Jako rodzice skupiamy się na tym, by przekazać dzieciom jak najwięcej swojej życiowej mądrości. Tymczasem w wielu sprawach to one radzą sobie lepiej niż my. Pora odwrócić role i dowiedzieć się, w jakim zakresie mogłyby nam (tak, tak!) udzielać korepetycji.
Wychowywanie dziecka, jak każdy kontakt z drugim człowiekiem, jest relacją, w której obie strony wpływają na siebie. Rodzice, którzy aktywnie uczestniczą w rozwoju maluchów, obserwują także zmiany w sobie. Ewoluują: system wartości, styl reagowania na bodźce, priorytety i metody rozwiązywania problemów. Posiadanie dzieci zmienia człowieka – to oczywiste. Wiele matek inaczej nie opanowałoby sztuki prasowania, umawiania wizyty u ortopedy, pilnowania potrawki z kurczaka i jednoczesnego zerkania, czy ich dziecko jest bezpieczne. Spanie na żądanie w każdej pozycji to dla wielu chleb powszedni, a całkowita modernizacja systemu wartości, w którym bezpieczeństwo i dobro dziecka zajmuje kluczowe miejsce, to norma. Nie da się podważyć faktu, że to rodzice są dla dzieci przewodnikami po życiu. Rzadziej myślimy o tym, że i my moglibyśmy brać z nich przykład.
Ot, choćby w kilku sprawach:
Wiele rzeczy traktujemy jako czas stracony, wiele czynności wykonujemy byle jak, „po łebkach”, żeby tylko mieć to z głowy. Dziecku takie podejście do życia jest obce. Ono albo czegoś zrobić nie chce, albo robi to tak, jakby od tego zależały losy świata. Dzieci żyją bardzo intensywnie – właśnie dlatego, że cokolwiek robią, robią to całymi sobą.
Dzieci nie obchodzi, jak ocenią je inni. Pięciolatka, która upiera się, że pójdzie na pływalnię w stroju Królewny Śnieżki, nie jest zainteresowana opinią innych ludzi. My żyjemy w pętach własnego wizerunku, dziecko zaś jest wolne wewnętrznie. Tak samo jak wielcy filozofowie, którzy oparcia szukali w sobie, a nie w świecie zewnętrznym.
Dziecko lgnie do innych dzieci, szuka towarzystwa, co jest przejawem jego naturalnego instynktu społecznego. Inni ludzie są dla nas pożywką do samorozwoju, mają na nas ogromny wpływ. Małemu człowiekowi nigdy dość nowych znajomych; on wciąż potrzebuje kolejnych bodźców społecznych. W dorosłym życiu bywa różnie. Czy potrafisz cieszyć się z poznawania ludzi? A może zamykasz się w wąskim gronie tych samych znajomych od lat? Jeśli tak, to weź przykład ze swojego dziecka i otwórz się na nowe znajomości.
My, dorośli, lubimy tę cechę dziecięcej osobowości nazywać brakiem stabilności emocjonalnej. W rzeczywistości dziecko, które w ciągu dwóch minut najpierw zanosi się płaczem, a potem parska śmiechem, nie jest wcale niestabilne, tylko elastyczne emocjonalnie. Ono nie rozpamiętuje swoich nieszczęść, nie skupia się na wielkich sukcesach ani na porażkach. Żyje tu i teraz.
Naszpikowani ideologią cywilizacji europejskiej nade wszystko cenimy intelekt i wartości umysłowe. Musimy przechodzić długoterminowe terapie, żeby przypomnieć sobie, że mamy ciało. Dziecko natomiast nigdy o swoim ciele nie zapomina. Funduje sobie ćwiczenia kinezjologiczne, raczkując lub wchodząc bez opamiętania na wszystkie możliwe murki i krawężniki. My za to zakładamy buty na obcasie, żeby to cudowne dla mózgu ćwiczenie skutecznie sobie uniemożliwić. Gdy dziecku dzieje się coś przykrego, biegnie do mamy, żeby je przytuliła, wygłaskała i tym samym „usunęła” przykrość z jego ciała. My odchodzimy na bok i przeżywamy smutek samotnie, kumulując go na stałe w ciele. Dziecko wie, kiedy i ile chce jeść, my wiemy, kiedy się powinno jeść, a na dodatek dojadamy po swoich dzieciach. Szkodzimy swojemu ciału tylko dlatego, żeby jedzenie się nie zmarnowało.
Gdy pięciolatek się z kimś przyjaźni, zawsze jest to przyjaźń na całe życie. Dziecko patrzy na nas ze zdziwieniem, jeśli sugerujemy coś innego. Jak to – ma się kiedyś skończyć? Jak to – minie? Jedną z ważnych cech dziecka jest umiejętność angażowania się bez opamiętania. Ta cecha przeraża dorosłych, a przecież gdybyśmy w to, co robimy albo przeżywamy, angażowali się bez reszty, życie przynosiłoby nam równie wielką satysfakcję, jaką przynosi dzieciom. Gdyby dzieci pracowały w korporacjach, syndrom wypalenia zawodowego w ogóle by nie istniał. Gdyby tylko zauważyły, że już nie są na sto procent zainteresowane, po prostu zmieniałyby pracę.
Dopóki nie odrzemy dziecka ze złudzeń, ono uważa się za najpotężniejszego człowieka na świecie. Małe dziecko, a często także nastolatek, ma poczucie, że może wszystko. Da radę przepłynąć ocean stateczkiem ze styropianu, uda mu się przedostać na drugi koniec świata, kopiąc łopatką w piaskownicy, a z dachu śmietnika zobaczy całą Ziemię. Nic mu nie jest straszne. To kolejna cecha, która wielu dorosłych przeraża. A przecież odkrywcy, wynalazcy i twórcy kultury odnieśli sukces właśnie dlatego, że ta cecha w nich pozostała. Poczucie mocy to brak strachu przed porażką, a to jest przecież sekretny klucz do sukcesu. Żeby być wybitnym człowiekiem, trzeba być trochę dzieckiem, więc może nie warto odzierać dzieci ze złudzeń?
Dorośli muszą chodzić na warsztaty uczące delektowania się chwilą, tymczasem wystarczy pobyć z małym dzieckiem przez jeden dzień, żeby zobaczyć, jak bardzo naturalna jest to cecha. Ile radości czerpie maluch z tarzania się w trawie, rzucania kamykami do wody, przeskakiwania przez fale lub rozmazywania kisielu po stole! Może czasem warto spędzić dzień na podążaniu za swoim dzieckiem – na próbach robienia tego, co ono – żeby przypomnieć sobie, że sens wszystkim czynnościom nadajemy my.
Dziecięcy egocentryzm, nieustanne skupianie uwagi na samym sobie, postrzeganie świata poprzez pryzmat własnej sytuacji, czyli pamiętanie o swoich potrzebach – oto cecha wszystkich dzieci. My, dorośli, musimy przechodzić kursy reedukacji w zakresie pamiętania o własnych potrzebach, proces socjalizacji zabił bowiem w nas tę naturalną cechę. Wiele rzeczy świadomie robimy wbrew sobie, a nawet ze szkodą dla siebie – tylko po to, żeby nie psuć relacji. Nauczyliśmy się takie zachowanie nazywać kompromisem. Dzieci tymczasem nie widzą żadnego sensu w ustępowaniu dla zasady, dla podtrzymania relacji czy dla dbałości o własny wizerunek. I bardzo dobrze! Dzięki temu zawsze pozostają sobą.
Dzieci to nasi wielcy nauczyciele. Nie organizują nam pogadanek i zajęć. One nam siebie udostępniają, żebyśmy obserwując je, mogli zrozumieć, jak wielkiego spustoszenia dokonaliśmy w naszym życiu, pozbywając się cudownych cech charakteru dziecka.
Gdy następnym razem poczujesz pierwszy przypływ irytacji spowodowany zachowaniem swojego dziecka, gdy zaciśniesz zęby, bo ono po raz setny chce wejść na drabinkę lub znów rękoma i nogami broni się przed zjedzeniem gotowanej marchewki – zadaj sobie pytanie: „Czego mnie uczy teraz jego zachowanie?”. Postaraj się nazwać tę cechę dziecięcej osobowości, która tak cię zirytowała: słuchanie sygnałów swojego ciała, walka o realizację swoich potrzeb, brak barier, brak snobizmu, poczucie mocy czy może angażowanie się bez reszty? Najprawdopodobniej najbardziej irytuje cię ta cecha, której ci brak, i z jakiegoś powodu boisz się znów w nią wyposażyć. To sygnał, że czas zacząć naśladować w czymś swojego małego mistrza!