Bestseller „New York Timesa”, książka roku według „Guardiana”. Autobiografia Matthew McConaugheya „Zielone światła” to opowieść o przemocy w dzieciństwie, barwnej rodzinie, wychowaniu w głębokim Teksasie, pierwszych rolach filmowych i mozolnym pięciu się na szczyt kariery. To natchniony pamiętnik, który sławi ideę, że to podróż daje spełnienie, a nie cel. Oto fragment książki „Zielone światła”.
W drodze przez to człowiecze rodeo zarobiłem kilka blizn. Radziłem sobie nieźle, radziłem sobie źle, ale ostatecznie w ten czy inny sposób znalazłem w tym wszystkim przyjemność. Oto kilka faktów o mnie, które pomogą nam nakryć do stołu.
Jestem najmłodszym bratem spośród trójki dzieci i synem rodziców, którzy byli dwukrotnie rozwiedzeni i trzykrotnie brali ślub. Ze sobą.
Dorastaliśmy, mówiąc do siebie „kocham cię”. I właśnie to mieliśmy na myśli.
Kiedy miałem dziesięć lat, dostałem lanie w tyłek aż do krwi za zrobienie sobie zmywalnego tatuażu z przekąski Cracker Jack.
Kiedy po raz pierwszy zagroziłem, że ucieknę z domu, rodzice sami spakowali mi manatki.
Mojego taty nie było w dniu, w którym się urodziłem. Zadzwonił do mojej mamy i powiedział: „Chcę tylko powiedzieć, że jeśli to chłopiec, niech nie nazywa się Kelly”.
Jedyne, co kiedykolwiek wiedziałem, to że chcę być ojcem.
Nauczyłem się pływać, gdy moja mama wrzuciła mnie do rzeki Llano i miałem albo dryfować spod skalistego wodospadu trzydzieści metrów w dół, albo dotrzeć na drugi brzeg. Dotarłem do brzegu.
Zawsze jako pierwszy zdzierałem kolana w dżinsach Toughskin.
Przez dwa lata prowadziłem w lidze piłkarskiej do lat dwunastu, jeśli chodzi o czerwone kartki (jako bramkarz). Kiedy marudziłem, że moja jedyna para tenisówek jest stara i dawno wyszła z mody, moja mama powiedziała: „Zrzędź dalej, a zabiorę cię na spotkanie z chłopcem bez stóp!”.
W wieku piętnastu lat zmuszono mnie szantażem do pierwszego w życiu stosunku seksualnego. Byłem pewien, że za seks przedmałżeński pójdę do piekła. Dziś jestem pewien jedynie mojej wiary w to, że tak się nie stanie.
Gdy miałem osiemnaście lat i straciłem przytomność, na tylnym siedzeniu furgonetki molestował mnie jakiś mężczyzna.
Przyjąłem pejotl w Real de Catorce w Meksyku, w klatce z pumą.
Pewien weterynarz założył mi na czole siedemdziesiąt osiem szwów.
Miałem cztery wstrząsy mózgu od upadku z czterech drzew, trzy z nich podczas pełni księżyca.
Grałem nago na bębnach, dopóki nie zgarnęli mnie gliniarze. Podczas aresztowania stawiałem opór.
Złożyłem papiery na studia do Duke’a, na Uniwersytet Teksański w Austin, Południowy Uniwersytet Metodystów i Grambling. Zostałem przyjęty do trzech z czterech.
Nigdy nie czułem się ofiarą.
Mam wiele dowodów na to, że świat spiskuje, żeby mnie uszczęśliwić.
W życiu zawsze uchodziło mi na sucho więcej niż w marzeniach.
Wiele osób dało mi wiersze, o których nie wiedziałem, że je napisałem. Byłem naiwny, zły i cyniczny. Ale nieustraszenie wierzę w dobroć swoją i ludzkości oraz we wspólny mianownik wyznawanych przez nas wartości.
Uważam, że prawda obraża tylko wtedy, gdy mówimy kłamstwa.
Wychowałem się na zakazanej egzystencjalnej logice, kwiatkach malapropizmów, pełnych fikcyjnej fizyki, która jeśli nie była prawdą, to powinna nią być.
W miłości nie było jednak nic fikcyjnego. Miłość była szczera. Czasami krwawa, ale nigdy wątpliwa.
Wcześnie nauczyłem się elastyczności: tego, jak sobie radzić. Nauczyłem się odporności, konsekwencji, odpowiedzialności i ciężkiej pracy. Nauczyłem się kochać, śmiać się, wybaczać, zapominać, bawić się i modlić. Nauczyłem się zarabiać, sprzedawać, czarować, odwracać bieg rzeczy, zmieniać upadek w triumf i opowiadać głodne kawałki. Nauczyłem się nawigować podczas wzlotów i upadków, czułości i ciosów, atutów i deficytów, pieśni miłosnych i wyzwisk. Zwłaszcza w obliczu nieuniknionego.
To opowieść o tym, jak bratać się z nieuniknionym.
To opowieść o zielonych światłach.
„To, co nadchodzi, jest nieuniknione: śmierć.
Jednogłośny koniec, jednakowy cel.
Rzeczownik bez odniesienia.
Nasza mowa pogrzebowa. Zapisana. Przeżyta.
To, co przed nami, jest elastyczne: życie.
Wyjątkowa droga, nasza osobista podróż.
Czasownik z odniesieniem. Nasz życiorys.
Zapisz go. Przeżyj.”
To pierwsze pięćdziesiąt lat mojego życia, mojego życiorysu w drodze do mojej mowy pogrzebowej
Zielone światła oznaczają jedź – ruszaj, naprzód, dalej. Na drogach są rozmieszczone tak, żeby zapewnić samochodom płynny ruch, a przy odpowiednich ustawieniach więcej pojazdów jest w stanie załapać się na więcej zielonych świateł z rzędu. Mówią: kontynuuj.
W życiu są potwierdzeniem naszej drogi. To słowa uznania i wsparcie, pochwały, podarunki, woda na nasz młyn, brawa i strawa duchowa. To pieniądze, narodziny, wiosna, zdrowie, sukces, radość, zrównoważony rozwój, niewinność i nowe początki. Kochamy zielone światła. Nie kolidują z naszym kierunkiem. Są łatwe. To lato bez butów. Mówią tak i dają nam to, czego chcemy.
Zielone światła mogą być również zamaskowane jako pomarańczowe i czerwone. Ostrzeżenie, objazd, konieczny przystanek, przerwa, niezgoda, niestrawność, nudności i ból. Stop, nagły skręt, interwencja, porażka, cierpienie, cios w policzek, śmierć. Nie lubimy pomarańczowych i czerwonych świateł. Spowalniają nas lub wstrzymują płynność ruchu. Są trudne. To zima bez butów. Mówią nie, ale czasami dają nam to, czego potrzebujemy.
Aby załapać się na zielone światła, trzeba umiejętności: zamiaru, kontekstu, rozwagi, wytrwałości, przezorności, odporności, szybkości i dyscypliny. Możemy złapać więcej zielonych świateł, po prostu określając, gdzie w naszym życiu są czerwone, a następnie zmienić kierunek, żeby trafić ich jak najmniej. Możemy też załapać się na zielone światła, planując je i wytyczając. Możemy tworzyć ich więcej i rozmieszczać je w naszej przyszłości – ścieżce najmniejszego oporu – dzięki sile woli, ciężkiej pracy i podejmowanym wyborom. Możemy być odpowiedzialni za zielone światła. Aby załapać się na zielone światła, trzeba też wyczucia czasu. Czasu świata i naszego. Kiedy jesteśmy w dobrej strefie, na odpowiedniej częstotliwości i fali. Na zielone światła pozwala nam się załapać szczęście, ponieważ znajdujemy się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Załapanie się na ich większą liczbę w przyszłości może brać się z intuicji, karmy i fartu. Czasami załapywanie się na zielone światła wiąże się z przeznaczeniem.
Poruszanie się autostradą życia w najlepszy możliwy sposób polega na uelastycznieniu się we właściwym czasie wobec tego, co nieuniknione. Nieuchronność sytuacji nie jest względna; kiedy jednak uznamy wynik danej sytuacji za nieunikniony, to sposób, w jaki sobie z nią poradzimy, będzie względny. Albo spinamy się i postanawiamy dopiąć swego, dokonujemy zwrotu i obieramy nową taktykę, aby osiągnąć cel, albo całkowicie się poddajemy i oddajemy losowi punkt. Idziemy dalej, odpuszczamy lub machamy białą flagą i żyjemy, żeby zawalczyć innego dnia.
Sekret naszej satysfakcji tkwi w tym, kiedy na które z podejść się zdecydujemy.
Oto sztuka życia.
Wierzę, że wszystko, co robimy w życiu, jest częścią planu. Czasami plan przebiega zgodnie z zamierzeniami, a czasami nie. To część planu. Zrozumienie tego jest samo w sobie zielonym światłem.
Problemy, z którymi się dzisiaj borykamy, we wstecznym lusterku życia zamieniają się ostatecznie w uśmiech losu. Z czasem wczorajsze czerwone prowadzi do zielonego światła. Każda dekonstrukcja ostatecznie prowadzi do konstrukcji, każda śmierć ostatecznie prowadzi do narodzin, każdy ból ostatecznie prowadzi do przyjemności. W tym życiu lub w następnym to, co zniknie, znów się pojawi.
To kwestia tego, jak postrzegamy stojące przed nami wyzwania i jak się w nie angażujemy. Trwać, obracać się lub ustępować. To my decydujemy, za każdym razem wybór należy do nas.
To książka o tym, jak zgarnąć więcej „tak” w świecie pełnym „nie” i jak rozpoznać, kiedy „nie” może w rzeczywistości stanowić „tak”. To książka o załapywaniu się na zielone światła i uświadamianiu sobie, że pomarańczowe i czerwone w końcu zmieniają kolor na zielony.
„Jeśli wszystko, co chcę robić, to usiąść i porozmawiać z tobą... posłuchałbyś?”
— Matthew McConaughey, lat dwanaście
Tato właśnie wrócił z pracy do domu. Zatłuszczony niebieski zapinany na guziki kombinezon z napisem „Jim” na lewej piersi wylądował już w pralce, on zaś siedział u szczytu stołu w podkoszulku bez rękawów. Był głodny. Moi bracia i ja już zjedliśmy, a mama wyciągnęła z piekarnika odgrzany talerz z jedzeniem i postawiła go przed nim.
– Więcej ziemniaków, kochanie – powiedział, wsuwając.
Mój tata był dużym mężczyzną. Metr dziewięćdziesiąt trzy, sto dwadzieścia kilogramów, jego „ciężar bojowy”. Jak mawiał: „Jeśli chudnę, łapię przeziębienie”. W wieku czterdziestu czterech lat te sto dwadzieścia kilo bywało w miejscach, których – podczas tej środowej kolacji – moja mama nie uznawała za eleganckie.
– Na pewno chcesz więcej ziemniaków, TŁUŚCIOCHU? – warknęła.
Kucałem za kanapą w salonie i zaczynałem się denerwować.
Ale tato, ze spuszczoną głową, spokojnie jadł dalej.
– Spójrz na siebie, na ten twój tłusty bebzon. Jasne, opychaj się, TŁUŚCIOCHU – syczała, zeskrobując górę tłuczonych ziemniaków z patelni na jego talerz.
To było to. BUM! Tato podrzucił stół w powietrze, wstał i zaczął wrzeszczeć na mamę.
– Cholera, Katy, pracuję cały dzień, wracam do domu i chcę tylko w spokoju zjeść ciepły posiłek.
Stało się. Moi bracia wiedzieli, co się święci, ja wiedziałem, co się święci. Mama też wiedziała, więc pobiegła do wiszącego na ścianie po drugiej stronie kuchni telefonu, żeby zadzwonić na policję.
– Nie możesz odpuścić, co, Katy? – zżymał się tata przez zaciśnięte zęby, celując w nią palcem wskazującym i wolno idąc w jej kierunku.
Kiedy się zbliżył, mama zerwała aparat ze ściany i walnęła nim ojca w twarz.
Złamała mu nos, krew była wszędzie.
Podbiegła do szafki i wyciągnęła trzydziestocentymetrowy nóż kuchenny, po czym wycelowała go w ojca.
– No dalej, TŁUŚCIOCHU! Wypatroszę cię i utnę ci łeb!
Krążyli wokół siebie pośrodku kuchni, mama z trzydziestocentymetrowym ostrzem, którym wymachiwała, tata z zakrwawionym złamanym nosem i odsłoniętymi kłami. Chwycił z blatu do połowy pełną półlitrową butelkę keczupu Heinz, odkręcił nakrętkę i zamachał nią jak ostrzem.
– No dalej, TŁUŚCIOCHU! – podjudziła go mama. – Rozetnę cię NA PÓŁ!
Tato przyjął przegiętą postawę matadora i zaczął pryskać keczupem na twarz i ciało mamy.
– Trafienie! – wołał, skacząc od prawej do lewej.
Im bardziej oblewał ją keczupem i uchylał się przed nożem, tym bardziej mama była sfrustrowana.
– Znowu trafienie! – drażnił się, zostawiając na niej nową czerwoną smugę i unikając kolejnego ataku.
Chodzili w kółko, aż w końcu frustracja mamy zmieniła się w zmęczenie. Zbryzgana keczupem upuściła nóż na podłogę, wyprostowała się i zaczęła wycierać łzy i łapać oddech.
Tato upuścił butelkę heinza, przestał udawać matadora i wytarł przedramieniem krew kapiącą z nosa.
Wciąż wściekli, z opuszczoną bronią, przez chwilę wpatrywali się w siebie, mama ścierała keczup z załzawionych oczu, tata po prostu stał i pozwalał krwi kapać na klatkę piersiową. Kilka sekund później podeszli do siebie i dziko się przytulili. Osunęli się na kolana, a potem na zakrwawione, pokryte keczupem kuchenne linoleum… i zaczęli się kochać. Czerwone światło zmieniło się na zielone.
Tak komunikowali się moi rodzice.
Właśnie dlatego mama wręczyła tacie zaproszenie na ich własny ślub i powiedziała:
– Masz dwadzieścia cztery godziny na podjęcie decyzji, daj mi znać. Właśnie dlatego mama i tata pobrali się trzy razy, a dwa razy się rozwiedli – ze sobą.
Właśnie dlatego tata złamał mamie środkowy palec, żeby przestała mu go pokazywać tuż przed oczami. Cztery razy.
Właśnie tak kochali się moja mama i tata.
Polecamy: „Zielone światła”, Matthew McConaughey, Wydawnictwo Marginesy (Fot. materiały prasowe)