Jak to możliwe, że życie Margaret gna jak dzikie, a ona nie zwariowała? Jak to jest mieszkać z 30 psami husky albo wjechać rowerem na autostradę? I gdzie chciałaby się zatrzymać, gdy Warszawa jej się znudzi?
Zwierzęta były w moim życiu zawsze, ponieważ mój brat był mistrzem świata w psich zaprzęgach, a tę pasję przejął po moim ojcu. Odkąd więc pamiętam, nasza rodzina była psia, a czasem bardzo psia, bo był taki moment, kiedy mieszkaliśmy z 30 psami, gdy w tym samym czasie urodziły się młode husky w dwóch miotach. My więc w domu, a psy w kojcach. I to duże psy, wymagające stałej troski i aktywności, ponieważ z husky trzeba codziennie biegać. Mocno podziwiam moich rodziców za to, że zdecydowali się na taki styl życia, biorąc na siebie całą odpowiedzialność za tyle psich żyć, rezygnując z wakacji, a na święta w góry wyjeżdżając z całą tą psią ferajną w specjalnie przygotowanej przyczepie kempingowej. I do tego ja i mój starszy brat Tomek.
Może ty powinnaś pograć w ping-ponga?
Moi rodzice nie mieli więc łatwego życia, ponieważ z jednej strony dom był pełen psów i wszystko kręciło się wokół pasji mojego brata, a z drugiej strony – byłam ja: śpiewająca dziewczynka, która nieustannie dokądś z tego powodu wyjeżdżała. Właściwie co tydzień był jakiś festiwal. Jeden z nich pamiętam szczególnie, w Golubiu-Dobrzyniu na zamku. Wtedy po raz pierwszy dostałam Grand Prix i wygrałam nagrodę: kino domowe. Ogromne paczki pełne sprzętu, które taszczyłam, jadąc PKS-em do mnie na wieś, i to jeszcze z przesiadką w Szczecinie. Razem ponad 400 km. I do tego ja, moja koleżanka, również lat 11, oraz pani, która się nami opiekowała, i te wielkie paki! Niezpomniane wrażenia. A kino domowe? Do dziś jest w domu rodziców i, uwaga, działa bez zarzutu. Poza tym jednak, że dostałam wtedy w tym Golubiu do rąk ten ciężki konkret („Szanowni państwo, nagrodę główną, czyli zestaw kina domowego, wygrywa Małgorzata Jamroży z Ińska”), to otrzymałam w prezencie coś więcej – potwierdzenie, że to, co robię, ma jakiś sens, co było dla mnie superważne, bo byłam niezbyt pewnym siebie dzieckiem, i do tego nie byłam też dzieckiem wybitnie utalentowanym, z czego zdawałam sobie sprawę. Nie należałam do tych cudownych dziewczynek, o których wszyscy mówią: „Och, jak ona prześlicznie śpiewa!”. Nie, to zupełnie nie tak. Było wręcz odwrotnie. Pamiętam delikatną sugestię mamy, która sama śpiewała w chórze Sextet i w ogóle jest artystyczną duszą: „Słuchaj, a może ty powinnaś pograć w ping-ponga albo recytować wiersze?”. Pamiętam siebie jako osobę zawsze siedzącą w ostatnim rzędzie, zawsze w czyimś cieniu. A dziś? Ostatnio przeczytałam, że im więcej razy człowiek upadnie, tym większą ma szansę na sukces, bo jeśli zawsze wszystko jest super, to się łatwo rozleniwia i w rezultacie nie robi nic poza rozpływaniem się w swoim artyzmie. Coś w tym jest.
Jest jakaś siła, nie musi się nazywać
Gdy któregoś dnia zmarł jeden z naszych psów, postanowiłam znaleźć dla mamy mniejszego pieska, takiego, z którym spacer nie będzie walką o życie, bo husky przecież biegną i strasznie ciągną. Chciałam, żeby było jej lżej, żeby miała małego psiaczka, kieszonkowego przyjaciela. Taka właśnie jest historia małej białej Tosi, którą zawiozłam któregoś dnia mamie, ale... okazało się, że tęsknię tak bardzo, że gdy po dwóch tygodniach mama przyjechała z Tosią do Warszawy, piesek został ze mną.
To było trzy lata temu i od tej pory się nie rozstajemy. Tosia jest jak antydepresant i mój najbliższy przyjaciel. Mieszka ze mną, podróżuje busem, lata samolotem, a przede wszystkim uczy mnie miłości, autentycznej i szczerej, takiej, którą ludzie nie zawsze potrafią sobie nawzajem dać. Czasem myślę, że na starość będę drugą Violettą Villas albo Brigitte Bardot. Starowinką Margaret otoczoną psami. Chciałabym tak, bo wspieram zwierzęta, głównie psy, i jestem za tym, żeby odwiedzać schroniska i brać te nieboraki do domu. Pamiętam, jak kiedyś pojechałam po małego pieska, ale pani w schronisku pokazała mi wielkiego huntera i powiedziała: „No wiem, że duży, ale on tu zaraz umrze, bo ma taką depresję, że już nawet nie chce jeść”. „To dawać go” – nie zastanawiałam się ani sekundy. Mieszkał ze mną przez rok na stancji w Warszawie, ale trochę się w mieście męczył, więc wybrałam się z nim kiedyś do rodziców, gdzie mieszka do dziś. Miłość, jaką dostał, pozwoliła mu odżyć, na apetyt nie narzeka, a gdy przyjeżdżam, to na mój widok się śmieje! Bierzmy więc te psy. My, ludzie, mamy naprawdę cholerne szczęście, że urodziliśmy się ludźmi, tym bardziej nie zapominajmy więc o tym, że bycie człowiekiem zobowiązuje do tego, żeby pomagać słabszym i bezbronnym. A poza tym? Myślę sobie czasem, że teraz jestem człowiekiem, a może później będę psem? Że ja, człowiek, to tylko jakiś odcinek mnie, odsłona na to wcielenie? Że to nie jest stan na wciąż? Taki rodzaj ciągłości życia i śmierci może mieć jakiś sens, tym bardziej więc bądźmy pootwierani na każde inne życie. Róbmy dobre rzeczy, cieszmy się tym, co mamy, a nie myślmy ciągle o tym, czego nam brakuje. Wiem, że to nie jest takie łatwe, bo taki mamy mental, ale warto próbować jakoś tam w środku siebie robić co jakiś czas porządki, zamiast przyjmować zastane prawdy. W tym całym życiu chodzi również o to, że trzeba sobie nawzajem pomagać i wspierać słabszych.
Da się? Da się
Dlaczego mimo że nie byłam tzw. cudownym dzieckiem, tak bardzo ciągnęło mnie zawsze do śpiewania? Nie mam pojęcia, ale tak jest do dziś. Lubię to robić, chociaż wiem, że nie jestem najlepszym muzykiem na świecie. Akceptuję to i powoli wspinam się po tej swojej drabince, nie tylko muzycznej, bo ciągnie mnie do każdego rodzaju sztuki
– dlatego właśnie skończyłam projektowanie ubioru, dlatego wciąż przearanżowuję swoje mieszkanie, dlatego szukam kontaktu z kreatywnymi ludźmi. Jedną z takich osób jest Radek, który rzucił pracę w korpo i pojechał w góry, żeby własnymi rękami robić niemal wszystko. Zazwyczaj wygląda to tak, że dzwonię do niego z jakimś swoim szalonym pomysłem, typu metalowe pianino czy drewniano-metalowe stołki, i pytam: „Da się?”. „Da się, tylko daj mi chwilkę”
– słyszę. I daje się, choć ostatnio Radkowi parę razy wybuchł garaż ze specjalnym piecem do wytapiania metalu. Jak się więc okazuje, sztuka i tworzenie nowych rzeczywistości wymagają czasem trochę ryzyka.
Płacz uwalnia
Czasem płaczę. Ze stresu, zmęczenia. Lubię to, bo płacz uwalnia tak samo skutecznie jak tupnięcie nogą i wypowiedziane w odpowiednim momencie „ku... mać”. Uważam, że lepiej sobie poprzeklinać w powietrze niż być dla kogoś niemiłą albo dusić w sobie jakieś supły... Jestem w fajnym momencie życia, kiedy ta paroletnia największa fala uderzeniowa już troszkę osłabła i powoli mogę zacząć oddychać. Myślę, że to uderzenie popularności, nadmiar wątków, gęstość życia, ta cała początkowa euforia były dla mnie świetną szczepionką. Jestem dziś twardsza, mocniejsza, mam świadomość, ile to wszystko mnie kosztuje i co mam do zrobienia. To jest też chyba trochę szkoła mojego taty, maratończyka i osoby bardzo zdyscyplinowanej – po nim mam to, że wiem, że wstanę i wykonam zadanie. I ta świadomość jest kojąca, bo daje mi informację, z czym mam do czynienia i gdzie jestem. Czy brakuje mi spontanu i niewinności widzenia tego, co widzę? Trochę tak. Pamiętam taki fajny moment, kiedy ze słuchawkami na uszach przypadkiem wjechałam na rowerze na autostradę i nie mogłam się nadziwić, dlaczego samochody na mój widok się zatrzymują. Dziś bardziej już się rozglądam i ta dorosłość jest właśnie ceną, którą płacę, ale równocześnie dobrze wiem, że bez tego szołbiz by mnie zjadł i, co gorsza, nawet by tego nie zauważył...
Lubię wciąż zaczynać od początku
Mam takie marzenie, żeby moi rodzice zamieszkali w Warszawie, tym bardziej że lubią to miasto. Chciałabym, żeby po wielu latach życia w naszym maciupeńkim Ińsku pochodzili do kina, na spacery, do teatru, na jam session. Wrzucili po prostu na luz i pozwolili sobie trochę pomóc, zwłaszcza że nigdy nie mieli od nikogo wparcia. Moi dziadkowie mieszkali daleko, bo w Ińsku nie mamy korzeni ani przodków, mama i tata trafili tam, bo akurat tam dostali pracę i jakoś się zagnieździli z naszą psią ferajną. Bardzo bym chciała, żeby byli w Warszawie, nic nie musieli, wiele chcieli, zobaczyli więcej świata. Już rozglądam się za mieszkaniem dla nich, a potem mamy taki plan, żeby ściągnąć tu ze Świdwina mojego brata z rodziną. A ja? Mnie nosi. Non stop podróżuję i myślę o przeprowadzce gdzieś dalej, może Londyn, może Nowy Jork? Lubię wciąż zaczynać od początku. Wybieram czerwone szlaki i dobrze mi z tym. Potrzebuję procesu, ciągłego wchodzenia pod górkę, z której zawsze widać coś nowego. A może zamieszkam w Szwecji? Choć w sumie z racji tego, że to Szwedzi się mną i moją muzyką zainteresowali jako pierwsi, bywam u nich tak często, że w zasadzie już trochę tam mieszkam. Lubię Północ. Podoba mi się to, że nikt mnie tam nie zaczepia, nie szarpie za włosy, nie wciska mi w twarz telefonu, żeby sobie zrobić selfie, nawet gdy schodzę ze sceny, a „Cool Me Down” jest w top 5. Tam nawet nie mam ochroniarzy, bo nie są potrzebni. Szwedzki dystans, na który wielu narzeka, jest dla mnie wręcz stworzony. I te ich piękne zakątki. Sztokholm, Karlshamn albo Kristianopel, miejscowość, gdzie jest 70 osób, a 71, gdy przyjeżdżam ja. Studio w środku ogromnego lasu. Może więc tam?
Margaret, masz chłopaka?
Rodzice są moimi najlepszymi przyjaciółmi, z którymi mogę pogadać o wszystkim i się powygłupiać, choć nie zawsze tak było. Pamiętam, jak mama przeżywała moją przeprowadzkę do szczecińskiego internatu, nie mogąc sobie poradzić z moją rosnącą samodzielnością. Fakt, miałam wtedy 15 lat, a w dodatku szybko wyrzucili mnie z internatu, bo ciągnęły mnie koncerty i jam session i zdarzało mi się wracać nad ranem. Moje naganne zachowanie zaowocowało więc tym, że w Szczecinie zamieszkałam sama, z czego w sumie bardzo się ucieszyłam, i serdecznie pozdrawiam panią z internatu, która tak bardzo uprzykrzała mi życie. Paradoksalnie mi pomogła. Uwolniła mnie od schematu, w którym najwyraźniej nie potrafiłam się pomieścić. Rodzice byli trochę tym przerażeni, ale generalnie dali mi dużo zaufania, mimo że nie byłam dzieckiem, które wsiada w każdy piątek zaraz po szkole w autobus i jedzie do domu. O, nie. Pierwsze, co robiłam, to leciałam do pociągu i przez pół Polski jechałam do Krakowa na zajęcia ze śpiewu. Albo do Katowic, albo na festiwal. I oni brali to na klatę. Dzięki nim spełniam swoje marzenia i nie jestem wobec życia zbyt roszczeniowa. Wiem, że nie zawsze będę młoda, i nie będę udawać, że jest inaczej, kiedy zacznę się starzeć. Przyjmuję do wiadomości, że nie można mieć wszystkiego, a życie to nie tylko zabawa. Z imprez zresztą już wyrosłam. Wolę do piątej nad ranem oglądać „Przyjaciół” z moją przyjaciółką, bo w tym jest więcej treści niż w imprezach, na których gada się z każdym, więc z nikim się tak naprawdę nie gada. Widzi się wszystkich, a nie spotyka się nikogo. Jest miałko i dziwi mnie to, bo znam tych ludzi prywatnie i są fajni, a w takiej gromadzie robi się nagle jakoś tak bez sensu, ten cię obgada, że ciuchy masz okropne, tamten się krzywo uśmiechnie, że klip fatalny, inny zapyta: „Co słychać?”, i nawet nie czeka na odpowiedź. Cieszę się, że moja wielka przygoda nie zaczęła się tu tak natychmiast, bo przeprowadziłam się do Warszawy osiem lat temu, gdy miałam 18 lat. Cieszę się, że to całe moje śpiewanie nie zadziało się tak od razu, że mogłam się pobawić, nie bojąc się, że ktoś tam czyha z aparatem. Te lata, kiedy sobie tu po cichutku mieszkałam i studiowałam, sprawiły, że miałam czas znaleźć przyjaciół i nie zwariować do tego stopnia, żeby dziś na Snapchacie kręcić swoje stopy, które właśnie wsiadają do taksówki. Te lata dały mi też siłę do tego, by nauczyć się trochę igrać z tym „wielkim” światem na zasadzie: „Margaret, masz chłopaka?” „Tak”. „Masz chłopaka?” „Nie” – wypowiedziane publicznie tego samego dnia. No i co mi teraz zrobicie?!
Margaret w 2013 r. zasłynęła piosenką „Thank You Very Much”. W 2014 r. ukazał się jej debiutancki album „Add the Blonde”, a piosenka „Cool Me Down” pokryła się w Szwecji podwójną platyną, a w Polsce złotem. Laureatka MTV Europe Music Award, Kids’ Choice Awards. Absolwentka Międzynarodowej Szkoły Kostiumografii i Projektowania Ubioru.