Maluje od świtu do zachodu słońca. Codziennie na jej profilu na Instagramie tysiące osób reaguje na prace, którymi pozwala podglądać podświadomość, a także realne i mityczne traumy. Prace Aleksandry Waliszewskiej inspirują pisarzy, reżyserów, a jedną z nich Nick Cave wybrał na okładkę swojej książki.
Zastrzegła pani, że nie będziemy mówić o pani malarstwie. Dlaczego?
Staram się, żeby obrazy same się broniły. Moje gadanie może odebrać im siłę.
Prawie codziennie publikuje pani swoje prace na Instagramie. Czuje pani więź z odbiorcami?
Niespecjalnie, raczej regularne ich zamieszczanie motywuje mnie do bardziej wytężonej pracy.
W katalogu wystawy otwartej właśnie w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie jest mowa o wielkiej liczbie albumów malarskich, jakie ma pani w pracowni, wręcz o ścieżkach między nimi. To pani ulubiona pożywka?
Malarstwo interesuje mnie najbardziej na świecie, tak, tak [śmieje się]. Teraz mam fajny album Matthiasa Grünewalda, a pod nogą „Historię rysunku”. Wczoraj dostałam album Blake’a z galerii Tate.
Jak wyszukuje pani książki?
Wpierw wpisuję w różne Amazony, najchętniej z UE, żeby nie było cła, nazwiska ulubionych twórców. Często jednak jest tak, że ich dzieła znajdują się w albumach tematycznych i to jest o wiele trudniejsze. Szukam w translatorze słów kluczowych w różnych językach i nimi się posiłkuję. Typu: „kot w sztuce”, „koń w sztuce”, „ zwierzęta w sztuce”, „Apokalipsa w sztuce” i tak dalej. Zdarzyło mi się zamówić książkę bez ilustracji całą po francusku, ale na ogół jednak mam dobre trafienia. Swoją drogą, może ktoś pomoże mi znaleźć album, w którym będzie dobra reprodukcja kuszenia Świętego Antoniego pędzla Sassetty. Mam jego wielki dwutomowy album, ale niestety jest bardziej dla historyków sztuki i reprodukcje są mikroskopijne, za mało detali, a Antoniego już zupełnie brak. Najlepszy pod tym względem jest album „Van Eyck in detail”. Jest tam wypracowanie na stronę Luca Tuymansa, a potem już tylko piękne zbliżenia obrazów. Autor chyba podążał podobnym co ja tokiem myślenia, bo powiększa najciekawsze detale. Mam wrażenie, że albumy kupują głównie biblioteki, dlatego tyle w nich zbytecznego tekstu. Założyłam nawet fanpage na Facebooku „Dobre albumy”, gdzie recenzuję albumiki, ale jest pięciu fanów na krzyż, więc od dawna nic nie postuję. To dobra strona. Są tam moje hejterskie wpisy na temat złych albumów.
Zawsze ma pani takie radykalne zdanie o malarstwie?
Mnie się wydaje rozsądne. Pan mówi, że radykalne. Sprawa dyskusyjna.
Pracę magisterską napisała pani o niezależności w sztuce. Trzeba o nią walczyć?
Od dawna frapowało mnie, dlaczego historia sztuki to w zasadzie równia pochyła. Szczególnie po Michale Aniele było już tylko gorzej. W pracy magisterskiej ogólnie zastanawiam się nad zgubnymi wpływami, które powodują ten upadek w sztuce. Czy bardziej zgubny dla artysty jest prosty mechanizm robienia obrazu na zamówienie, czy sugerowane tendencje w sztuce kreowane przez krytyków i kuratorów. Teraz robienie obrazu na zamówienie jest uważane za poziom portretów na Starówce, a jednak na przykład Velázquezowi nie przeszkodziło to stworzyć wspaniałych dzieł. Swoją drogą ciekawe, jak by było, gdyby malował tylko dla siebie, czyby mu się chciało... Można pisać historie alternatywne.
A pani maluje na zamówienie?
Od razu zastrzegam, że sama nigdy nie robię nic na zamówienie. Mam na to zupełną blokadę psychiczną. Raz zrobiłam portret dla klientów babci i od tego już na wiele lat odechciało mi się robić jakiekolwiek portrety. Kiedy natomiast moi znajomi w liceum zasłaniali się rękami, żebym ich ciągle nie portretowała, to tylko mnie zachęcało. Chodziłam do parku i stalkowałam ludzi, robiąc im portrety. Ostatnio nawet, jak szłam przez park, to zobaczyłam barwną grupę młodzieży i zastanawiałam się, czy ich nie poprosić o możliwość zrobienia zdjęcia tak, bym mogła z niego namalować. Jednak poczułam się jak zboczeniec i nie odważyłam się. Jeśli więc moje prace ilustrują jakąś książkę lub są na okładce płyty czy koszulce, to znaczy, że ktoś wybrał je z już gotowych prac. Zaznaczam na wszelki wypadek, bo często mam pytania o możliwość zrobienia ilustracji. Otóż ilustracji nie robię... A nie, zaraz, zrobiłam dwie. Jedną do „Bogom nocy równi” Sergiusza Piaseckiego – namalowałam różowego, wściekłego słonia; a drugą do Hannsa Ewersa „Krainy snów”, ale tu nie powiem co, bobym zaspojlerowała. To jednak były ilustracje przez nikogo niezamówione. Swoją drogą bardzo się dziwię, że nie ma żadnej dobrej ekranizacji Sergiusza Piaseckiego. On jest niezwykle filmowy, a że też nienawidził Sowietów, to aż dziw, że żaden reżyser się teraz nie podjął. Nawet namawiałam jednego, ale jakoś nic nie zrobił...
Wracając do niezależności, ważny był dla mnie aspekt warsztatowy. Na ile posiadanie warsztatu pomaga, na ile przeszkadza. Bardzo mnie bawi, gdy pod zdjęciami obrazów w necie ludzie strasznie się rozpisują o warsztacie. Myślę, że to ludzie, którzy kiedyś po zobaczeniu późnych prac Tycjana zarzucaliby mu nieudolność warsztatową.
Pani wystawa obudowana jest dziełami innych artystów. Dlaczego?
To w ogóle był mój pomysł, żeby pokazać prace symbolistów. Najbardziej interesuje mnie sztuka dawna – starożytny Egipt, Mezopotamia, Grecja, manuskrypty średniowieczne i wczesny renesans. Zdawałam sobie jednak sprawę, że dzieła z tych okresów sztuki są praktycznie niedostępne do wypożyczenia przez MSN. Jednak od dziecka bardzo lubiłam oglądać albumy z symbolizmem. Wbrew pozorom nie jest ich tak dużo. Lubię te wszystkie Böckliny, von Stucki i Khnopffy. To jest często uważane za kicz i wstydliwy etap w sztuce, ale dla mnie jest niezwykle pociągający. Potem trafiłam na moim ulubionym rosyjskim profilu na obraz Hugona Simberga. Na tym profilu często są żarty z Cerkwi i Putina, dużo dziwnej sztuki współczesnej z kręgu bardziej outsider art. Okazało się, że to artysta, który ma wiele znakomitych prac. Potem było olśnienie, kiedy przyjaciółka zwróciła mi uwagę na Léona Spilliaerta. Wtedy pomyślałam, że symbolizm jest mocno niedoceniony, i zapragnęłam pokazać na wystawie inne prace z tego kręgu. Inną sprawą jest to, że często opisuje się mnie jako malarkę inspirującą się surrealizmem. Surrealizm został już jakoś wtłoczony do świadomości i ludzie piszący o sztuce lubią wszystko wrzucać do wora z nim. Nie lubię wątku psychoanalitycznego. Ogólnie psychoanaliza jest mi wstrętna. Swoją drogą jest bardzo ciekawa książka Tomasza Witkowskiego o tym, jak szkodliwa potrafi być psychoanaliza. Polecam. Liczę więc, że dzięki temu sprytnemu zabiegowi będę teraz bardziej uważana za spadkobierczynię symbolistów, a nie surrealistów.
Obraz Aleksandry Waliszewskiej (Fot. dzięki uprzejmości artystki)
Udało się zdobyć te prace, które pani chciała?
Niestety, symboliści, których najbardziej chciałam pokazać, byli nieosiągalni. Natalia Sielewicz [współkuratorka wystawy w MSN z Alison M. Gingeras – przyp. red.] walczyła o Kittelsena, ale udało się zdobyć tylko skany, które zostały wydrukowane. Tu wielkie podziękowania dla Łukasza Kozaka. A więc później koncepcja poszerzyła się o innych twórców z Polski. Prace, które chciałam pokazać, są polskie. Szczególnie zależało mi na ilustracji Stefana Żechowskiego do „Motorów” Zegadłowicza, na rzeźbie „Królewna kotka” Konstantego Laszczki z 1928 roku; podkreślałam, że jej pragnę. No i jest Marian Henel, co nie było łatwe, chyba po raz pierwszy pokazywany jest akurat ten jego gobelin. Henel często jest ukrywany, ponieważ są uzasadnione przypuszczenia, że przed trafieniem do zakładu psychiatrycznego pracował w UB i był szalenie okrutny. Z zagranicznych artystów wspominałam tylko o Mikalojusie Konstantinasie Čiurlionisie i Jaroslavie Panušce. Resztę znalazły kuratorki. Jednak nie wszystkie ich wybory mi się podobają, na przykład duża baba z meduzami (Karel Šlenger „Meduza”); walczyłam, żeby jej nie było, ale jest.
Pochodzi pani z artystycznej rodziny. Stoją za panią: prababka – pisarka Kazimiera Dębska, babka – rzeźbiarka Anna Dębska, mama – malarka i rzeźbiarka Joanna Waliszewska. Z tymi pokoleniami indywidualistek łatwiej o niezależność?
Nie wiem, co pan ma na myśli, mówiąc, że za mną stoją. Każda z nich była indywidualistką i prędzej mogła tu napędzać konkurowanie ze sobą niż specjalne wspieranie. Moja mama powtarzała, że to najtrudniejszy zawód na świecie, zniechęcała mnie do malowania. Ciotka malarka, kiedy zdawałam na malarstwo, wzięła mnie na poważną rozmowę i tłumaczyła, że powinnam iść na grafikę, bo z malarstwa nie będę w stanie się utrzymać… Ale chyba oceniała po sobie.
Dlaczego mama zniechęcała?
Moja mama każdy zawód uważała za najtrudniejszy na świecie. Nie lubi pracować, więc dla niej każda praca była najtrudniejsza. Ale w sumie miała rację. Artysta jest samotny w tym, co robi. Nawet jeśli ma dużo fanów, musi sam wiedzieć, co robić, i nie ulegać wpływom. Trudne jest też codzienne mobilizowanie się do pracy, kiedy nie ma wytyczonych godzin pracy ani obowiązków. Wielu ludzi po wyjściu z uczelni ma z tym problem, bo już nie trzeba robić prac na zaliczenie, tylko samemu sobie narzucić rygor.
Od którego momentu pani to wie?
Oj, zawsze wiedziałam! Kiedy się dużo pracuje, jest szansa, że zrobi się coś dobrego. Ludzie pracują po osiem godzin dziennie i nikogo to nie dziwi. A kiedy ja siadam do pracy na wiele godzin, wszyscy się dziwują.
W malarstwie właśnie jest tak, że nigdy się do końca nie umie. Zawsze można zrobić coś lepiej. To są trudne decyzje, czy jakiś obraz w nieskończoność poprawiać, czy spróbować rozwiązać ten sam problem w nowym obrazie w inny sposób. Gwasz jest tu dobry o tyle, że nie pozwala pracować w nieskończoność, bo kolory spod spodu wychodzą. Olej można praktycznie malować w nieskończoność.
Łatwo się pani potem wychodzi z tego świata?
Wychodzi? Nie wiem, co pan ma na myśli. Jestem w świecie.
Lubi pani rzeźby babci?
Uwielbiam jej stare rzeźby. Na wystawę wybrałam właśnie takie. Moja babka była wtedy pod dobrym wpływem Józefa Trenarowskiego. To znakomity rzeźbiarz. Myślę, że niesłusznie zapomniany. Na ulicy Katowickiej stała jego znakomita rzeźba przedstawiająca borsuka. Bardzo chciałam zorganizować jakąś akcję poszukiwania jej, bo zniknęła i pewnie ktoś ją sobie przywłaszczył. Potem, gdy babcia wyjechała do Ameryki, zaczęła robić bardziej wylizane rzeźby. Pamiętam, że kiedyś mi się śniły te rzeźby w dawnym stylu babci, których realnie nie ma. Obudziłam się z myślą, jakie były świetne i szkoda, że nie powstały. Nawet miałam pomysł, żeby je wyrzeźbić, ale technologicznie to by było dla mnie zbyt ciężkie. Sama ograniczam się do małych figurek albo płaskorzeźb, a to były piękne duże kociska wielkości tygrysów. Babcia robiła wielkie rzeźby z cementu, rzucała cement; dla mnie to abstrakcja. Lubię techniki, które nie są specjalnie wymagające. Mam rączki jak patyczki zdolne jedynie udźwignąć pędzelek.
A pani prace śnią się pani?
Nie, ale kiedyś śniła mi się wystawa. Byłam jeszcze w liceum, miałam wystawę na szkolnym korytarzu, a potem śniło mi się, że widzę inną wystawę na tym korytarzu. Myślałam: „O, kurczę, jakie świetne prace, szkoda, że to ja ich nie wymyśliłam”. A obok wisiała taka słaba praca ołówkiem, przedstawiała kucharza, który coś gotuje… Obudziłam się z poczuciem, że spokojnie mogłabym zerżnąć z tych obrazów, które mi się śniły, ale ich nie pamiętałam. Pamiętałam tylko tego kucharza. Nawet kiedyś przez ułamek sekundy zastanawiałam się, czy wobec obrazów, które mi przychodzą do głowy w półśnie, nie obowiązuje jakieś prawo autorskie, do którego muszę się dostosować.
Jak zniosła pani studia w ASP?
Byłam wcześniej w liceum plastycznym, więc byłam wytrenowana w niesłuchaniu nauczycieli. Studia były męczące, bo na ASP jest atmosfera nieróbstwa. Chodzą te dziewczęta na papieroska, na papieroska. Pamiętam, była fajna modelka, chłopcy próbowali ją podrywać, a ja chrząkałam, aby już popozowała. Wszyscy się na mnie wkurzali, bo to były nieroby i pewnie gnębiły ich trochę wyrzuty sumienia, kiedy widzieli, jak ktoś inny pracuje. Nieprzyjemna sytuacja. Najwięcej prac zrobiłam, kiedy mnie na miesiąc zawiesili. A później już w ogóle nie chodziłam na malarstwo, stroiłam się i przychodziłam jedynie na występy gościnne, to znaczy na wykłady z filozofii i historii sztuki. No i wtedy więcej i bez stresu pracowałam. Mój profesor był na tyle wyrozumiały, że mi na to pozwalał. Niestety, na ASP najlepsi są ci, którzy się nie wtrącają, bo ich rady są takie, że jak ktoś za nimi podąża, to później musi się tego oduczać, żeby robić coś ciekawszego.
Za co panią zawiesili?
Organizowałam w soboty zajęcia z modelem, bo było mi za mało tej pracy. Pan był szczupły, wyglądał jak Święty Hieronim, pozował tylko dla trójki studentów, bo jak wspominałam, te nieroby i w sobotę, i w niedzielę wolą imprezować, więc dość dużo nas kosztował. Wiedziałam, że ludzie z liceum plastycznego już się rwą, żeby pracować z modelem, bo musieli przygotowywać teczki na ASP, więc zorganizowałam większą grupę, żeby ten koszt rozłożyć na więcej osób. Ktoś uznał, że pewnie jeszcze na tym zarabiam (oczywiście nie zarabiałam), no i mnie zawiesili za łamanie regulaminu.
Babcia dawała pani jakieś lekcje?
Nie [śmieje się]. Śmieszne. Bardzo zabawne.
Dlaczego?
Nie, nie. W życiu! Nie. Skąd panu te lekcje przyszły do głowy?
Nie znałem babci.
Raczej lekcje życiowe. Może nie będę się wdawać w szczegóły, ale babcia miała pseudonim Sopel, co wzięło się z nagłówka: „Sopel zabił człowieka”. Sopel spadający z gzymsu.
Łatwo nie było?
Nie. Wtedy nawet uciekałam na zajęcia na ASP. Jednak w weekend lub wakacje babcia zwykła siadać mi za plecami i prowadzić monologi o tym, jaka straszna jest moja rodzina. Mnie się oczywiście też obrywało. Nie miałam gdzie się zamknąć z malowaniem, bo miałam pokój przechodni. Za to miałam własną łazienkę. Babcia się dziwiła, czemu ciągle tam siedzę zamknięta. Miała dużo teorii spiskowych na ten temat.
A dzisiaj, jak wygląda pani życie poza malowaniem?
Wszystko, co mnie odciąga od malarstwa, poza moim narzeczonym, staram się ograniczać.
Aleksandra Waliszewska malarka. Laureatka nagrody EXIT dla najbardziej intrygującego artysty. W 2012 roku grecka reżyserka Athina Rachel Tsangari nakręciła film „The Capsule” inspirowany serią jej rysunków, a w 2014 roku Szczepan Twardoch napisał opowiadanie inspirowane jej pracami (dwa lata później wspólnie stworzyli animację „Piwnica”). Animacja z jej obrazów pojawiła się w filmie „Córki dancingu” Agnieszki Smoczyńskiej. W Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie można właśnie oglądać wystawę „Opowieści okrutne. Aleksandra Waliszewska i symbolizm Wschodu i Północy”.