1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. Opuszczone gniazdo. O tym, jak przygotować się do odejścia dziecka z domu, rozmawiamy z Wojciechem Eichelbergerem

Opuszczone gniazdo. O tym, jak przygotować się do odejścia dziecka z domu, rozmawiamy z Wojciechem Eichelbergerem

Fot. Getty Images
Fot. Getty Images
Ten moment kiedyś nastąpi, a nawet powinien nastąpić. Do odejścia dzieci z domu trzeba więc się przygotować. O tym, jak to ważne i dla dzieci, i dla rodziców, mówi psychoterapeuta Wojciech Eichelberger.

Większość dorosłych dzieci wyfruwa z domu najszybciej, jak się da. Młodzi są do tego niejako zaprogramowani. To my, rodzice, mamy z tym problem. A przecież powinniśmy od początku być nastawieni na to, że one kiedyś odejdą, bo taka jest kolej rzeczy, bo nie żyją tylko dla nas. Tymczasem mamy w głowie raczej myśl, że dziecko jest po to, aby podać nam szklankę wody na starość.
Takie myślenie, niestety, nadal pokutuje. Być może pochodzi jeszcze z okresu pańszczyzny, a w każdym razie z czasów, gdy nie istniały emerytury ani żadne inne wspomaganie systemowe dla seniorów. Nasi pradziadkowie wiedzieli, że nie dadzą rady ciężko pracować fizycznie, gdy się zestarzeją, więc potrzebowali dzieci nie tyle do opieki, lecz by przetrwało niezbędne do przeżycia rodziny gospodarstwo. Ale pomijając realia wiejskiego życia, to przecież jeszcze niespełna 100 lat temu sytuacja społeczna i obyczajowa kobiet nie gwarantowała im żadnego wynagrodzenia ani emerytury za tak zwaną pracę domową, za rodzenie dzieci i ich wychowanie ani za opiekę nad seniorami. Do dzisiaj jest tak, że kobieta, która przepracowała całe dorosłe życie w domu, nie będąc w formalnym związku z ojcem swoich dzieci, pozostaje do śmierci partnera na jego łasce. Więc trudno się dziwić, że matki często robią, co mogą, by dzieci się od nich emocjonalnie i przestrzennie zanadto nie oddaliły.

No dobrze, ale jeśli rodzice chcą liczyć na pomoc dzieci w przyszłości, to powinni je usamodzielniać, żeby na tę pomoc mogły zarobić, a nie zatrzymywać przy sobie.
Tu nie chodzi jednak tylko o pomoc w sensie finansowym, ale też o pomoc polegającą na wsparciu i wyręczaniu w załatwianiu wielu spraw, w zakupach, zawiezieniu, przywiezieniu, naprawach itp., czyli o różne codzienne i czasochłonne przysługi. To jest i będzie w Polsce olbrzymim problemem, już teraz narastającym ze względu na szybkie starzenie się społeczeństwa.

Wydaje mi się jednak, że nie możemy pogodzić się z odejściem dzieci, ponieważ traktujemy je – często podświadomie – jako swoją własność, do której mamy niezbywalne prawa.
Wynajmowanie specjalistów do obsługi naszych seniorów jest bardzo kosztowne. Większość odchodzących z domu rodzinnego dzieci z pewnością na to nie stać. Dlatego między innymi odchodzą coraz później – często dopiero po trzydziestce. Niemniej trzeba rozpowszechniać wiedzę, że powołujemy dzieci na świat nie dla siebie, lecz dla świata, że rodzice są tylko przejściową bramą, a zarazem katapultą, dzięki którym nowi ludzie dostają się na planetę Ziemia.

Brzmi dość radykalnie.
Może brzmi radykalnie, ale jest dobrym antidotum na fałszywe przekonanie, że dzieci są nasze, zawsze nasze – że mają nam służyć i na podobieństwo zadłużonych w bankach amerykańskich studentów spłacać do końca życia rodzicom dług wdzięczności. O tym trzeba zacząć rozmawiać z młodymi już w liceach, by przygotować ich do bycia świadomymi, nowoczesnymi rodzicami.

Myślę, że część matek i ojców zatrzymuje dzieci przy sobie też dlatego, że czują się za nie odpowiedzialni. Uważają, że jeszcze nie dojrzały do samodzielnego życia, że sobie nie poradzą. Boją się, że świat jest okrutny. Pytają, czy mają ignorować takie swoje uczucia i lęki.
Nie mylmy pojęć. To nie jest odpowiedzialność, to zarażanie dzieci swoimi lękami. Świat bywa okrutny, życie trudne, a czasami groźne, lecz rodzicielska odpowiedzialność polega na tym, żeby zamiast straszyć dzieci światem, przygotować je do tego, by jak najlepiej sobie w tym świecie radziły. W przeciwnym razie trud wychowawczy może skończyć się na tym, że dzieci nigdy nie opuszczą rodzicielskiego domu. A gdy rodzice umrą, to dzieci staną wobec świata niesamodzielne, nieporadne, uzależnione od wielu innych ludzi i opiekuńczych instytucji. Więc straszenie dzieci światem nie jest prawdziwą troską.

A jaka jest prawdziwa?
Prawdziwa rodzicielska odpowiedzialność zaczynać się powinna od krytycznej autorefleksji nad naszymi ograniczeniami i kompleksami. A gdy je już trafnie zdiagnozujemy, to powinniśmy albo zdyscyplinować się tak, aby ich dzieciom nie przekazywać, albo (i) sięgnąć po pomoc specjalistów, by nie wpływały na nasze zachowania i wybory. Natomiast obawy o to, że dzieci mogą napotkać w życiu trudne sytuacje i doświadczenia podobne do naszych, trzeba zamieniać na adekwatne, skuteczne działania przygotowujące je na taką ewentualność. Innymi słowy należy uczyć dzieci radzenia sobie z trudnościami, a nie trzymać je bez końca pod spódnicą.

Sugerujesz, że to matki mają większy problem z oddaniem dzieci światu? Erich Fromm, porównując relację matki z dzieckiem, zauważył, że przypomina ona tę romantyczną między kochankami. O ile jednak zakochani najpierw są oddzielnymi bytami, a potem spajają się w jedno, o tyle matka z dzieckiem najpierw stanowią jedność, a potem powinni się oddzielić. Fromm postulował, żeby matki wspierały dzieci w tym procesie oddzielania, a nie przywiązywały do siebie. To trudne, bo my, matki, tkwimy w niemalże biologicznym uścisku z dziećmi. Chodzi o to, żeby się z tego uścisku uwolnić?
Raczej, żeby uwolnić dzieci. Uwalnianie dzieci często okazuje się zadaniem szczególnie trudnym dla matek samodzielnych, czyli wychowujących dzieci bez ojca czy partnera. Bardziej niż matki będące w związkach czują się zagrożone perspektywą pustego gniazda. Często odruchowo, półświadomie zniechęcają dzieci do odejścia, straszą światem, wzbudzają poczucie winy, krytykują przyjaźnie, sympatie swoich dzieci, a szczególnie młodzieńcze wybory partnerów. A gdy dorosłemu już dziecku uda się w końcu założyć rodzinę, taka mama nie odpuści i będzie nadal kontrolować, kreować się na niezbędną i żyć jego życiem.

Ilustracja Katarzyna Bogucka Ilustracja Katarzyna Bogucka

Przygotowanie się do wyprowadzki dzieci to proces. Moim zdaniem najlepiej można się do niego przygotować w ten sposób, że dba się o swoje życie, o zainteresowania, znajomych, przyjaciół. Bo my, rodzice, często nie mamy czasu na swoje pasje, zajmujemy się tylko i wyłącznie dziećmi, no i ewentualnie pracą zawodową.
Dotyczy to też głównie matek pracujących tylko w domu. Po wyfrunięciu dzieci z gniazda trudno im się przecież załapać na ciekawą i dobrze płatną pracę, gdy mają za sobą co najmniej 50 lat życia i 20 lat bezrobocia. Sytuacja kobiet w pustym gnieździe, dotychczas niepracujących zawodowo, jest bardzo trudna. Ojcowie ich dzieci są już od dawna ojcami w innej rodzinie, w domu robi się przerażająco pusto, brakuje pieniędzy. W tej sytuacji dzieci wydają się dla nich jedynym ratunkiem. Może jednak coś w sprawie ich zatrudnienia się niebawem poprawi, bo zarówno w naszym kraju, jak i w całej zachodniej części świata, rodzi się za mało dzieci i zaczyna brakować pracowników.

To brutalne, co powiem, ale kobiety powinny pomyśleć wcześniej o własnych pieniądzach, przyjaciołach, zainteresowaniach, a nie żyć tylko życiem dziecka.
Zgoda. Bo te zaniedbania mszczą się potem nie tylko na życiu tych matek, ale także na relacjach z dorosłymi dziećmi. Postrachem dla młodych, a nierzadko też zapowiedzią rozpadu ich związku, jest agresywne teściowanie i babciowanie, czyli zajmowanie przez matkę dominującej pozycji w rodzinie syna czy córki, kreowanie się na wszystkowiedzącą superwoman, która ma klucz do mieszkania dzieci, wpada, kiedy chce, i przestawia im meble. Takich przypadków widzę, niestety, coraz więcej.

Może brakuje nam, rodzicom, pozwolenia sobie na przeżycie swoistej „żałoby” po dziecku, na smutek?
Dobrze jest sobie popłakać, ale nie przy dziecku. Bo inaczej wpuścimy je w takie poczucie winy, że nie będzie w stanie płaczącej mamy bidulki zostawić.

Kiedy dzieci są dojrzałe do tego, żeby opuścić dom na stałe? Bo przecież nie automatycznie, gdy kończą 18 lat czy studia.
To nie rodzice decydują o tym, czy dziecko dojrzało do opuszczenie gniazda, tylko ono samo. Przypomnę przypowieść – zagadkę na ten temat. Córka kończy 18 lat i zawraca się do matki: „Pozwól mi, proszę, wyprowadzić się z domu, bo czuję się już dorosła i samodzielna”. Jednak matka zdecydowanie się nie zgadza. Za rok córka przychodzi do matki z tą samą prośbą. Ale matka znów jej odmawia. W następnym roku sytuacja się powtarza. Dlaczego matka trzy razy odmówiła córce?

Bo córka prosiła ją o pozwolenie, co świadczyło o tym, że nie jest samodzielna i dojrzała.
Bingo! Córka powinna przyjść i powiedzieć: „Mamo, przyszłam się pożegnać, bo zdecydowałam się rozpocząć samodzielne życie”. To byłby prawdziwy i przekonujący sygnał, że jest wystarczająco dorosła, by odejść z domu. W takiej sytuacji rodzice nie powinni dzieci zatrzymywać, tylko proponować im jakąś postać – nienadmiernego – wsparcia.

A mają prawo – a może obowiązek – wypychać dziecko z domu, jeśli samo nie chce się wyprowadzić?
Tak. Gdy dorosłe dziecko chce w nieskończoność gniazdować w domu rodziców, to warto je zachęcać do wyprowadzki, demonstrować swoje niezadowolenie, a przynajmniej domagać się finansowego udziału w kosztach wspólnego gospodarstwa. A od czasu do czasu zademonstrować też rodzicielską wiarę w możliwości potomka: „Masz dwie ręce, dwie nogi, głowę na karku, ruszaj w swoje życie. Możemy ci pomóc znaleźć pracę, dać jakieś pieniądze na start, ale dalsze wspólne mieszkanie nie służy ani nam, ani tobie”.

A gdy dzieci trzymają się nas kurczowo?
Wtedy czas uderzyć się we własne rodzicielskie piersi, bo widocznie coś w naszej metodzie wychowania poszło nie tak, skoro dzieci boją się samodzielności. Może za bardzo nastraszyliśmy je światem, może mają za wygodnie i nie chcą trudzić się na swoim? Tak czy owak, to nie świadczy dobrze o rodzicach. Obecnie niemożność rozstania się z rodzicami nabiera rozmiaru epidemii nawet wśród 30-latków.

Masz jakąś hipotezę co do przyczyn?
Prócz wcześniej wymienionych przewin rodzicielskich jednym z istotnych powodów mogą być radykalne zmiany obyczajowości seksualnej. Bo dziś nie trzeba być w stałym, formalnym związku, aby mieć swobodny dostęp do seksu. Jeszcze 50 lat temu ogromna większość młodych ludzi inicjację seksualną przechodziła najwcześniej po balu maturalnym lub w trakcie pomaturalnych wakacji, czyli z grubsza w okolicach 18. urodzin. A dzisiaj średni termin inicjacji seksualnej młodych to 14–16 lat. Z jakiego więc powodu opuszczać rodzicielski dom, skoro można w nim za przyzwoleniem rodziców cieszyć się bezpiecznym seksem, a w pełnoletniości dzięki portalom randkowym umawiać się na seks, z kim chcemy i kiedy chcemy.

Dochodzą do tego jeszcze kwestie finansowe i mieszkaniowe, które mogą być hamulcem, jeśli chodzi o wyprowadzkę z domu.
Samodzielność jest dzisiaj bardzo droga i trudna. Za czasów słusznie minionych rodzice wpłacali już małym dzieciom na książeczki mieszkaniowe. Młodzi mieli więc szansę na jakąś klitkę na starcie w dorosłe życie. Teraz koszty mieszkania, kredytów i wychowywania potomstwa tak bardzo wzrosły, że z pewnością wpływa to na nasze złe prognozy demograficzne, a także sprawia, że ponad 20 procent młodych nie decyduje się na dzieci i wybiera singlowanie.

A wracając do rodziców pozostających w opuszczonym gnieździe – wielu broni się przed zostaniem w pustym domu, sam na sam z partnerem, bo ich małżeństwo wisi na włosku.
To prawda, że zanik poczucia więzi i atrakcyjności związku ujawnia się często wkrótce po wyjściu dzieci z domu. Widocznie do tej pory dzieci i ogarnianie spraw z nimi związanych były głównym, a być może jedynym spoiwem relacji rodziców. Gdy więc zabraknie dzieci, nie mają już o czym rozmawiać, popatrują na siebie z niechęcią i wkrótce się rozwodzą.

Ale ten moment może być też impulsem do naprawy związku, bo już nie da się chować za dziećmi.
Żeby zabrać się skutecznie do naprawy związku w sytuacji pustego gniazda, rodzice muszą nie tylko uwolnić dzieci, lecz także uwolnić siebie od pokusy życia ich życiem i nie ulegać naciskowi zapracowanych dzieci na permanentne babciowanie i dziadkowanie. Znam pewną babcię, moją prywatną bohaterkę, która przez wiele lat wychowywała samodzielnie dwoje dzieci. Gdy już jako rodzice przyszli do niej z propozycją zajmowania się ich dziećmi, to usłyszeli: „Chyba wam odbiło. Nie liczcie na mnie. Ja swoje dzieci wychowałam, teraz wy wychowujcie swoje. A ja właśnie wybieram się w wymarzoną podróż dookoła świata”.

Może rodzice zobaczą w końcu w tym pustym gnieździe pozytywną zmianę? Czyli to, że wreszcie mają czas, mogą zająć się sobą, swoim życiem, rozwojem, a także swoim związkiem.
Jak najbardziej. Ale są dwa warunki, aby to się mogło wydarzyć. Pierwszy to przyzwoita sytuacja materialna uwolnionych rodziców. Drugi to podtrzymywanie w trakcie całego swojego życia z dziećmi własnych zainteresowań i pasji. Powszechne w naszym kraju uznawanie rodziny za najwyższą wartość nie powinno w praktyce sprowadzać się do hermetycznego zamknięcia się w jej kręgu i w jej sprawach. Taka postawa na dłużą metę może rodzinie jedynie zaszkodzić.

Wraz z odejściem dzieci odzyskujemy wolność, a przecież dzieci nie tracimy! Nadal jesteśmy ich rodzicami, a oni naszymi córkami czy synami. Tylko trzeba o ich odejściu myśleć dużo wcześniej.
Zdecydowanie, i to już na progu dorosłości. Bo gdy czas pustego gniazda nadejdzie, może nam zabraknąć pomysłu, energii i zdrowia na korzystanie z daru wolności. Wtedy najgorszą rzeczą, jaka może się nam przydarzyć, będzie utknięcie na kanapie przed telewizorem urozmaicane wyprawami do apteki. 

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze