Do Londynu przyjechały z małych miasteczek, prosto od kas w supermarketach. „Sprzątacie za wolno, co wy, święte krowy jesteście? Brudasy z Polski!” – słyszą codziennie. Polskie pokojówki z najdroższych londyńskich hoteli – wiele z nich jednak bardziej niż wyzwisk i ciężkiej pracy boi się powrotu do Polski.
Duży czterogwiazdkowy hotel niedaleko stacji metra Oxford Circus. We foyer świeże kwiaty, lokaje w eleganckich strojach. 20 pokojówek. Prawie wszystkie z Polski. – Proszę zobaczyć te luksusy – mówi 32-letnia Agnieszka, pokazując dziurawe gumowe rękawiczki na spękanych rękach. Sprzątała dziś dziesięć godzin z jedną tylko przerwą na obiad. – Nie możemy rozmawiać, bo jak kierowniczka zobaczy...
Nadgarstki bolą
Z pokoju na pierwszym piętrze wypada drobna blondynka Michalina. 25 lat, czerwone, zmęczone oczy. Do Londynu przyjechała rok temu z Ełku. Koleżanki dziwią się, że sprząta w hotelu. Przecież skończyła studia, ma dyplom technologa żywności. – Co z tego, skoro w Polsce byłam kasjerką w supermarkecie za 700 zł – mówi.
W pracy najbardziej nie lubi nieuczciwości i znęcania się. Czyli jak zastępca kierownika celowo nie zalicza im pokojów, bo uważa, że za wolno pracują. – Kierownicy zawsze twierdzą, że pokoje są niedosprzątane. Znajdą pyłek i sprzątasz od nowa. I za karę nic nie płacą – denerwuje się Michalina. Kiedy pytam ją, czy jest szczęśliwa na emigracji, długo milczy. – Nie wiem. Tutaj mam za co zapłacić rachunki, a w Polsce byłam na garnuszku u rodziców. Ale rodziny i tak nie założę, chociażbym chciała. Po co komu matka, która w domu nawet szklanki z wodą nie uniesie. Bo tak nadgarstki bolą.
Od miesiąca jest na antybiotyku. Od słania wielkich łóżek i zmiany pościeli zaczęły jej w nocy drętwieć przeguby. Zapalenie stawów. Lekarz powiedział, że to typowa choroba sprzątaczek. I że już zawsze ręce będzie mieć słabe. Ale Michalina tak jak reszta dziewczyn twierdzi, że praca fizyczna nie boli. Upokarzanie i wyzwiska tak. – Dla kierownika my jesteśmy głupie Polki – wyciera łzę brzegiem rękawa. Pager, który ma przypięty do fartucha, od dziesięciu minut dzwoni bez przerwy. W ten sposób kierownicy kontrolują pokojówki. Oprócz sprzątania trzeba pozbierać z kilkunastu pięter zużytą pościel, naczynia, donieść ręczniki, szlafroki i mydełka dla gości. Na dziesiątym piętrze ktoś pilnie potrzebuje żelazka, a na 12. stłukł się wazon. Michalina musi biec do pracy. Ale wraca po chwili. – Wiesz co, chyba jednak gorzej mi było w Polsce. Nie chcę wracać, za nic. I inne dziewczyny też nie.
XIX-wieczny wyzysk
U Marzeny Cichoń w biurze organizacji obywatelskiej London Citizens drzwi się nie zamykają. Zawsze tłumy Polek, które szukają pomocy. – W hotelarstwie to kobiety pracują najciężej. Większość nie ma stałej pensji, więc jak jest mało gości, zarabia trochę ponad 100 funtów na tydzień. Jak z tego utrzymać siebie i rodzinę? A gdzie miejsce na normalne życie? – oburza się Cichoń, która od miesięcy pracuje nad kampanią „Room for Change”. London Citizens lobbuje za zmianą sposobu zatrudniania emigrantek i podwyższeniem płacy minimalnej. Razem z przedstawicielami związków zawodowych chodzą po hotelach, przepytują pracowników, zagadują biznesmenów we foyer. Opowiadają im o niewolniczej pracy kobiet i głodowych pensjach. Niektórzy nie chcą słuchać, odchodzą. Inni otwierają oczy ze zdumienia. – Chcemy, żeby ludzie obudzili się i zrozumieli, ze to, co dzieje się w hotelach, to XIX-wieczny wyzysk – mówi Cichoń.
W biurze związku zawodowego Unite w dzielnicy Holborn zewsząd słychać narzekania: Grażyna nie dostała pieniędzy za nadgodziny. Marcie nie pozwolili na urlop, a nie ma z kim zostawić dzieci. Agata jest po wypadku, czeka na odszkodowanie i nie ma za co żyć. Kiedy są w grupie, chętnie opowiadają o sobie. Życie prywatne? – A kto ma chęć na chłopa, gdy całe ciało boli jak po porodzie? – śmieją się gorzko. Wakacje? Rzadko. Agnieszka od roku nie miała wolnej niedzieli. Święta? Często w hotelu. – Na marudzenie nie mamy czasu. Przyzwyczaiłyśmy się. Jezu, jak to się stało?
Dziewczyny wiedzą, w których hotelach jest najgorzej, znają nazwiska najokrutniejszych kierowników. Jeden z hoteli na południu Londynu cieszy się wyjątkowo złą sławą. Jak źle posprzątasz, dostajesz w twarz. Mocno. Czasem jeszcze szturchańca. Niektóre pokojówki zamalowują siniaki makijażem. Wtedy słyszą: „Nie maluj się jak zdzira z Polski”. Wyzwiska są na porządku dziennym. Nikt nie idzie z tym na policje. – Boją się o pracę. Albo myślą: kto uwierzy sprzątaczce? – tłumaczy Cichoń.
Ania Leśna, 33-latka, przyjechała na Wyspy, żeby uciec od życiowego kryzysu. Paskudny rozwód, praca w Lidlu za 600 zł, dwie córeczki na utrzymaniu. – Mieszkałam u rodziców w małym mieście na Dolnym Śląsku. Ledwo wiązaliśmy koniec z końcem, bo mąż nie dokładał się do utrzymania dzieci.
W 2006 przyjechała do Londynu. Zamieszkała u chłopaka, którego poznała w rodzinnym mieście. Dzieci w Polsce, ona tutaj. Sprząta na dwa etaty, żeby wysłać do Polski jak najwięcej pieniędzy. – Czasem udaje się zaoszczędzić nawet 500 funtów – mówi z dumą. Jej dni są do siebie bardzo podobne. O 8.00 zebranie w hotelu na Heathrow, w którym rozdzielane są role i praca dnia. Hotel musi błyszczeć. – Czasem godzinami woskujemy windy szczoteczkami do zębów – opowiada. Praca trwa osiem godzin. Bieganie z piętra na piętro z koszami ciężkich detergentów i sprzątanie tak, żeby nie zostawić nawet pyłku. Ciągłe kontrole i pośpiech. Na szczęście w jej obecnym hotelu pokoje nie są duże. – Kiedyś pracowałam w hotelowym molochu. Po sprzątnięciu trzech wielkich apartamentów wychodziłam na korytarz i czułam, że nawet dusza mnie boli. Coś we mnie krzyczało. Ale w tej pracy nie ma czasu na myślenie. Dzwoni kierowniczka i się wydziera: „Gdzie ty się podziewasz, k….? Tyle trzeba zrobić!”.
Wyzwiska to norma. Ostatnio jedna z pokojówek dostała nawet w głowę słuchawką od telefonu. Ania też zaliczyła kilka szturchańców. – Przemoc jest i będzie. My w hotelach jesteśmy najniższą klasą. Takie popychadła. Ale najbardziej bolą słowa.
15.00. Ostatni pokój sprzątnięty. Ania robi zakupy i wraca do domu spotkać się z dzieciakami. Wirtualnie. Na Skypie spędzają prawie cały dzień, opowiadają sobie, co się wydarzyło. Ale nie zawsze mają czas na takie rodzinne spotkania. Dziewczynki mają swoje zajęcia, a Ania – drugą pracę. Sprząta w prywatnych domach i myje klatki schodowe na pobliskim osiedlu. – Jak wracam autobusem po pracy, największa rozkosz to sen. We śnie zawsze jestem w Polsce z dziećmi – rozmarza się. Ma jeszcze drugie marzenie. Kupić w Polsce mieszkanie dla siebie, córek i narzeczonego. Ale jeszcze dużo muszą odłożyć. Jednak jak się zastanowi, to uważa się za szczęściarę. Ma pracę, dzieci lubią jej obecnego partnera. Ale są i chwile, kiedy czuje, że coś ją omija. Przegapiła ostatnie urodziny córki. Na prawdziwych wakacjach nie była od lat. Boże Narodzenie spędziła u znajomych z Londynu – nie dostała urlopu. Zresztą i tak nie było ją stać na bilety do kraju. W wigilię opłatkiem z dziećmi przełamała się na Skypie.
Hotelowa matematyka
Polki sprzątające w luksusowych hotelach zarabiają niewiele. Zatrudnia się je bez oficjalnych kontraktów, płaci poniżej minimalnych stawek. Czasem dostają na rękę 500–600 funtów miesięcznie. Połowę wysyłają do domów w Polsce, a w Anglii żyją z państwowych zasiłków. Ciekawa jest ta hotelowa matematyka. W najdroższych apartamentach w Kensingtonie czy Waterloo noc kosztuje ponad 800 funtów. Za sprzątanie takiego apartamentu Ania czy Michalina dostaną dwa funty. Według Tomka Mazura, wolontariusza London Citizens, dwie trzecie londyńskich pokojówek to Polki. Kilkadziesiąt tysięcy kobiet. Większość przyjechała z małych miasteczek i wsi, nie mówi po angielsku. Tomek jest portierem w hotelu Hilton przy stacji Paddington. Dla pracujących tam Polek jest jak starszy brat. Pomógł wywalczyć u szefostwa, żeby sprzątały 15, a nie 17 pokoi dziennie, bo przepracowane mdlały w trakcie pracy. Od tego czasu przychodzą do niego po radę i wypłakać się w mankiet. – Właściciele hoteli uważają, że pracownicy fizyczni to niewolnicy. Nie mają praw, od nich się tylko wymaga – opowiada.
– Kiedyś polskie pracownice się nie skarżyły. Teraz co tydzień do naszego związku zapisuje się kilkadziesiąt kobiet. Domagają się urlopów, płacenia za nadgodziny. Wyszczekane sprzątaczki to już nie niewolnice. A niewolnice branża lubi najbardziej – tłumaczy Hugh O’Shea opiekujący się Polkami w związku zawodowym Unite. Od początku tygodnia napisał już kilkanaście skarg do londyńskich hotelarzy. A to tylko czubek góry lodowej.
Raj w pralni
44-letnia Ewa Świca nie lubi patrzeć wstecz. Ale nie może ukryć, że trzy lata temu jej życie bardzo się zmieniło. Podsumowuje krótko: – Uciekłam z Polski. Byłam zdesperowana, chciałam zacząć gdzieś nowe życie.
Przyjechała tu z Lublina. Najpierw sama, do brata, żeby po kilku miesiącach sprowadzić nastoletniego syna Pawła. W Polsce było im ciężko. Odeszła od męża. Nie mieli się z synem gdzie podziać, więc zamieszkali u mamy staruszki. – To był koszmar. Mało miejsca, ciągłe awantury, brak pieniędzy – wspomina. Po rozstaniu z mężem bardzo potrzebowała pracy. Przez pół roku nie mogła nic znaleźć. A nie była wybredna. Wreszcie zatrudnił ją prywatny właściciel sklepu mięsnego. Praca od 6 do 19 za 600 zł. Harowała świątek – piątek, w końcu odeszła. Znalazła pracę w hotelu. Pensja też była marna, a wydatków dużo – komputer i Internet dla syna, mamie dołożyć się do mieszkania. Po roku pracy miała obiecaną podwyżkę. Na całe 700 zł… Brat namawiał: w Londynie pracuje się ciężko, ale będziesz na swoim.
Wzięła tylko kilka ciuchów. Pamięta pierwsze dni na emigracji. Brat załatwił jej pracę w hotelu, w którym był portierem. Myślała, że skoro w Polsce sprzątała, będzie umiała się wykazać. Ale gdy po kilku dniach treningów kierownik wciąż nie był zadowolony, zapadła się w sobie. – Nie reagowałam na krzyki i poganianie. Dusiłam emocje, żeby wypłakać się w domu – wspomina. – Przychodziłam do domu, płakałam, myłam się i szłam spać. Codziennie tak samo. Brat myślał, że zupełnie zwariowałam – mówi dziś ze śmiechem. Schudła wtedy dziesięć kilo. Trudno było jej się przyzwyczaić nie tylko do ciężkiej pracy, ale też do nowych warunków, obcego miasta. – Nie znałam języka, bałam się metra, tłumów. W takim szoku byłam chyba przez cały pierwszy rok.
Dużo z synem przeszli: podłe mieszkania, niskie zarobki, pobicie Pawła, jej złamana noga i rehabilitacja. Ale wiedziała, że musi się tu jakoś zaczepić. Teraz pracuje w kolejnym czterogwiazdkowym molochu w centrum Londynu. Już trzeci rok. Ostatnio nie sprząta. Dostał jej się, jak sama się śmieje, awans społeczny. Pracuje w maleńkiej pralni. Ledwo się w niej można ruszyć, pokoik trzy na trzy metry. Zbiera, segreguje i wrzuca do wielkich pralek pościel, a tę już wysuszoną prasuje. – Też ciężka praca, ale nikt na mnie nie krzyczy. Nikt nie sprawdza. To raj – opowiada.
Ewa działa w związkach zawodowych. Namawia młode Polki, by nie bały się walczyć o swoje. Ostatnio młoda pokojówka płakała jej w rękaw. „Co z ciebie za matka? Gówniana matka! Zostawiłaś dzieci i męża w Polsce. Powinnaś się wstydzić!” – wykrzyczała jej kierowniczka. Dziewczyna chciała rzucić pracę, wracać. – A do czego by wróciła? Prosto na bezrobocie – mówi Ewa. I dodaje: – Kierownicy zastraszają dziewczyny, żeby zwiększyć ich efektywność. Oni są chorzy na władzę.
Ostatnio w życiu Ewy wszystko zaczyna się prostować. Ma mieszkanko w spokojnej żydowskiej dzielnicy. Syn jest najlepszy w klasie z angielskiego. Nawet wystąpiła w telewizji, w wieczornych wiadomościach „London Tonight” stacji ITV. Program pokazywał różnice w poziomie życia w brytyjskiej stolicy. Mimo że Ewa reprezentowała tę uciśnioną, biedną rzeszę londyńczyków, jest z siebie dumna. – Dziennikarz dopytywał się, czy nie jest mi źle, gdy patrzę na bogatych klientów, ocieram się o wielkie pieniądze i luksus. Zaskoczył mnie. Bo ja się wcale nie czuję gorsza. Może w Polsce bym się czuła. Ale tu nie. Mam już po co żyć – mówi z uśmiechem w oczach.