Filantropia to dosłownie i przede wszystkim umiłowanie człowieka, a to nie zawsze to samo, co dawanie pieniędzy – mówi socjolog Jakub Wygnański.
– Badania pokazują, że w ubiegłym roku zmniejszyła się liczba wolontariuszy. Jak to tłumaczyć?
– Pozostaje nadzieja, że to tylko chwilowy odwrót od wzrostowego trendu, który zaznaczał się w ostatnich latach. Ale można tłumaczyć to i na inne sposoby – że ludzie zmieniają sposób angażowania się w sprawy publiczne i niekoniecznie jest to wolontariat albo że istotnie coś niedobrego dzieje się z postrzeganiem i respektowaniem tego, co nazywamy dobrem wspólnym. Wielu polityków i socjologów mocno z tego powodu narzeka. Ten lament jest często mocno przesadzony, ale rzeczywiście niepokojące jest, że poziom polskiego tzw. kapitału społecznego jest obecnie najniższy w Europie.
– Co składa się na ten kapitał?
– Trzy elementy. Jeden to więzi międzyludzkie, zaufanie do bliskich i podobnych do nas osób. I ten akurat składnik jest u nas wysoki, to znaczy mamy dużą skłonność do ufania rodzinie i przede wszystkim rodzinie. Drugi to tak zwane zgeneralizowane zaufanie, czyli stosunek do osób nam nieznanych, a w szczególności innych pod względem wieku, płci, pochodzenia, rasy. Tu w najlepszym przypadku jesteśmy ostrożni, najczęściej jednak zakładamy, że ze strony obcych może nas spotkać coś złego. Trzeci element to nasz stosunek do władzy, hierarchii, instytucji i nie wygląda on u nas najlepiej. Polacy nigdy nie mieli szacunku do instytucji, a jest on coraz niższy.
– Czy nie wynika to z naszych historycznych obciążeń?
– Myślę, że rzeczywiście dużo zależy od historii. Na przykład w wielu badaniach społecznych bardzo wyraźne są różnice między tere-nami historycznie należącymi do różnych zaborów. Norwid powiedział, że Polacy to pierwszy na planecie naród i ostatnie społeczeństwo. I rzeczywiście, w naszym stosunku do państwa, symboli narodowych jest pewna dwuznaczność. Potrafimy być w jednych sytuacjach heroiczni, a w innych
– obojętni. Brak nam konsekwencji i wytrwałości. Jako patrioci zdajemy egzamin, jako obywatele i społeczeństwo często zawodzimy. Jesteśmy dość „łatwopalni” – potrafimy dać z siebie i sobie nawzajem w szczególnych sytuacjach mnóstwo energii, ale ona szybko się wypala. Jesteśmy gotowi do zrywów, jeśli natomiast chodzi o systematyczną pracę na rzecz tego, co stanowi dobro wspólne, bywa gorzej. Z jednej strony – nie szanujemy państwa, jest nam ono obce, z drugiej – bardzo wiele od niego oczekujemy.
– Czy dlatego umywamy ręce od pomagania innym?
– Gdyby państwo było lepiej zorganizowane, to wolontariat nie byłby potrzebny – niestety, tak myśli dużo osób, traktując tym samym wolontariat jako uzupełnienie niewydolnego państwa. A w pewnym sensie jest nawet odwrotnie – uzasadnieniem dla istnienia państwa jest to, że nie da się naszych wspólnych potrzeb zaspokajać w wyniku spontanicznego współdziałania. Państwo powinno wspierać to, co społeczne, a nie na odwrót.
– Coraz więcej mamy w Polsce ciekawych przykładów samoorganizacji. Na przykład na warszawskim Żoliborzu, gdzie ludzie zjednoczyli się w obronie placu Wilsona przed ekspansją banków.
– Żoliborz jest z historycznych powodów szczególnym miejscem. To było bezsprzeczne centrum innowacji społecznych w okresie międzywojennym: WSM, Stowarzyszenie „Szklane Domy” etc. To tam ludzie wybudowali z własnych pieniędzy teatr, przedszkole, szkołę. To optymistyczny przykład. Ale z drugiej strony smutno się robi, kiedy się czyta, że Warszawa ma najwięcej ze wszystkich europejskich me-tropolii strzeżonych osiedli. Mieszkać za bramą strzeżoną przez ochroniarzy stało się, niestety, przedmiotem aspiracji wielu osób. Znam ludzi, którzy „stamtąd” wracają, bo przekonali się, że istnieją zalety życia w przestrzeni bardziej otwartej. Zorientowali się, że to, co było ich marzeniem, okazało się koszmarem. Ale rzeczywiście trzeba zadać pytanie: Co dzieje się z naszą przestrzenią publiczną, kto jest jej właści-cielem?
– Z naszą hojnością nie jest chyba tak źle, skoro w ubiegłym roku aż pięć i pół miliona podatników podzieliło się jednym procentem podatku z potrzebującymi.
– To prawda, ale ma to w istocie luźny związek z ideą pomagania. Nasze powinności wobec innych powinny mieć charakter codzienny, a my sprowadziliśmy je często do incydentalnych, zrytualizowanych działań. Damy coś na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy i już wydaje nam się, że jesteśmy lepsi. Serduszko przyklejone do kurtki jest jak fotografia jednego dnia, w którym byliśmy inni. To samo dotyczy jednego procenta. Jestem jednym z pomysłodawców tej ustawy, ale to nie jest filantropia. To raczej eksperyment w dziedzinie tzw. partycypacyjnego budżetu. Aby mówić o filantropii, trzeba dać z tego, co własne, a jeden procent to przecież pieniądze fiskusa. Co więcej – jeden procent osłabia naszą filantropijność, bo ludzie, którzy przeznaczyli go na jakąś instytucję pożytku publicznego, myślą, że nie muszą już angażować swoich własnych środków.
– Na czym więc polega prawdziwa filantropia?
– Samo słowo „filantrop” oznacza kogoś, kto ukochał człowieka, a nie kogoś, kto daje pieniądze. To myśmy przypisali to znaczenie filantropii. Najłatwiej dać szybko pięć złotych na bułkę, byleby tylko ktoś zniknął nam z oczu. Pieniądze są rodzajem substytutu tego, o co tak naprawdę chodzi w filantropii. A chodzi o to, żeby z kimś być naprawdę, mieć dla niego cierpliwość, uwagę, czas. W opozycji do filantropa jest mizantrop, ktoś, kto nienawidzi ludzi. Trzeba pytać siebie, ile w naszej pomocy jest głębokiego szacunku dla drugiego człowieka, a ile chęci pozbycia się problemu.
– Kiedy to wahadło naszej dobroczynności przesunie się we właściwym kierunku?
– Kiedy znajdziemy mądrą równowagę między indywidualną przedsiębiorczością (w czym jesteśmy świetni) a zobowiązaniami w stosunku do społeczności (zarówno na poziomie lokalnym, jak i narodowym). Spór ostatnich lat: Polska liberalna czy solidarna, jest kompletnie fałszywy, dlatego że nie ma innej prawdziwej solidarności niż ta, która bierze się z wolnego wyboru. Myślę, że musimy zbiorowo przejść taką drogę, jaką przeszedł mój znajomy – ze strzeżonego osiedla do otwartej przestrzeni. Aspiracje, żeby mieć coraz więcej, i wmawianie sobie, że nas nie stać na filantropię, bo jesteśmy na dorobku, musimy zastąpić bardziej odpowiedzialnym myśleniem, a w istocie zadaniem sobie pytania, co naprawdę mogłoby uczynić nas szczęśliwszymi i nadać sens temu, kim jesteśmy. Szczęścia nie da się przeżyć indywidualnie, do tego potrzebni są inni. I wcale nie chodzi o to, żeby się czegoś strasznie wyrzekać i „kontemplować” swoje po-święcenie. Najgłębsza prawda o pomaganiu innym jest zawarta w słynnej modlitwie świętego Franciszka, gdzie mowa jest o tym, że „dając – otrzymujemy”. To taki rodzaj dziwnej arytmetyki, w której nie ubywa nam z tego, co mamy, mimo że się tym dzielimy. Nie chcę moralizować, ale koniec końców nie w posiadaniu, ale właśnie w dzieleniu się z innymi znajdujemy radość.