1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. REKLAMA

Podarowane

Każdy z nas może stanąć wobec alternatywy – przeszczep albo śmierć. I prawie każdy może być dawcą. Ci, którzy zgodzili się oddać cząstkę siebie lub swoich bliskich dla ratowania innego życia, mówią: Nasze narządy nie są potrzebne w niebie. One potrzebne są tu, na ziemi. I apelują: Otwórzmy swoje serca i umysły.

Nikt nie dopuszcza do siebie myśli, że TO może spotkać jego lub najbliższych. Nie myśleli tak również Małgosia i Paweł Kukizowie, kiedy w 2000 roku czekali na narodziny najmłodszej córeczki Hani. Mieli już dwie zdrowe córki: Julię (dziś 17 lat) i Polę (14 lat), ciąża przebiegała prawidłowo. Ale już trzy dni po porodzie okazało się, że Hania ma nerczycę (potem uściślono: zespół nerczycowy). Małgosi i Pawłowi zawalił się świat. – Pamiętam, że tuż po porodzie odmawiałam rozmów, czułam pustkę, absolutną odwrotność uczucia radości z daru nowego życia – mówi Małgosia. – Córeczkę zabrano do innego szpitala i dopiero po ośmiu dniach mogłam ją przytulić. Stopniowo uczyłam się akceptować całą sytuację. Początkowo rokowania lekarzy były przerażające: dawano malutkiej 2–3 lata życia.

Paweł Kukiz: – Kiedy się o tym dowiedziałem, byłem bliski obłędu. Uciekałem w alkohol, gubiąc się przez to coraz bardziej. Nie wiem, co by było, gdyby nie Gosia. Powiedziała po prostu: Paweł, bez ciebie nie damy rady. I wtedy dopiero zrozumiałem, że najpierw sam muszę być zdrowy, silny, by walczyć o dziecko. Dwa miesiące poświęciłem na leczenie siebie. Dzięki temu znów mogę być mężczyzną i głową rodziny.

Hania już po kilkunastu miesiącach zaczęła być dializowana. Małgosi i Pawłowi  z jednej strony serce się kroiło, gdy patrzyli na maleństwo naszpikowane plątaniną rurek, ale z drugiej powróciła nadzieja. Na przeszczep czekali pięć lat.

Papierosy, stres i bąblowica

Robert Kęder, producent telewizyjny, dziś 44-letni, pracował w stresie i szalonym tempie. TO stało się nagle. Pewnego dnia poczuł się gorzej bez żadnej przyczyny. Ot, jakieś kłopoty żołądkowe, pomyślał i popędził dalej. Ale dolegliwości nasilały się, po tygodniu ktoś zwrócił mu uwagę: Masz żółte oczy. Robert nie miał pojęcia, co to oznacza ani tym bardziej co to: żółtaczka, bilirubina, transaminazy.

Teraz już wie, że zażółcenie oczu było objawem niewydolnej wątroby i zbyt dużej zawartości bilirubiny we krwi. Przyczyna? Nieznana. Dostał skierowanie do szpitala w trybie pilnym. – To był początek końca. Albo początek początku – poprawia się. – Traktowałem siebie jak półzdrowego, ale byłem totalnie chory. Lekarze powiedzieli mi później, że miałem około miesiąca życia.

Krystyna Murdzek, trenerka narciarstwa, lat 54, po raz pierwszy zachorowała na nerki w wieku 20 lat, gdy studiowała na AWF-ie. Nikt nie uświadomił jej, że kłopot z nerkami może być sygnałem poważnej choroby. Dostała lekarstwa, przeszło. – Kazano mi zrobić urografię, ale widocznie Pan Bóg wiedział, że co innego jest dla mnie przeznaczone, bo nie zrobiłam tego badania. Lekarzowi powiedziałam, że wszystko jest w porządku, a wyników nie mam, bo gdzieś zgubiłam.

Potem znów zachorowała i znów nie zastanawiała się dlaczego. Za 10 lat ponownie. Dopiero kolejny lekarz, do którego trafiła, znalazł przyczynę choroby: torbielowatość nerek. Wyjaśnił, że trzeba z tym żyć, że choroba będzie postępować, że czeka ją dializa. Stosowała się do wskazań lekarzy i pracowała jak gdyby nigdy nic – jako trenerka narciarstwa z grupą niepełnosprawnych intelektualnie (zdobyła kilka medali na paraolimpiadzie w Japonii). Wyniki badań zaczęły się pogarszać. W skrajnej niewydolności nerek człowiekowi jest bardzo zimno, ciężko mu oddychać. Na górkę w czasie treningów wjeżdżała samochodem, nie gasiła silnika, by móc ogrzewać ręce. W takim stanie wyjechała na mistrzostwa świata niepełnosprawnych do Szwajcarii, co niektórzy uznali za czyste szaleństwo.

– Przez 17 lat nie dopuszczałam do siebie myśli, że jestem chora. Zresztą do tej pory nie upatruję w swojej chorobie czegoś złego, ale raczej staram się w tym, co mnie spotyka, znaleźć jasne punkty. To pozwala mi wytrwać.

Długo odmawiała poddania się dializom. Wiedziała, że duże to ryzyko, ale sportowa pasja była silniejsza. – Ale jak gardło mi się sklejało, jak zaczęłam pluć krwią, poddałam się. Dla mnie zgoda na dializę była klęską. Dlaczego? Bo wszyscy dziwili się, jak to możliwe, że taka wysportowana kobieta, którą widzieli w telewizji i o której czytali w gazetach, jest chora. Było mi z tego powodu wstyd. Poszłam do ordynatora i mówię: Dla mnie dializa to etap, nie cel. Zasypiałam i wyobrażałam sobie, że oto dostaję nerkę. I tak się w końcu stało.

Staszek Jerusalimcew, lat 60, kiedyś właściciel firmy usługowej, dziś na rencie, uprzedza moje pytania: – Czy wie pani, co to jest bąblowica? Ano właśnie, mało kto wie. A jeden z kolegów nabawił się kiedyś bąblowicy, co skończyło się przeszczepem wątroby. Ta choroba pasożytnicza przenoszona jest przez lisy na owoce leśne, które często jemy niemyte. Populacja lisa jest rozprzestrzeniona, natomiast wiedza na ten temat – zupełnie nie. Podobnie jak wiedza o powikłaniach po niewyleczonej grypie, czyli o zapaleniu mięśnia sercowego. Albo o skutkach palenia papierosów, czego jestem żywym przykładem. U mnie wszystko stało się przez te papierochy!

Pracował po kilkanaście godzin na dobę w potwornym stresie, praktycznie bez ruchu. Pojechał na obóz sportowy, żeby się dotlenić, rzucił nawet na krótko palenie. Wrócił i dostał zawału serca. To było 21 lat temu. Życie Staszka przed przeszczepem wyglądało mniej więcej tak: Wstaje rano, a jest tak samo zmęczony jak wieczorem. 25 stopni ciepła za oknem, a on się trzęsie z zimna. Duszno, brak siły. Co to za życie?

 

Do szpitala jak do raju

Wszyscy przeszczepieńcy (tak o sobie mówią) pamiętają doskonale ten dzień. Obchodzą jak drugie narodziny. 6 czerwca 1995 roku, piąta rano, telefon. Staszek zrywa się na równe nogi. Sam się dziwi, że udaje mu się dojść do telefonu o własnych siłach. Słyszy słowa, na które czekał: „Czy zgadza się pan na przeszczep?”. Napuszcza wody do wanny, otwiera okno w łazience, wciąga powietrze, które wydaje mu się nadzwyczaj rześkie. Jest spokojny, przygotowany na wszystko, także na najgorsze. Do karetki odprowadzają go syn i córka. Karetką do helikoptera, którym leci do szpitala w Krakowie. Tam czeka na niego słynny doktor G.

– Niech mówią o nim, co chcą. Dla mnie to wspaniały doktor Garlicki, który uratował mi życie, a nie żaden doktor G. W domu Krystyny telefon zadzwonił o 6 rano 21 listopada 2001 roku. Nie wierzyła do końca, że dojdzie do operacji, wiedziała, że z jej 80 procentami przeciwciał szansa na zgodność jej nerki z nerką dawcy wynosi jak 2 do 10. (Później dowiedziała się, że trafiła się idealna nerka). Nie poszła pożegnać się z synem, tylko krzyknęła z dołu, że jedzie do szpitala. Jechała jak na skrzydłach.

Pacjenci przed operacją boją się bólu, a człowiek czekający na przeszczep wchodzi do szpitala jak do raju. My wiemy, że idziemy po drugie życie, i nie zakładamy, że się nie uda. Krystyna Murdzek, trenerka narciarstwa

Kiedy 20 kwietnia 2006 roku zadzwonił telefon w domu Kukizów, Małgosi usunęła się ziemia spod nóg. Wszyscy nerwowo kręcili się w kółko, tylko Hania wiedziała, co robić. Szybko sama się ubierała, radośnie przy tym szczebiocząc, że wreszcie nie będzie miała w brzuszku rureczek, będzie mogła pływać, biegać i w ogóle.

Robert noc poprzedzającą (26 czerwca 2000 roku) spędził w szpitalu. – Wierzyłem w moc skalpela, a nie w czary-mary. Siłę czerpałem z modlitwy i wsparcia ludzi. Udało się, choć tuż po przeszczepie musiałem przejść drugą operację – usunięcie krwiaka. Długi czas nie mogłem też normalnie chodzić, bo na skutek unieruchomienia nóg (operacja trwała kilkanaście godzin) doszło do porażenia nerwów strzałkowych. Kiedy już się pogodziłem z tym, że będę miał niepełnosprawne nogi, ale nową wątrobę, dolegliwości ustąpiły.

Tuż po przebudzeniu myśl biegnie do rodziny.

Staszek: – Gdyby nie żona i dzieci, na pewno bym nie doczekał operacji. Kiedy słyszę teraz, jak moja wnusia woła: „Dziadeczku, jak ja cię kocham”, wiem, że warto było czekać.

Potem przychodzi moment ulgi, radości, nawet euforii.

Krystyna: – Po przeszczepie czułam, jakbym na nowo się zakochała. Wszystko napawało mnie radością, wszystko widziałam w różowych barwach. Robert: – Człowiek kocha cały świat Staszek: – Szczęście niewyobrażalne. Że można oddychać. Że pod prysznicem się stoi o własnych siłach, normalnie żyje. Ale nie do końca normalnie. Pacjenci po przeszczepach biorą leki immunosupresyjne, które zapobiegają odrzuceniu narządów, ale także obniżają odporność.

Żeby śmierć nie poszła na marne

Psycholożka Anna Mierzyńska opiekuje się m.in. pacjentami po przeszczepach. Obserwuje, że z czasem stan euforii przechodzi u nich w depresję. Pojawiają się pytania: Co dalej? Jak długo będzie sprawny nowy narząd? Statystyki mówią, że po trzech latach spada motywacja do regularnego zażywania leków. Czasami największym problemem jest pożegnanie się ze starymi nawykami. Trzeba chronić się przed słońcem, stosować dietę.

Robert, Krystyna, Staszek mówią zgodnie: To niska cena za życie. Dla każdego z nich dzień powtórnych narodzin to także rocznica śmierci dawcy. Na ogół anonimowego – polskie prawo zezwala tylko na informowanie o jego płci i wieku. W pierwszym odruchu przeszczepieńcy chcą wiedzieć więcej: kim był, jak zginął. Ale potem przychodzi myśl: Po co?

Krystyna: – Kiedy jechałam na operację, nagle pomyślałam: Ja jadę po życie, a ktoś to życie stracił. Odmówiłam cząstkę różańca. Co roku zamawiam tego dnia mszę w intencji anonimowego dawcy. Czuję z nim łączność duchową. Mam poczucie, że czuwa nade mną.

Staszka, kiedy dowiedział się o konieczności przeszczepu, też nurtował problem: Żebym żył, muszę czekać na czyjąś śmierć. Pojechał z tym problemem do przyjaciela księdza marianina. A on powiedział prosto z mostu: – Słuchaj, Staszek, czy ty będziesz miał transplantację, czy nie, to ten ktoś i tak umrze. A żeby jego śmierć nie poszła na marne, to on może ofiarować ci życie. Okaż więc wdzięczność i módl się. Staszek:  – To mnie bardzo uspokoiło.

Polskie prawo stanowi, że każdy jest potencjalnym dawcą, o ile nie ma go w krajowym rejestrze sprzeciwów. Z danych Poltransplantu, ogólnokrajowego zespołu do spraw pobierania i przeszczepiania narządów, wynika, że rok temu po słynnej konferencji byłego ministra sprawiedliwości liczba zastrzeżeń wzrosła aż 10-krotnie. Potem zaczęła spadać, ale jeszcze nie wróciła do czasów sprzed konferencji.

Psycholożka Anna Mierzyńska spotyka się też z rodzinami dawców: – Oddawanie narządów nadal budzi sprzeciw wielu ludzi, rodzi podejrzenia o handel narządami, o zaniechanie ratowania życia poszkodowanego. Czasami trudno jest wytłumaczyć, że takie przekonania nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Z moich rozmów z rodzinami dawców wynika, że są dumni ze swoich decyzji, bo dzięki ich zgodzie na pobranie narządów ktoś odzyskał życie. Także świadomość, że śmierć bliskiej osoby nie była tak bezsensowna, stanowi pewną pociechę w tych dramatycznych chwilach. Często jednak ludzie boją się przyznać, że wyrazili na to zgodę.

Akt bezinteresownej miłości

Elżbieta Orczyk z Wolbromia, lat 49, mówi otwarcie, że kiedy 28 października 2005 roku lekarz zapytał ją, czy zgadza się na pobranie narządów męża Jana, który zmarł na wylew, bez wahania odpowiedziała: tak.

– W podjęciu decyzji pomógł mi mąż. Rozmawialiśmy często na ten temat, razem z córką oglądaliśmy program poświęcony pewnej dziewczynie po przeszczepie. Jaś podkreślał, że w razie czego jego wolą jest oddanie narządów. Miał tętniaka podpajęczynówkowego, liczył się ze śmiercią, ale nic mi o swojej chorobie nie powiedział, bał się, że tego nie przeżyję. To był wspaniały człowiek o wielkim sercu. Jego śmierć była dla mnie szokiem, ale wiedziałam, co robić. Pobrano od Jasia serce, nerki, wątrobę, rogówki i trzustkę. Uratowano sześciu chorych.

 
Elżbieta postanowiła przełamać tabu, jakim jest zgoda na oddawanie narządów. Pracuje z rodzinami dawców, działa w Polskiej Federacji Dialtransplant. Jak podkreśla, chodzi o to, aby z jednej strony rodziny dawców wspierały się, czuły solidarność w nieszczęściu, a z drugiej dawały świadectwo, że zgoda na oddawanie narządów ma głęboki sens.

W czerwcu ubiegłego roku pojechała na spotkanie ludzi po przeszczepach ze studentami Akademii Jana Długosza w Częstochowie. Wśród zaproszonych był też pan Kazimierz po przeszczepie wątroby. – Zaczęliśmy rozmawiać o jego operacji, okolicznościach śmierci Jasia. Potem była wspólna modlitwa przy odsłoniętym obrazie na Jasnej Górze, a ja czuję, że serce wali mi jak młot. Za dwa dni dzwonię do pana Kazimierza: Chyba mamy kogoś wspólnego. I potwierdziło się – on ma wątrobę mojego Jasia!

Odtąd co roku w rocznicę śmierci Jana i drugich narodzin Kazimierza spotykają się z rodzinami na grobie męża. Trzymają się za ręce i wspólnie modlą. Mimo tego doświadczenia jest przeciwna poszukiwaniu ludzi, którzy noszą narządy bliskich. – Tęskniąc za ukochanym człowiekiem, możemy nieświadomie utożsamiać go z kimś, kto nosi jego serce, nerkę czy wątrobę. A to niebezpieczne. Oddanie narządu drugiemu człowiekowi to akt największej, bo bezinteresownej miłości.

Staszek Jerusalimcew: – Ja wiem tylko tyle, że dawcą jest chłopiec ze Śląska, motocyklista. Czuję, że był dobrym człowiekiem. Więc jestem moralnie zobowiązany do pracy nie tylko na rzecz swojego środowiska. Mam satysfakcję, że z mojego chorego serca udało się wypreparować dwie zastawki i one poszły do ludzi. Nie ma większego daru niż życie.

Małgosia Kukiz: – Wiem, że dawcą była nastoletnia dziewczynka. Może zabrzmieć to dziwnie, ale ilekroć dotykam brzuszka Hani, myślę z wielką miłością o tej dziewczynce. Czuję, że jestem wtedy bliżej Boga niż w kościele. To tak, jakbym miała czwartą córkę. Niech Bóg błogosławi jej rodziców za to, że pozwolili Hani jeszcze raz się narodzić. Ona jest też ich córeczką.

Z badań socjologa prof. Marka Szczepańskiego wynika, że około 90 proc. Polaków jest przychylnych transplantacji. Mimo to liczba operacji spada. W 2006 roku przeczepiono 1258 narządów, w 2007 – 922. Przyczyniła się do tego z całą pewnością afera wokół doktora G., ale w środowisku mówi się, że winni są też lekarze konformiści, którzy zamiast zajmować się potencjalnymi dawcami, wolą mieć święty spokój. Wielkim problemem jest też mimo przychylnych deklaracji odmowa zgody na pobranie narządów bliskich.

Robert Kęder: – Opór jest i będzie. Dlaczego? Ponieważ dotykamy tajemnicy życia. Narządy pobiera się na bijącym sercu, więc ludzie myślą: Skoro żyje, to jak umarł? Dlatego trzeba o tym rozmawiać. Bo niezrozumienie rodzi strach. Ale nie można zdobyć przychylności raz na zawsze.

Badania prof. Marka Szczepańskiego pokazują, że co piątemu wierzącemu wydaje się, że przeszczepianie narządów praktykowane jest wbrew nauce Kościoła. Tymczasem papież Jan Paweł II podkreślał, że przeszczep to akt wielkiej miłości, dający życie innym.

Według Roberta ważne jest informowanie ludzi, że mają możliwość zgłaszania sprzeciwu. Jego zdaniem respektowanie tzw. zgody domniemanej jest krzywdzące. Bo jeżeli ktoś nigdy nie słyszał o możliwości sprzeciwienia się, to nie podjął świadomej decyzji. A większość z nas ani się nie sprzeciwiła, ani nie wyraziła zgody.

Łańcuch dawców i biorców

Dlatego wszystkie organizacje działające na rzecz transplantacji upowszechniają ideę oświadczenia woli, czyli podpisywania kartoników z jasną deklaracją zgody. Można je nosić razem z dowodem osobistym. To mądry pomysł, który wymaga jednak popularyzacji. Wzięli ją na siebie przeszczepieńcy. Pokazują swoim życiem, że jest o co walczyć. Robert Kęder twierdzi, że wszystko, co najlepsze, przydarzyło mu się po przeszczepie– wspaniała żona, cudowne dzieci: Maciek (5 lat) i Asia (półtora roku), praca dająca spełnienie (produkuje filmy edukacyjne, w tym o transplantacji), działa na rzecz ekologii i klimatu, jest prezesem Polskiej Federacji Pacjentów „Dialtransplant”.

Robert: – Mój apetyt na życie rośnie. Na początku odnosiłem się do wszystkiego bojaźliwie, zakładałem krótką perspektywę – góra pięć lat. Teraz się  rozbestwiłem, nie dopuszczam, że moje życie mogłoby się już skończyć. Krystynę Murdzek od nastolatki pociągała działalność charytatywna. Teraz działa, i to jak. Założyła z doc. Andrzejem Chmurą Polskie Stowarzyszenie Sportu po Transplantacji, jedyne, które skupia zarówno pacjentów, ich rodziny, jak i lekarzy. Organizuje olimpiady sportowe, warsztaty rekreacyjne, latem w rodzinnym Iwoniczu Zdroju urządza plenerowe imprezy propagujące ideę przeszczepów.

– Nasze hasło: „Przeszczep to nowe życie”. Chcemy pokazać, że ludzie po przeszczepach nie muszą zamykać się przed światem, że mogą być aktywni zawodowo i sportowo – mówi Krystyna.

Staszek Jerusalimcew założył z przyjaciółmi Stowarzyszenie Przeszczepionych Serc. Spotyka się z młodzieżą i tłumaczy, co robić, żeby zapobiec chorobom prowadzącym do przeszczepów: nie palić, nie przeziębiać grypy, myć owoce, uprawiać sport. Często pełni funkcję pogotowia psychologicznego. Dzwoni żona kolegi po przeszczepie: Zrób coś, bo mąż przestał brać leki. Więc Staszek dzwoni, tłumaczy, czasem rzuca niecenzuralny tekst. A potem sprawdza, czy poskutkowało. Dzwonią też lekarze i proszą: Niech pan wpadnie, bo trzeba porozmawiać z pacjentem.

– Przychodzę kiedyś do szpitala, a tam chłopak, 18 lat, przed maturą, okaz zdrowia. Obok dziewczyna, koledzy. Siedzą i płaczą. Chłopak przeziębił grypę, zrobiło się zapalenie mięśnia sercowego i w ciągu 24 godzin dowiedział się, że musi mieć przeszczep. Powiedziałem, co może, czego nie. Pokazałem na swoim przykładzie, że da się  żyć. Po roku spotkałem go w szpitalu. Dziękował. Opiekowaliśmy się też 21-letnią dziewczyną, ciężko chorą na serce, która czekała na przeszczep. Jak ona się cieszyła z samej szansy! Niestety, nie doczekała. Zabrakło dawcy.

Ważne strony internetowe:

  • ;
  • ;
  • ;
  • ;
  • ;

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze