1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Bogusław Linda: Strach pozwala przeżyć

Fot. Lidia Popiel
Fot. Lidia Popiel
Aktor kultowy. Bogusław Linda pokazał w Polsce, że można grać inaczej. Z Władysławem Pasikowskim wyprzedził epokę brutalistów. Od tej chwili chyba nikt sobie nie wyobraża, że jakikolwiek polski aktor, nie tylko grając glinę, mógłby w filmie zakląć: „o, psiakość!”.

Powiedział pan kiedyś, że z graniem w filmach jest jak ze skokiem ze spadochronem. Rozumiem, że zawsze się otwiera. To miękkie lądowania?

Zazwyczaj twarde. Przyjemność skoków wynika z tego, że nigdy nie wiadomo, na jaką glebę się spadnie.

Pomyłki się panu zdarzały?

Większość filmów to pomyłki. Nie tylko u mnie. Nie liczyłem, ale na pewno zrobiłem około stu filmów. Pod dziesięcioma mógłbym się podpisać. Dwadzieścia bym uznał. Reszta to właśnie pomyłki.

Dużo pan wnosił do filmów we współpracy z reżyserami? Zacznijmy od pana właściwie debiutu, w „Gorączce” Agnieszki Holland.

Zaproponowałem pewien sposób interpretacji roli, na co Agnieszka pozwoliła. Operator mówił, że tak nie wolno grać. Agnieszka odpowiadała: „Niech sobie tak pogra, zobaczymy, co z tego wyniknie”. Teraz taki sposób grania jest już normalny, bo nauczyliśmy się amerykańskiego interpretowania roli, ale wtedy nasze „amerykańskie” granie najłatwiej było zauważyć w kryminalnych spektaklach telewizyjnych „Kobra” czy w „Stawce większej niż życie”, to wszystko było wciąż teatralne. Usiłowałem to zmienić, właściwie nie będąc do tego teoretycznie przygotowanym. Próbowałem intuicyjnie. Byłem zafascynowany Jamesem Deanem, Marlonem Brando, Jackiem Nicholsonem. Byli buntownikami, zaczęli grać inaczej. Co ciekawe, filmy, które mnie interesowały z powodu warsztatu aktorskiego, to były właściwie kinowe wersje dramatów teatralnych O’Neilla, Saroyana, Williamsa. „Tramwaj zwany pożądaniem” to przecież dramat telewizyjny.

Jaka była różnica między współpracą z Agnieszką Holland a współpracą z Kieślowskim, wiem, że u niego miał pan większy wpływ na kształt filmu?

Agnieszka przynosiła gotowy produkt, który należało zrealizować. Miała bardzo dobre scenariusze, ale były one zamknięte. Kieślowski był dokumentalistą i przynosił otwarty scenariusz, który wieczorami modyfikowaliśmy, zmienialiśmy albo pisaliśmy dialogi. A on pilnował, żeby nasze propozycje zmieściły się w ideologii, którą zamierza przekazać. To była dla mnie olbrzymia nauka i zawodu, i sposobu patrzenia na zawód i na życie.

Jaki był na planie?

Wymagający. Precyzyjny. Chciał wszystko sam przeżyć. To było śmieszne. W filmie „Przypadek” graliśmy przez cały dzień trzy rodzaje wsiadania do pędzącego pociągu. Wskakiwałem do niego z walizką. Ten dzień bolał mnie bardzo, bo Kieślowski jako dokumentalista nie pozwolił, żeby walizka mniej ważyła. Rekwizytor nawrzucał do niej klamotów, była ciężka jak skurwysyn. Pociąg jechał szybko i nie dawałem rady, choć byłem wysportowanym człowiekiem. Kieślowski powiedział: „Jak to nie dasz rady? Pokażę ci to”. Po czym pobiegł raz, nie udało mu się wskoczyć, ale za to wypadł mu dysk. Dopiero to go przekonało, żeby odciążyć walizkę.

Pamiętam dyskusję, kiedy ogłosił, że już nie będzie robił filmów. Rozumiał pan jego decyzję?

Rozumiałem. Był zmęczony intensywnością pracy. Nie nadawał się na celebrytę. Zamiast siedzieć u siebie na Mazurach, w chałupce, i przyklejać szylkretowe płytki do pieca, który sam robił, musiał jeździć na festiwal do Wenecji. Jako człowiek uczciwy, który szukał absolutu w sztuce, doszedł być może do miejsca, w którym było mu trudno ten absolut zobaczyć. Podobnie było wcześniej z dokumentami. Przestał je robić, bo nie chciał dłużej krzywdzić ludzi, o których opowiadał. Dokument jest ciekawy, kiedy pokazuje prawdę o bohaterach. Można ich kochać, ale robi się im krzywdę. Zaczął kręcić fabuły, bo aktora, nawet kiedy gra mordercę czy debila, nie można skrzywdzić. Wiadomo, że udaje.

Kieślowski kochał montować. Siedział w montażowni, uwielbiał składać świat z fragmentów. Fascynowało go odkrywanie prawdy w materiale, który nakręcił. Miał tę swoją boską ingerencję, bo mógł tworzyć swój świat. Zaciekawiało go, że film mu się wymyka. Po pierwszej projekcji „Przypadku”, a był to czas Solidarności, Agnieszka Holland powiedziała: „Zrobiłeś film o gloryfikacji komunizmu, o samotnym komuniście, który wciąż walczy, który mówi, że są wypaczenia, ale komunizm jest dobry”. Kieślowski przemontował cały film. Łomnicki dał mu genialny materiał, rolę przegranego człowieka, największą rolę, jaką można zagrać. Zresztą zagrał siebie. Kieślowski nie mógł uciec od prawdy, którą sprzedał mu Łomnicki. Sam pamiętam, jak Łomnicki, przyjeżdżając na plan, mówił, że wrócił z Komitetu Centralnego, bo walczy o kaloryfery na Wolę. Ten wielki artysta opowiadał o blokach, w których miały być założone kaloryfery.

Zetknięcie z takimi aktorami jak Tadeusz Łomnicki obezwładnia młodego aktora?

Granie z wielkim aktorem nobilituje, a jednocześnie podnosi poprzeczkę. Każdy aktor ma ambicję, żeby być lepszy od przeciwnika, chce wygrać z nim tę nierówną walkę. Młody aktor bardzo szybko się uczy, jak odpowiedzieć, jak zareagować, żeby być w miarę prawdziwym, żeby dorównać, a czasem może też czymś zaskoczyć. Łomnicki potrafił docenić talent. Granie z kimś znakomitym podnosi poprzeczkę obu aktorom. Granie ze złym aktorem nic nie znaczy. Bez partnera największe kreacje są puste, bo nie mają odbiorcy. Nie wymienia się energia, która jest w ludziach.

Jak wyglądał ten moment w pana życiu, kiedy 12 filmów z pana ważnym udziałem z powodu cenzury trafiło na półkę?

Dosyć dobrze, bo te filmy obejrzeli wszyscy, którzy powinni obejrzeć. Były nielegalne projekcje dla reżyserów, krytyków, aktorów. Dzięki temu dostawałem propozycje od reżyserów, którzy również robili filmy na półki. Dostawałem propozycje grania w różnych krajach, wprawdzie nie dostałem paszportu do różnych krajów, ale na Węgry mogłem pojechać. Z polecenia Agnieszki Holland wpadłem w ręce dysydenta węgierskiego, reżysera, z którym zrobiłem bardzo mocny politycznie film. Potem nakręciłem sześć czy dziesięć kolejnych i stałem się jednym z głównych węgierskich aktorów. Bardzo dobrze się bawiłem w tych ciężkich czasach.

Mówił pan o boskiej ingerencji Kieślowskiego na montażu. Pan wyreżyserował kilka filmów, dotknął pan tej boskości?

Nie dotknąłem boskości, bo to znaczy, że zrobiło się coś perfekcyjnego, dzieło sztuki. Mnie się to nie udało. Ale w znaczeniu stwarzania świata tak jak każdy reżyser byłem Bogiem, tworząc swoje filmy. Pracuję dużo więcej w filmie niż reżyser, który robi nie więcej niż jeden film rocznie. Będąc aktorem, robiłem cztery–pięć filmów rocznie, poznałem różne metody reżyserskie, mam większe doświadczenie. Technicznie jestem do robienia filmów o wiele lepiej przygotowany, przecież nie ma reżyserów, którzy by zrobili sto filmów. Jako reżyser muszę zobaczyć film od pierwszego do ostatniego kadru jeszcze przed zdjęciami. Kiedy pojawiam się na planie, muszę wiedzieć, jak opowiadać, mam storyboard rozrysowany w głowie. To jest ważne, ale mam świadomość, że to jednocześnie przeszkoda, bo czasami zamyka mnie na coś, co może się zdarzyć na planie. Uczę się otwartości na niespodzianki.

Czyli na planie nie ma zaskoczeń?

Są zawsze. Sposób padania światła może zmienić sposób opowiadania sceny. Aktorzy też wnoszą coś swojego, prywatność, która powoduje inny efekt, niż sobie wyobraziłem. To jest cały czas ciekawe. Nie ma nic do końca gotowego.

Dlaczego więc tak rzadko staje pan po drugiej stronie kamery?

Żyję z bycia aktorem. Po prostu nie jestem zmuszany do ciągłego robienia filmów. Nie znajduję dobrych scenariuszy. Sam nie umiem napisać scenariusza albo jestem zbyt leniwy. Podchodzę do filmu wtedy, kiedy uważam, że warto poświęcić mu rok.

Inny jest lęk na planie u aktora i reżysera?

Lęk jest taki sam. Trochę inna jest odpowiedzialność. W aktorstwie nie debiutuję. Jestem odpowiedzialny za utrzymanie twarzy. Nie mogę się upokorzyć, nie chcę wstydu ani u siebie, ani u widza, bo staram się go szanować. Jeżeli chce mnie oglądać, to chcę mu dać towar lepszej świeżości. W reżyserii jest odpowiedzialność za całą ekipę, za aktorów, których można zniszczyć, źle ich poprowadzić. Albo można zrobić zły film, o którym powiedzą, że był źle zagrany. Można wykończyć operatora, przeczołgać ekipę, która pracuje po 20 godzin na dobę naprawdę ciężko, wierząc, że powstanie coś fajnego.

Śpi się wtedy czy się nie śpi?

Raczej się nie śpi. Robienie filmu porównuję do prowadzenia wojny. To manewrowanie oddziałem. Nic nie jest przewidziane. Wszystko się wali. Jedzie się na plan i okazuje się, że nie można zrobić dźwięku, bo plan jest przy torowisku. Miał być samochód, ale kupiony przez producenta, żeby było taniej, ma pół silnika i nie jedzie na trzecim biegu, a musimy zrobić na trzecim biegu, żeby za oknem szybciej migał pejzaż. Do filmu drogi zaangażowałem dwójkę aktorów, która ucieka mercedesem. Oboje nie mieli prawa jazdy i w życiu nie siedzieli za kierownicą. Pierwszego dnia skasowali mercedesa, którego kupiliśmy, i wpadli do rowu. Trzeba sobie umieć z tym poradzić.

W życiu też jest pan wojownikiem?

Myślę, że tak.

Niedawno wrócił pan do teatru jako reżyser. Zatęsknił pan za kurzem teatralnym?

Zawsze za nim tęsknię. Nie tęsknię tylko i wyłącznie za graniem w teatrze. Kurz teatralny to moja młodość. Kreacja świata w filmie jest prostsza. Jeżeli gramy noc na jeziorze, to jedziemy nocą na jezioro. Ale noc na jeziorze w teatrze to jest wyzwanie! Bycie Panem Bogiem jest w teatrze trudniejsze.

Dlaczego uciekł pan od grania w teatrze?

W aktorstwie jest zawsze odrobina narcyzmu, trzeba go mieć, żeby móc siebie pokochać tak, aby co dzień pokazywać siebie i swoje wdzięki publiczności. Nie lubię tego. Nie lubię patrzeć na siebie w lustrze i poprawiać makijaż, sorry.

Zdarza się panu zazdrościć kolegom?

Oczywiście. Zdarza mi się zazdrościć ról, które otrzymują, sytuacji, w których się mogą znaleźć. Zazdroszczę takich filmów jak „Obława”, „Róża” czy „Rewers”, że chłopaki mogły się zetknąć z takim materiałem. Ale to pozytywna zazdrość.

W czym tkwi siła takich filmów jak „Kobieta samotna” czy „Przypadek”?

W motywacji. Robiliśmy je na przekór wszystkim, do bólu prawdziwie, ryzykowaliśmy wszystko, począwszy od wykluczenia z zawodu. Zdjęcie mnie na sześć lat przez cenzurę mogło mnie wykończyć. Robiliśmy te filmy na złość, pełni pozytywnej nienawiści. Mówiliśmy: „Czas, kurwa, żeby mówić prawdę, będziemy mówili tak, jak się mówi na ulicy”. Tak było też przy filmach Pasikowskiego. Wyobraża pan sobie, żebyśmy mówili, zwłaszcza w „Psach”: „o, psiakość!”?

Dzisiaj nie ma buntu?

Jesteśmy pokoleniem sitcomów. Sitcom kłamie, jest bajką, którą daje się ludziom zamiast biletów na wczasy na Seszele. Ludzie oglądają szpital, który nie ma nic wspólnego z prawdziwym, i rodzinę, która nie ma prawdziwych problemów. To są dla nich wczasy. Ale to rozmywa ten zawód. Kaleczy go. Tu się służy bardzo prymitywnym instynktom. Robiąc seriale, pocieszamy, tuczymy widzów, tak jak tuczy się gęsi na foie gras, wciskając im do gardła pokarm zatłuszczający im wątrobę. Ale to jest widocznie potrzebne tym, którzy oglądają. I aktorom, bo inaczej byliby kelnerami, a tak są na plakatach i na przyjęciach. Paparazzi za nimi gonią.

Oglądał pan skok z przestworzy Felixa Baumgartnera?

Tak. Wiem, co to skok z wysokości czterech i pół kilometra, bo sam skakałem. Skok z 40 kilometrów musi być niewyobrażalnie fantastyczny.

Zazdrościł mu pan?

Pewnie.

A tego momentu, kiedy on wychodzi z kapsuły i staje na maleńkim stopniu?

Ja to czułem. Skakałem z helikoptera na Słowacji, z pułapu ponad chmurami. W helikopterze była otwarta tylna rampa. Jedną nogą staje się palcami na tym schodku, a druga noga jest już za helikopterem. U góry jest śmigło, pod spodem są chmury, a pod nimi ziemia. Zapala się zielone światełko. I trzeba tak stać. Słychać komendy: „ready, steady, go!”. Wtedy robi się coś takiego, jakby się ześlizgiwało. On też się ześlizgiwał z tego schodka. To niesamowite uczucie. Baumgartner wpadał w próżnię. Powietrze stawia opór, ale skacząc z helikoptera, też wpadałem w próżnię, która jest pod śmigłem, przez 40–50 metrów. Śmigło zabiera powietrze. Oczywiście, on leciał parę kilometrów w próżni, ja 50 metrów, nie ma porównania, ale wiem, co znaczy to ześlizgnięcie się, kiedy spada się jak kamień, a żołądek podchodzi do gardła.

Przed skokiem są nerwy czy jest adrenalina?

Adrenalina. Potem jest skok.

To jest uzależnienie?

Adrenalina jest zawsze uzależnieniem, jak seks.

Zdarza się panu uciekać z życia do dzikich miejsc. Które to?

Południowa Afryka, Tanzania, Uganda, Namibia, Kongo, Karaiby, Seszele, Ameryka Południowa, Bariloche w Argentynie, Andy, Wietnam.

Dowiaduje się tam pan dużo o ludziach, patrząc im w oczy?

Jeżeli muszę się z nimi w czymś sprawdzać, tak.

Zaufanie to jedno, strach to drugie.

Strach pozwala przeżyć. Ludzie, którzy mówią, że się nie boją, zwykle giną. Dlatego strach musi istnieć, jest naturalnym zabezpieczeniem człowieka.

Czuje się pan spełniony?

Tak. Staram się żyć uczciwie. I tyle.

Dobrze panu z Bogusławem Lindą?

Raz dobrze, raz źle. Nic tu nie zmienię.

Bogusław Linda aktor, reżyser, pedagog i założyciel Warszawskiej Szkoły Filmowej. Stworzył wiele wybitnych kreacji w filmach Agnieszki Holland, Andrzeja Wajdy, Krzysztofa Kieślowskiego, Władysława Pasikowskiego czy Jacka Bromskiego. Reżyserował filmy, m.in. „Koniec”, „Seszele”, „Jasne błękitne okna”. Ostatnio wystąpił w serialu kryminalnym „Paradoks”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze