1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. Dziecko nie powie, że doświadcza hejtu. Ale kilka sygnałów może na to wskazać

Dziecko nie powie, że doświadcza hejtu. Ale kilka sygnałów może na to wskazać

(Fot. Getti Igmages)
(Fot. Getti Igmages)
Czym dzisiejszy hejt różni się od przykrości, które rówieśnicy zawsze wyrządzali sobie w szkole? Jak zauważyć, że dziecko jest dręczone, skoro ono samo często to ukrywa? Czy przeniesienie do innej szkoły to dobre rozwiązanie? Na pytania odpowiada Hubert Czemierowski, psycholog dziecięcy i realizator programu profilaktycznego dla szkół „Spójrz inaczej” 

Wydaje mi się, że dane Światowej Organizacji Zdrowia są bardzo pesymistyczne, ale to zapewne zależy od tego, co przyjmiemy za definicję prześladowania. Nie wliczałbym do tej puli pojedynczych aktów agresji, bo choć są one naganne, nie można ich mylić z uporczywą przemocą, która eskaluje. Szacuje się, że w Polsce 10–12 proc. dzieci regularnie, kilka razy w tygodniu, doświadcza w szkole różnych form prześladowania ze strony rówieśników lub uczniów starszych klas. W innych europejskich krajach te dane wyglądają podobnie.

Częściej prześladują chłopcy czy dziewczynki?
Nie znam badań dotyczących płci sprawców, ale w dwunastoosobowych grupach terapeutycznych, w których pracujemy z poszkodowanymi, na ośmiu chłopców przypadają maksymalnie cztery dziewczynki. Stąd można wysnuć wniosek, że więcej chłopców doświadcza takich prześladowań, ale być może przyjmują one po prostu wyraźniejsze formy, stąd łatwiej je wykryć niż przemoc dziewczynek, która jest często doskonale zamaskowana i wciąż jeszcze niedoceniania.

Czy ten współczesny hejt różni się czymś od przykrości, które dzieci od zawsze robiły sobie w szkole?
W swojej pracy rzadko używam tego pojęcia, bo choć jest ono modne i nośne jako tytuł słuchowiska, nie oddaje tak naprawdę w pełni skali problemu. Wydaje mi się, że hejt odnosi się przede wszystkim do cyberprzestrzeni i zniewagi słownej. Natomiast form nękania, czyli tzw. bullyingu, jest wiele: bicie, popychanie, kopanie, zamykanie w toalecie, niszczenie lub zabieranie rzeczy, przezywanie, wyśmiewanie, zastraszanie, poniżanie, obgadywanie, wrabianie czy prowokowanie. Ale też działania niezwiązane z kierowaniem negatywnej energii bezpośrednio do poszkodowanego, tylko do otoczenia, jak: osłabienie pozycji w grupie, zrywanie relacji społecznych, wykluczanie, izolowanie, ghosting. Wszystkie te zachowania chyba każdy z nas pamięta ze szkoły, ale wtedy świadomość społeczna była znacznie niższa, nikt nie nazywał tego przemocą i dręczeniem, a raczej głupimi żartami lub dokuczaniem. Poza tym wszystko to kończyło się wraz z wyjściem ze szkoły, dom więc mógł być bezpiecznym azylem. Sytuacja diametralnie się zmienia, gdy pojawił się Internet – broń masowego rażenia dla szkolnych prześladowców. Ich ofiara nawet we własnym domu nadal może czytać obraźliwe komentarze, dostawać swoje przerobione zdjęcia, być wyśmiana lub wyrzucona z klasowej grupy w mediach społecznościowych. W Internecie, poza atakiem fizycznym, możemy doświadczyć właściwie wszystkiego tego, co w szkole. A często ta agresja jest nawet bardziej nasilona, ponieważ brak bezpośredniego kontaktu z drugą osobą sprawia, że nawet dorośli pozwalają sobie na więcej. Wystarczy poczytać komentarze pod postami różnych celebrytów.

Nie rozumiem tego, ale wyobrażam sobie, że komuś łatwo jest napisać obraźliwy komentarz pod postem osoby, której nie zna osobiście i być może nigdy nie pozna. Ale przecież te dzieci widzą się codziennie. Muszą mieć świadomość, jak ich działania wpływają na kolegę czy koleżankę.
Niekoniecznie. Dzieci, które padają ofiarą przemocy szkolnej, często mistrzowsko ukrywają swój stan psychiczny i bardzo długo potrafią się maskować. Nie widać, że takie dziecko się w środku rozpada, bo z całych sił stara się udawać, że to go nie obchodzi, nie rusza, robić dobrą minę do złej gry, a wręcz śmiać się z tego, co go spotyka.

To dlatego nawet rodzice, którzy mają dobry kontakt z dzieckiem, nie zauważają, że dzieje się coś niepokojącego?
Fakt, że nasze dziecko nie powie nam o tym, że ktoś w szkole je dręczy, nie oznacza wcale, że mamy z nim złą relację. Znam wielu świetnych rodziców, którzy przez wiele miesięcy nie byli świadomi, że ich dziecko jest prześladowane. Poszkodowani milczą, bo na przykład się wstydzą. Nie jest łatwo przyznać nawet przed samym sobą, że jest się kimś, kto jest dręczony. Nikt nie lubi myśleć o sobie jako o ofierze, łatwiej wmawiać sobie, że to są tylko takie żarty.

Drugim czynnikiem, który paraliżuje dzieci, jest realny strach przed zemstą, bo zazwyczaj ten, który dręczy, jest silniejszy, ma przewagę liczebną lub władzę, jest na przykład bardziej lubiany czy ma bogatszych rodziców. Pojawia się więc obawa przed tym, że kiedy wszystko wyjdzie na jaw, prześladowania jeszcze się nasilą. Poza tym paradoksalnie dziecko, które doświadcza bullyingu, stopniowo się do tego przyzwyczaja, uznaje, że lepiej jest mieć to pod złudną kontrolą, bo dopóki nie wypuszcza tego w świat, to mniej więcej przewiduje, co się może wydarzyć. Kiedy powie dorosłym, na pewno coś się zmieni, ale może być to zmiana na gorsze. Często u dzieci jest też obawa, że dorośli zrobią z tego wielką awanturę, rodzice pójdą do dyrektorki, wychowawczyni będzie przepytywać klasę, kto wiedział, a kto nie, w efekcie dowiedzą się wszyscy. Te obawy nie są niestety bezpodstawne.

Przyznanie, że ktoś się nad nami znęca, wymaga też skonfrontowania się z własną słabością, dlatego głównie chłopcy mają z tym duży problem, szczególnie jeśli w domu pielęgnowany jest mit małego twardziela. Jak w takiej sytuacji powiedzieć matce lub ojcu, że jest się pokrzywdzonym? Tym bardziej że rodzice w pierwszym odruchu pytają często: A dlaczego ty? Co zrobiłeś? Działa więc mechanizm szukania winy, który bardzo często stosujemy wobec ofiar. Dodatkowo siódma, ósma klasa, czyli koniec podstawówki, to czas, kiedy bardzo silnie obowiązuje norma niekablowania. To też skutecznie blokuje poszkodowanych, rodzi w nich przeświadczenie, że sami muszą sobie dać radę. Sprawcy oczywiście umiejętnie wzmacniają to przekonanie, w efekcie cała klasa bardzo często nie popiera „kapusiów”. Zawsze jest też jeszcze nadzieja, że to może minie, znudzi się dręczycielom, przerzucą się na kogoś innego. A jeśli niewiele czasu zostało do zakończenia szkoły, to dziecko myśli, że wytrzyma. I milczy.

Co zatem mogą zrobić rodzice, skoro nawet dobra relacja z dzieckiem nie jest gwarantem tego, że powie im ono o tym, co go spotyka ze strony rówieśników?
Na pewno dzieci młodsze, dziewięcio-, dziesięciolatki, szybciej opowiedzą o swoich krzywdach, a teraz akty przemocy zaczynają się już w trzeciej klasie, kiedy dzieci powoli się indywidualizują i kończy się okres ich pięknej tolerancji na inność. Wciąż jeszcze mają one jednak spore zaufanie do dorosłych. Później jest trudniej, a rodzice wiedzą coraz mniej. Zaufanie buduje się latami, ale cudownego środka nie ma. Dlatego warto patrzeć na sygnały niewerbalne. Pogorszenie się wyników w nauce, psychosomatyka, ginięcie różnych rzeczy – każda taka zmiana jest niepokojąca i świadczy o tym, że coś się dzieje. Warto więc porozmawiać z nauczycielami i wychowawcą.

Jak to możliwe, że w całej klasie nie znajduje się ani jedna osoba, która ma poczucie, że dzieje się coś złego i trzeba o tym poinformować dorosłych?
Proces dręczenia charakteryzuje dość niska świadomość konsekwencji czynów. Dzieci wiedzą, że ktoś kogoś wyśmiewa, obraża, nagrywa, ale żadne, łącznie ze sprawcami, nie ma poczucia, że uczestniczy w przemocy. Kiedy pytałem dręczycieli, dlaczego to robią, to przyznawali, że owszem, przezywają kolegę, zabierają mu różne rzeczy, czasem go kopną, ale żeby od razu dręczyć? To nie.

Niestety, jako społeczeństwo bardzo późno zaczęliśmy się interesować tymi, którzy są celami szkolnych ataków i ich świadkami. W pierwszej kolejności położono nacisk na sprawców, stworzono dla nich odpowiednie terapie; poszkodowanym bardzo długo nie mieliśmy do zaoferowania nic, poza współczuciem, dobrym słowem. Niedawno powstały nieliczne programy wspierające prześladowane dzieci. Ale pozostali jeszcze świadkowie, czyli cała reszta, która biernie patrzy na tę przemoc. Nie ma u nas wciąż sensownego programu, który by uczył dzieci tego, co mają robić w takiej sytuacji, jak reagować na pierwsze sygnały przemocy. A to przecież kluczowe.

W 2008 roku odwiedziłem szkołę w Wielkiej Brytanii, która wpisywała się w popularny tam wówczas nurt „We are a telling school”, czyli szkołę, w której zgłasza się wszelkie akty przemocy i agresji. Dzieci od najmłodszych lat uczono, jak zachowywać się w takiej sytuacji. Tłumaczono im, że nikt nie oczekuje od nich aktywnej obrony, narażania się, rozdzielania poszkodowanego i agresora, ale jeśli są świadkiem takiego wydarzenia, powinny natychmiast poinformować kogoś z kadry. Zgodnie z zasadami szkoły, w przypadku starszych dzieci była zrównana odpowiedzialność świadków ze sprawcami, czyli jeśli ktoś kogoś bił, a druga osoba stała i dopingowała, to tak samo mogła być zawieszona w prawach ucznia jak sprawca.

Rady i wskazówki, co robić w takich sytuacjach, były bardzo szczegółowe i praktyczne. Przewidywano trzy rodzaje wsparcia. Po pierwsze, jeśli czujesz się na siłach, zareaguj aktywnie od razu, ale z zastrzeżeniem, że musi to być dla ciebie bezpieczne. Drugim krokiem było poinformowanie kogoś z dorosłych, a trzecim wsparcie po fakcie, ponieważ, jak wynika z badań, aby utrzymać poszkodowanego we w miarę dobrej kondycji psychicznej, wystarczy, że ktoś powie mu: „Słuchaj, ja tak nie myślę, jak oni” albo „Przepraszam, że nie zareagowałem, ale chcę, żebyś wiedział, że moim zdaniem jesteś fajny”.

W Polsce są organizacje, które propagują ten model szkoły, ale niestety ten potencjał jest jeszcze bardzo niewykorzystany. Cały czas wręcz tłumimy w dzieciach odruch szukania pomocy u dorosłych. Przedszkolaki zazwyczaj biegną do opiekunów z każdą krzywdą, ale wtedy często słyszą: „nie skarż”. Od czasów komuny dorośli mają głęboko zakorzenioną nieufność do szeroko pojętej władzy, którą nawet podprogowo przekazują swoim dzieciom. Młodzi ludzie uczą się więc tego, że powinny radzić sobie sami, że nie wypada donosić. Myślę, że jeśli dorośli zaczęliby wdrażać programy uaktywniające świadków, zmiana mogłaby się spokojnie dokonać niemal w ciągu jednego pokolenia, bo ci młodzi ludzie są tak naprawdę niesamowicie otwarci na różnorodność.

A czy współczesny indywidualizm nie sprawia, że jesteśmy coraz lepszymi celami takiej przemocy? Kiedyś istniały grupy podwórkowe, dzieci znały się niemal od urodzenia, każdy miał kogoś za sobą. Dziś podwórka są puste, a w mediach społecznościowych powstają grupy „Znajdę przyjaciela dla swojego dziecka”.
Nasze kompetencje społeczne bez wątpienia są coraz słabsze, coraz mniej ze sobą rozmawiamy, a jak już wspominałem, empatia i długotrwała relacja są hamulcem agresji. Z naszych obserwacji wynika, że stosunkowo rzadko do przemocy rówieśniczej dochodzi na przykład w harcerstwie, które teoretycznie mogłoby być podatnym gruntem, bo jest mocno zhierarchizowane. Jednak z drugiej strony każda aktywność opiera się tam na wspólnotowości i współpracy, a to działa ochronnie.

Ciekawym doświadczeniem był dla mnie też pobyt na szkoleniu w ponadgimnazjalnej szkole sportowej w Płocku. Uczęszczała tam młodzież z całej Polski, a więc dość niebezpieczna mieszanka, bo mało kto wcześniej się znał. I faktycznie w klasach piłkarskich było bardzo dużo przemocy, ale już w klasach wioślarskich praktycznie do niej nie dochodziło. Kiedy rozmawiałem z trenerami, widać było, że każdy z nich przekazuje zupełnie inne wartości. Trenujący kajakarzy młody chłopak powiedział mi, że kiedy ktoś z drużyny zaczyna wyśmiewać jakiegoś kolegę albo obwiniać go za porażkę, natychmiast tłumaczy mu, że nawet gdyby był sto razy lepszy od innych, to bez nich niczego w kajaku nie zrobi. Sam nie popłynie, dlatego nawet najsłabszy zawodnik jest siłą drużyny.

Czytam właśnie książkę Gabora Maté „Mit normalności” i stawia on w niej taką tezę, że „przemoc rówieśnicza jest konsekwencją osłabienia relacji wspólnotowych i rodzinnych. Dzieci szukają więc sposobów na zaspokojenie swoich potrzeb więzi gdzie indziej i rozpaczliwie domagają się akceptacji w grupie rówieśniczej”.
Myślę, że na zjawisko szkolnej przemocy składa się parę rzeczy. Dużo osób zadaje sobie pytanie, dlaczego w ogóle w młodym człowieku jest taka potrzeba, żeby komuś zrobić krzywdę. Australijski profesor Kenneth Rigby mówi, że motywem tych dzieci, które są liderami dręczenia, często jest chęć władzy. Kuszące jest to, że ich działania mają wpływ na innych, ludzie za nimi idą, słuchają ich.

Drugą sprawą, o której badacze teraz mówią w kontekście dziecięcej przemocy, jest właśnie to, co zauważył Gabor Maté w przytoczonym cytacie, czyli zaburzenie wspólnotowości. Z badań wynika, że czynnikiem chroniącym przed przemocą jest to, że dzieci się dobrze znają. W takich relacjach agresja występuje tylko w przypadku wyraźnego konfliktu, nigdy nie dochodzi do niej bez powodu. Znaczenie mają także normy wewnętrzne danej grupy, to, czy liczy się w niej tolerancja, różnorodność, współpraca, czy raczej rywalizacja, wyniki i siła. Te wartości są wyczuwalne natychmiast, można je określić po dwóch lekcjach. W jednej klasie, kiedy spadnie komuś piórnik, pięcioro dzieci schyli się, żeby go podnieść, a w drugiej wywoła to śmiech i drwiące komentarze. Wystarczy zwracać uwagę na takie niuanse.

Dzieci potrzebują pozytywnego lidera i tę funkcję może pełnić wychowawca. Na poziomie klas od pierwszej do trzeciej to się bardzo często udaje, bo dorosły z samego urzędu ma już dużo szacunku i posłuchu, ale później się to zmienia. Czwarta klasa jest taką granicą, powyżej której wychowawca musi mieć już spore kompetencje, by być blisko dzieci, wiedzieć, co dzieje się w grupie, i odpowiednio na to reagować.

Kiedy rodzice dowiadują się już, że ich dziecko jest celem przemocy rówieśniczej, jak powinni z nim o tym rozmawiać?
Rozmowa z rodzicami jest często dla dziecka najtrudniejsza, bo w grę wchodzą silne emocje. Na pewno w pierwszych zdaniach powinno pojawiać się zapewnienie, że to nie jest wina poszkodowanego, nie on ponosi odpowiedzialność za działania sprawców i nie oznacza też, że jest pod jakimś względem gorszy. Warto też nazwać przemoc po imieniu, nie używać eufemizmów, podkreślić, że jest to nie w porządku, i zapewnić, że dziecko może liczyć na naszą pomoc. Istotne jest też, by go nie pomijać w planowaniu strategii działania. Dręczenie odbiera dziecku poczucie kontroli i wpływu na sytuację. Jeśli do tego rodzice podejmują działania bez konsultacji z nim, to tylko przyklepują jego poczucie bezsilności, zostawiają go z przeświadczeniem, że się nie liczy. Dobrze więc zapytać: Jak myślisz, co mogłoby ci pomóc w tej sytuacji? Czy jest coś, co moglibyśmy zrobić?

A co jeśli dziecko powie: nic z tym nie róbmy?
Należy trwać na stanowisku, że nie można tego tak zostawić, ale uzgodnić z dzieckiem szczegóły działań, na przykład poprosić je o to, by pomyślało, co samo chciałoby zmienić. Kiedyś była u nas na interwencji dziewczynka z czwartej klasy, uczyliśmy się asertywności, tego, jak reagować na zaczepki. Pewnego dnia rozmawialiśmy o tym, jak jej szkoła zareagowała na fakt, że jest ona prześladowana. Okazało się, że odbyły się rozmowy z dręczycielkami i większość nauczycieli była bardzo zaangażowana w rozwiązanie tej sytuacji. Kiedy jednak zapytaliśmy dziewczynkę, czy była usatysfakcjonowana tą interwencją, stwierdziła, że tak, ale ma jeszcze jedno marzenie. Otóż najbardziej chciałaby, żeby ta Klaudia, która jej dokuczała, została przesadzona do innego rzędu, bo podczas lekcji cały czas dźga ją cyrklem. Nie powiedziała o tym nauczycielom, bo jest nieśmiała, ale też nikt jej nie zapytał o to, czy chce siedzieć obok dręczycielki.

Dzieci najlepiej wiedzą, co może im pomóc i to są często bardzo proste rzeczy, ale nikt z dorosłych nie wpada na to, żeby zapytać o zdanie poszkodowanego. Zdarza się nagminnie, że organizowane są lekcje na temat przemocy i nikt nie pyta prześladowanego dziecka, czy chciałoby w nich uczestniczyć. Nikt nie informuje go, jak taka lekcja będzie wyglądać, co wywołuje ogromny stres, a często wręcz ucieczkę. Pomijanie pokrzywdzonych jest największym błędem.

W naszych realiach poszkodowane dzieci nieraz zmieniają szkoły. Jakie to ma konsekwencje dla takiego prześladowanego dziecka?
To zależy, jak się to dziecku przedstawi. Jeżeli to ono podejmie decyzję o zmianie szkoły, uzna, że nie chce być w klasie, w której ludzie się w taki sposób traktują, to będzie mu łatwiej odejść. Gorzej odchodzi się z poczuciem, że to ja sobie nie dałem rady. Czasami jednak zmiana szkoły jest jedynym wyjściem. Kiedy rodzice natrafiają na beton, nauczyciele zamiatają przemoc pod dywan, nie potrafią rozwiązać tej sytuacji, inni rodzice wybielają swoje dzieci, wychowawca nie wyciąga żadnych konsekwencji, to sam doradzam przeniesienie dziecka do innej placówki. I jeśli mielibyśmy to rozpatrywać w kategorii porażki, to jest to wyłącznie porażka systemu.

Hubert Czemierowski to psycholog, trener i realizator programu „Spójrz inaczej”. Prowadzi warsztaty z nauczycielami w zakresie profilaktyki uzależnień, przeciwdziałania agresji i przemocy oraz umiejętności psychologicznych, a także zajęcia grupowe z dziećmi i młodzieżą doświadczającą przemocy ze strony rówieśników. Jest wychowawcą klasy III w liceum ogólnokształcącym.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze