdzięczność za zbiory. Opowiadałem o tym podczas parzenia herbaty. Można w ciszy napić się herbaty, można też w każdej chwili wyjść, jeśli ktoś nie czuje się z nami komfortowo. A jednocześnie to okazja do bycia z ludźmi. Do spotkania. Ma ono charakter uspokajający, ćwiczy się cierpliwość, każda czynność wymaga czasu, nic się nie da przyspieszyć. To nie jest wrzucenie torebki do wrzątku.
Ivan Sitsko: „Cieszę się, że daję chorym na oddziale chwilę oddechu”. (Fot. archiwum prywatne)
Oczywiście nie jest tak, że to każdemu odpowiada. Czasem ktoś przyjdzie raz i nie wraca. Ale są i tacy, którzy przychodzą często. Bo pobyty na oddziale bywają długie. A Ivan zawsze stara się prowadzić spotkanie w choć trochę inny sposób. – Wczoraj na przykład przyniosłem herbatę kwitnącą – to takie kuleczki, które podczas parzenia rozwijają się w kwiat. Parzyliśmy ją w szklanym, przezroczystym naczyniu, żeby to obserwować. Zapach, kolor naparu, faktura liści, zapach suszu – to wszystko odgrywa rolę w treningu uważności.
Ania Olearczuk od stycznia 2019 roku pracuje jako asystentka zdrowienia na warszawskich Bielanach, w Środowiskowym Centrum Zdrowia Psychicznego. Mówi o sobie: – Jestem gadaczem.
Pracuje, rozmawiając. I zdecydowanie nie tylko o chorobie. – Mam na przykład w tej chwili uczestniczkę, która nie potrzebuje akurat mojego doświadczenia choroby. Po prostu sobie gadamy, a kiedy widzę, że się robi zbyt smutno, że ona zaczyna płakać, przestawiam wajchę na pogodniejsze tory, na lżejsze tematy. Tutaj to, co przeżyłam, sprawia, że łatwiej mi się z nią skomunikować.
Anna Olearczuk: „Teraz mogę się dzielić tym, co mam. Doświadczenie choroby okazało się czymś cennym”. (Fot. archiwum prywatne)
Elżbieta Jełowicka potwierdza: – Dla mnie też najważniejsza jest rozmowa. I spotkania. Towarzyszenie. Pomoc w próbach wychodzenia z konkretnego problemu.
Ale to właśnie podczas rozmowy otwierają się ścieżki, nawiązuje się kontakt, buduje zaufanie. Oczywiście teraz wszystko jest trudniejsze. – Mamy nakładkę pandemiczną, to zmienia charakter pracy. Byłam w trybie kwarantanny, więc w odprawach uczestniczyłam na Zoomie – mówi Elżbieta Jełowicka. – Większość kontaktów teraz to jednak kontakty online, ale nie wszyscy to dobrze znoszą. Coraz więcej pacjentów zgłasza potrzebę spotkania i ja się zgadzam, jeśli to tylko możliwe, to zupełnie inna wartość.
Ivan mówi, że na oddziale nikt mu nie powiedział, co konkretnie ma robić. Musiał wymyślić sposób na siebie. – To nie tylko herbata. Prowadzę zajęcia ruchowe, bo kiedyś ćwiczyłem kung-fu, jogę i pilates, teraz uprawiam tai-chi. Kolejna rzecz to bajkoterapia, czytam jedną z bajek chińskich – ona jest pretekstem, żeby porozmawiać potem na jakiś głębszy temat. To też dobre ćwiczenie z koncentracji. Czasem ktoś powie mi, że moje zajęcia były fajne; już samo to, że ludzie na nie wracają, to dla mnie takie dobre, pozytywne światełka. Cieszę się, że ludziom na oddziale daję chwilę oddechu. Zresztą i ja sam wiele od nich dostaję.
To, co niezwykle ważne, to jakość kontaktu między chorym a asystentem zdrowienia. Inna niż na linii pacjent – lekarz. – Teraz, kiedy pracuję w zespole leczenia środowiskowego, gdzie są wszyscy: lekarze, psychologowie, psychoterapeuci, pracownicy socjalni i asystenci zdrowienia – jest wspólna przestrzeń do wymiany opinii na temat poszczególnych pacjentów, szczerze gadamy, mogą się spotkać różne perspektywy – mówi Elżbieta Jełowicka. – Ale ja jestem osobą najbliższą pacjentowi, to oczywiste, siłą rzeczy tworzę z nim koalicję, ale też staram się być pomostem między nim a lekarzem. Trzeba dopuścić taką możliwość – a z tym psychiatrzy mają trudność – że perspektywa lekarza, do tej pory uważana za najważniejszą, może nią nie być. Coraz częściej zdarza się, że dochodzi do panelu na odprawach, to nowość i skutkuje tym, że oferta płynie od całego zespołu, jest bardziej kompleksowa i uwzględnia stanowisko pacjenta.
Elżbieta Jełowicka: „Choroba dużo zabiera, ale może też służyć budowaniu nowych zasobów”. (Fot. archiwum prywatne)
Asystent zdrowienia, który jest w częstym kontakcie z chorym, często jako pierwszy wyłapuje niepokojące sygnały. Co wtedy? Mówi Ela Jełowicka: – Najpierw rozmawiam o tym z osobą, z którą pracuję. To jest też okazja do pogadania o tym, jak ona się odnajduje w leczeniu. Czasem widzę, że nie ma odwagi porozmawiać z lekarzem, że nie mówi mu na przykład o trudnych dla niej do zaakceptowania efektach ubocznych leków, co z kolei przekłada się na to, czy chce się leczyć. Ja to dobrze rozumiem, sama też miałam takie trudności, odwołuję się więc do swoich doświadczeń, dzielę się nimi w sposób naturalny. Myślę, że daję też odwagę do tego, żeby zrewidować relacje z lekarzem. Żeby starać się być szczerym. A nawet, w ostateczności, zdecydować się na odważny krok i zmienić lekarza.
Zanim doszli do miejsca, w którym są dziś, przeszli przez kryzys. Ivan Sitsko: – W pracy asystenta zdrowienia fundamentem jest bolesne, druzgoczące czasem, pustoszące doświadczenie choroby. Ale przecież fundament składa się z różnych części. Jestem inżynierem budowlanym i wiem, że każda część jest ważna. Powiedzmy: hydroizolacja to doświadczenie, a zbrojenia i beton, którym to potem zalewamy, to powinna być miłość, wartości podstawowe, coś, co daje nam siłę.
A Elżbieta Jełowicka dodaje, że choroba dużo zabiera, ale jednocześnie może służyć budowaniu nowych zasobów. Czasem takich, których nie spodziewaliśmy się znaleźć. I okazuje się, że to, co wyrzuciło nas poza nawias wszystkich naszych ról, może stać się odskocznią do nowego. – Mnie się udało coś takiego zbudować – opowiada. – Moje chorowanie zaczęło się głęboką depresją. Mam diagnozę ChAD (choroby afektywnej dwubiegunowej) z przeważającą ilością epizodów depresyjnych. Depresja skończyła się próbą samobójczą i to uważam za początek mojego zmagania się z kryzysem i zamknięcie tamtej części życia. Konfrontowałam się z sytuacjami, które mnie przerastały, nie korzystałam z możliwości pomocy – i ostatecznie zostałam z tym sama. Wiele lat zmagałam się z chorobą. Byłam trudną pacjentką, bo nie miałam w sobie zgody na farmakoterapię. Dużo było hospitalizacji, winię za to system, tak nie musiało być. W końcu udało mi się znaleźć lekarza, z którym mogłam rozmawiać szczerze, zdecydowałam się na terapię indywidualną i tak się zaczął mój „kurs na słońce”. Opanowałam problemy, poczułam, że wstępują we mnie siły witalne. Moja pani psycholog zasugerowała, żebym zainteresowała się kursem dla asystentów zdrowienia. I to był genialny pomysł. Inaczej postrzegam siebie, swoje chorowanie, relacje z innymi. Udało mi się odbudować to, co straciłam.
Anna Olearczuk diagnozę ChAD dostała w 2008 roku. Choć po raz pierwszy trafiła do szpitala w 2003, diagnoza się zmieniała. – Miałam pracę, którą z jednej strony lubiłam – mówi Anna – z drugiej – wielu rzeczy nie umiałam zaakceptować; często problemy psychiczne to forma niezgody na rzeczywistość. Tak chyba właśnie było ze mną. Miałam dwie próby samobójcze. W 2014 roku zdałam sobie sprawę z tego, że funkcjonuję coraz gorzej. Że albo coś z tym zrobię, albo to się źle skończy. Postanowiłam, że będę starać się o rentę. Wielu nie rozumiało, mówili: „Masz dobrą pracę, nie rezygnuj z tego”. Ale ja zdecydowałam. Szłam na rentę z założeniem, że zmienię coś w życiu. Zaczęłam prowadzić blog o ChAD, zobaczyłam, że jest odzew, że ludzie na to reagują. Poczułam, że chcę pomagać innym. I kiedy pojawiła się idea kursu dla asystentów zdrowienia, poczułam, że to coś dla mnie. Ivan miał dwa kryzysy psychiczne, ten drugi – jak mówi – był trudniejszy. – Z pierwszego udało się wyjść, pięć lat remisji, zapomniałem, że kiedyś chorowałem, i nagle to się powtórzyło. To mnie zdruzgotało. Byłem kompletnie rozbity. Zacząłem pracę z psycholożką, która bardzo mi pomogła po pierwszym kryzysie. I podczas jednego ze spotkań w zespole leczenia środowiskowego, kiedy po raz kolejny narzekałem, jaki jestem biedny, psycholożka powiedziała: „Zobacz, tu jest ogłoszenie. Są poszukiwane osoby z twoim doświadczeniem. Ono może być nie garbem, ale wartością. Może służyć tobie i innym. Spróbuj”. Pomyślałem: „Właściwie czemu nie”. Na zakończenie kursu każdy był zaproszony na rozmowę podsumowującą. Usłyszałem wtedy – ku swojemu zaskoczeniu – że to, co wnoszę, może być cenne dla innych i że nadaję się do pracy w roli asystenta zdrowienia. Zacząłem chodzić na oddział szpitalny, na którym teraz pracuję jako wolontariusz. Robiłem moje spotkania herbaciane. To był ten sam oddział, na którym leżałem jako pacjent. Kursy dla asystentów organizują na przykład Fundacja „Leonardo” czy Polski Instytut Otwartego Dialogu.
Czy w ogóle da się zmierzyć, czy i na ile pomoc asystentów jest skuteczna? To trudne, bo zdrowienie to proces rozciągnięty często na lata, składający się z małych elementów. – Pomyślałam o pewnym panu, którego wspieram – mówi Anna Olearczuk. – Non stop lądował w szpitalu przywożony przez policję, trwało to latami. Jakiś czas temu zaczęliśmy pracować nad wczesnym rozpoznawaniem tego, co się z nim dzieje. I niedawno znów trafił do szpitala. Ale jak trafił! Spakował torbę i pojechał. Bo wiedział, że musi. Ktoś powie: „Wielkie rzeczy, co to takiego?!”. Dla niego wielkie. Zrobił coś, czego wcześniej nie był w stanie zrobić. Drobiazg, a u niego kosmos! W chorobach duszy w ogóle trudniej oceniać skuteczność terapii. – Na pewno wiele razy widzę, że z kimś jest lepiej, niż było na początku naszej współpracy – mówi Ela Jełowicka. – Choć bywają skrajnie trudne momenty, kiedy jestem bezradna, przerażona ogromem problemów mimo podejmowanych różnych prób wsparcia. Warto jednak – mierząc tę skuteczność – powiedzieć jeszcze o tym, że praca asystenta zdrowienia pomaga też… asystentowi zdrowienia.
– Jest wiele osób, które garną się do podjęcia tej roli – mówi prof. Jacek Wciórka. – To zrozumiałe, bo mają wtedy szansę przekuć to ekstremalnie trudne doświadczenie w wartość. I to pełni też funkcję autoterapeutyczną. Praca, taka, za którą dostaje się wynagrodzenie, jest przecież jednym z elementów zdrowienia i dobrego funkcjonowania. – Daje nam bardzo dużo. Nie pamiętam, kiedy wcześniej miałam pracę, do której chce mi się iść. Która mobilizuje pozytywnie, nie przez stres. Teraz mogę się dzielić tym, co mam; doświadczenie choroby i zdrowienia okazało się czymś cennym. Daje mi poczucie, że to, przez co przeszłam, miało sens. I że warto dbać o siebie, żeby to robić dalej. Widzę to także u osób z mojego kursu – to w wielu przypadkach nowe życie, bo stare skończyło się wielkim kryzysem. Tak, tak właśnie o tym myślę: nowe życie – mówi Anna Olearczuk.
Bo są i obawy. O asystentów. O to, czy kontakt z osobami w ostrym kryzysie nie naruszy ich równowagi, o którą długo przecież każdy z nich walczył. – Tak, to strach realny, ale powiedzmy sobie szczerze: czasem i psychiatrom ta praca szkodzi – mówi prof. Jacek Wciórka. – Oczywiście asystentom zapewnia się pomoc, superwizję, możliwość rozładowania napięć. Obawa jest, ale nie może paraliżować. Praca z osobami w kryzysach psychicznych, zwłaszcza psychotycznych, zawsze wymaga wsparcia i systematycznej refleksji nad emocjami. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że niektórzy asystenci wpadają w kryzys. Ale wtedy się wycofują, poświęcają sobie czas, otrzymują pomoc i często wracają. Polska psychiatria się zmienia. Przestaje być monocentryczna, z wszechmocnym i wszechwiedzącym psychiatrą, pojawiają się ludzie o różnych kompetencjach: psycholodzy, psychoterapeuci, terapeuci zajęciowi, pielęgniarki, pracownicy socjalni i właśnie asystenci zdrowienia. Nie wszyscy psychiatrzy przyjmują te zmiany z entuzjazmem. – Na początku na pewno wielu z nich miało obawy – mówi prof. Wciórka. – Niektórzy nadal są nieufni, niektórzy przeciwni, bo przecież psychiatrzy, jak cała populacja, są zróżnicowani w postawach i poglądach. Jedni uważają, że wystarczy wiedza, którą kiedyś zdobyli – to trudniejsza sprawa. Ale jest wielu takich, którzy są otwarci, chcą próbować. I widzę, że po pewnym czasie wszyscy się przyzwyczajają i dostrzegają w tym wartość. To pewien proces.
Anna Olearczuk też ma wrażenie, że obawy się nie potwierdziły: – Coraz więcej o nas słychać, coraz więcej osób się przekonuje. Są oczywiście zespoły, w których asystenci przyjmowani są lepiej, wręcz zabiega się o to, żeby byli, i takie, gdzie nie do końca wiadomo, co z nimi zrobić. Ale nigdy przecież nie jest tak, że wszyscy są zadowoleni. A z czasem asystenci będą coraz lepiej przygotowani do pracy, wypracuje się model szkoleń. I z czasem, miejmy nadzieję, będzie ich więcej. Zarówno w centrach środowiskowych, jak i na oddziałach szpitalnych.
– Oni potrafią inaczej rozmawiać z chorymi, mają inne kompetencje językowe, nie operują językiem medycyny, tylko życia – podkreśla prof. Wciórka. A język jest ważny. Dużo zmieniło już choćby samo to, że teraz mówi się o kryzysie psychicznym, nie o chorobie psychicznej. – To istotne, bo chorobę oswoili lekarze, to ich język, ich fach, ale okazuje się, że to, co człowieka dotyka w trudnej sytuacji, ma jeszcze wiele odsłon, masek, do których język medyczny nie daje dostępu. A które czasem mają kluczowe znaczenie dla procesów zdrowienia. Słowo „choroba”, zwłaszcza „choroba psychiczna” czy tym bardziej „umysłowa”, jest stygmatyzujące. Ma niedobry osad. Przejście na „kryzys” usadawia całą sprawę w innej perspektywie. Bo kryzysy mogą być różne, silne, krótkie, gwałtowne – i kryzysy się kończą, można je przezwyciężyć.
Elżbieta Jełowicka też widzi zmiany. – Na korzyść. Choć przede wszystkim w dużych miastach, po staremu jest w małych miasteczkach, na wsiach – to smutne, bo jednocześnie tam właśnie jest większa stygmatyzacja ludzi chorych. Nie ma psychoedukacji, a ona powinna się przecież zacząć już w przedszkolu. Trzeba rozmawiać o emocjach, uczyć uważności na nie, zrozumienia. Ja tak postrzegam moją pracę – jak niesienie kaganka oświaty. Jestem cząstką tej zmiany, może małą, ale jednak. Jeśli mogę komuś pomóc, jeśli moje doświadczenie może się przydać – to dla mnie wartość.