Rok 1909, 8 lutego. Zakopane. Ładny, choć mglisty dzień. Około 6.00 Karłowicz wychodzi w góry. W plecaku prowiant, kuchenka turystyczna, aparat fotograficzny. Pół godziny później przypina narty i zaczyna podchodzić na Boczań – widzi go leśniczy w Kuźnicach. Ostatnie zdjęcia (użył czekana jako statywu): Giewont i Tatry Zachodnie widziane z Boczania, i panorama ośnieżonych szczytów wokół Hali Gąsienicowej.
O 10.00 zjeżdża do schroniska Towarzystwa Tatrzańskiego. Je śniadanie. Wpisuje się do książki wejść i wyjść. Dopisuje (pedant, nie mógł zignorować takiego nieporządku): „Okiennicę przy jednym z okien zastałem otwartą”. Przypina do nart pasy futra ułatwiające podchodzenie. Zostawia płaszcz, bierze tylko aparat. Idzie w stronę Czarnego Stawu. Kilkadziesiąt godzin później Mariusz Zaruski i Stanisław Gąsienica-Byrcyn wyruszają na poszukiwania. Idą po śladach jego nart, w górę, pod Mały Kościelec. Zaruski notuje: „Na grani odsłania się widok straszny: ślady nart idące po zboczu gubią się w bruzdach i pokruszonych bryłach śniegu już spadłej ogromnej lawiny… Z drugiego końca już nie wychodzą! Naga i bezduszna prawda: to jego mogiła! […] Słucham… może dźwięk jaki stąd doleci? Może ktoś z głębi zacznie kołatać? Na śniegu się kładłem, przykładałem ucho do śniegu, chodziłem po tej nieszczęsnej mogile, szukałem w niej kijem do nart. Nic! Głucho i pusto”.
12-osobowa ekipa ratowników po trzech dniach kopania znalazła ciało i zniosła je do Kuźnic. Niedaleko leżał plecak, a w nim nieuszkodzony aparat fotograficzny.
Na wrotkach przez Chmielną
Napisał wiele artykułów o tym, jak bezpiecznie chodzić po górach. Nie traktował wędrówek jako zaliczania kolejnych szczytów – dla niego liczyło się przede wszystkim odkrywane w tych wędrówkach piękno i cisza. Nie ryzykował. Zgubiło go to, że zbocze pod Małym Kościelcem porasta kosówka – myślał pewnie, że utrzyma śnieg…
Po raz pierwszy zobaczył Tatry, gdy miał 13 lat – w wakacje. Trzy lata później wchodzi na Kościelec (zgodnie z ówczesnym przewodnikiem na „wyrypę” najlepiej wziąć bigos, bulion albo ozory, herbatę, czarną kawę, wódkę, wino, arak…) i opisuje to w „Kurierze Zakopiańskim”. Po maturze Zakopane odwiedza regularnie.
Rodzina Karłowiczów to familia nomadów: ciągle zmieniają kraje, miejsca, domy. Ojciec Mieczysława Jan to postać niezwykła: studiował historię i filozofię w Moskwie, Heidelbergu i Paryżu, kompozycję w Brukseli. Obowiązki ziemianina go nie pociągały – podróżował, komponował, rozpoczął wydawanie trzech wielkich słowników: wyrazów obcych, gwar polskich i języka polskiego. Matka – Irena Sulistrowska, skoligacona z Radziwiłłami, też była utalentowana muzycznie. Osiedli (nie na długo) we dworze w Wiszniewie, tu urodziła się czwórka ich dzieci – Mieczysław był najmłodszy, przyszedł na świat 11 grudnia 1876 roku. Mieczyś, Mieczek, Mieczula – jak go nazywali – był słabowity. Pakowano w niego lekarstwa i rozpieszczano. A on był ciągle ponury i obrażał się o byle co. Na początku lat 80. Jan sprzedał większość dóbr i rodzina przeniosła się do Heidelbergu. Jako siedmiolatek Mieczyś rozpoczął naukę gry na skrzypcach. Po trzech latach rodzina przeniosła się do Pragi, potem do Drezna, wreszcie do Warszawy – osiadła na ulicy Chmielnej, potem na Jasnej. W mieszkaniach Karłowiczów bywali znakomici goście: Eliza Orzeszkowa, Adolf Dygasiński, Aleksander Świętochowski.
Poza nauką muzyki rodzice znaleźli Mieczysiowi pożyteczne zajęcie – stolarstwo, by wyrabiał zręczność palców (matka uważała, że skrzypce skrzypcami, ale dobrze mieć praktyczny fach w ręku). Uwielbiał to – był szczególnie dumny z wykonania drewnianego widelca…
Ciągłe kłopoty ze zdrowiem nie przeszkadzają mu uprawiać sportów: jeździ na łyżwach i rowerze i – jako jeden z pierwszych warszawiaków – na wrotkach. Po ulicy Chmielnej, bo tylko ona miała wtedy asfaltową nawierzchnię.
W szkole (słynnym matematyczno-przyrodniczym gimnazjum Wojciecha Górskiego) – samotnik, wobec kolegów uprzejmy, ale zamknięty w sobie. Ma tylko jednego przyjaciela. Niezależnie od charakteru Karłowicza trudno się temu dziwić: czas po szkole zajmuje mu nauka gry na skrzypcach u wybitnego wirtuoza Stanisława Barcewicza, który studiował kompozycję u samego Czajkowskiego.
Uczy się także kompozycji, sam udziela lekcji gry. Koncertuje. Pierwszy utwór – wysłaną na konkurs pieśń „Z nową wiosną” – podpisał nazwiskiem przyjaciela (wstydził się?).
Ujawnia też talenty literackie – publikuje w „Wędrowcu” barwne i fachowe opisy górskich wycieczek, utrwala je na znakomitych zdjęciach.
Wyjeżdża do Berlina na studia muzyczne, ale słucha także wykładów z filozofii i fizyki. Pobiera lekcje kompozycji u znakomitego Henryka Urbana. Komponuje pieśni i utwory na orkiestrę. Podobnie jak w szkole żyje na uboczu: dopadają go ataki przygnębienia i depresji, lęk przestrzeni. To zresztą rodzinne: na neurastenię cierpiał ojciec, zaburzenia psychiczne miało całe rodzeństwo. Z typową dla siebie pedanterią zabiera się do „samouzdrawiania” – studiuje i stosuje zalecenia podręcznika „Kształcenie woli” Jules’a Payota. Być może żelazna dyscyplina pomogła, bo ataki depresji mijają. Na zawsze jednak pozostał samotnikiem.
Wysoki, szczupły, przystojny blondyn o szaroniebieskich oczach, krótko ostrzyżonych włosach i w modnych okularach w drucianej oprawie. Skromny. Zawsze wytworny, nawet na narciarskich treningach i górskich wyprawach w białej koszuli i krawacie. Sztywny, wyniosły. „Lubił okazywać się zimnym, ironicznym, pogardliwym […], najlżejsze dotknięcie go, żart, obrażenie jego upodobań, zlekceważenie jego woli, chęci – sprawiało odsunięcie się, skrytą niechęć, gorycz i trwało długo – wspomina jego kuzynka Helena Romer-Ochenkowska. – Wypowiadał się w muzyce. Nie zwierzał chyba nikomu. Od dziecka rósł jakiś osobny, ni to dziki, ni to wzgardliwy, stęskniony do serc bliskich i odtrącający je, gdy się zbliżały”.
W dyskusji potrafił zareagować dosadnie, brutalnie nawet. Ale też nie stronił od sztubackich żartów, miał znakomite zdolności parodystyczne – na przykład towarzystwo w Zakopanem bawił, parodiując turystów z Węgier i Niemiec.
Swastyka na szczycie
Początek XX wieku to dla Karłowicza trudny okres. Artysta wchodzi w konflikt z kierownictwem powstałej w 1901 roku Filharmonii Warszawskiej. O co poszło? Dyrektorzy filharmonii: Emil Młynarski i Aleksander Rajchman, w pogoni za zyskami wystawiali na scenie narodowej dziełka mało ambitne, bywało że i operetkę. Przed młodymi i ambitnymi kompozytorami drzwi filharmonii były zamknięte. Opublikowany w 1902 roku w „Gazecie Polskiej” artykuł „Muzyka swojska w Filharmonii Warszawskiej” to początek sześcioletniej walki Karłowicza o zmianę profilu placówki. Po zainicjowanym przez niego proteście, który podpisali poza nim m.in. Artur Rubinstein i Karol Szymanowski, Rajchman ustępuje w 1908 roku ze stanowiska. Ale zanim to nastąpiło, Karłowicz nie może wystawiać – chyba że wynajmie na własny koszt orkiestrę zagraniczną. Musi znosić nagonkę krytyków.
„Mówiłem ci niejednokrotnie, do jakiego stopnia wstrętne i obce są mi stosunki tutejszego świata muzycznego. Myślałem, że czas wpłynie cokolwiek na poprawę tego »rzeczostanu«, tymczasem nie jest lepiej, ale gorzej. […] Zadałem sobie tedy pytanie, czy ma jakikolwiek cel dalsze zżeranie się wewnętrzne w wyjałowionej i obcej mi atmosferze tutejszej; odpowiedź była: nie!” – pisze do szwagra Zygmunta Wasilewskiego w 1904 roku.
Nie od razu jednak porzucił wraz z matką (ojciec umarł w 1903 roku) mieszkanie na Jasnej. Zapisuje się na kurs dyrygentury w Lipsku u słynnego Arthura Nikischa. Pracuje nad poematem symfonicznym „Stanisław i Anna Oświecimowie” uważanym za najwybitniejsze jego dzieło. Niektórzy badacze wiążą wykorzystanie przez kompozytora XVII-wiecznej legendy o tragicznej, „nieczystej” miłości brata i siostry z nieszczęśliwą miłością Karłowicza do ciotecznej siostry Ludwiki Śniadeckiej. Mówią o tym jednak bardzo nieliczne wzmianki. O żadnej innej kobiecie w jego życiu nic nie wiadomo…
W połowie 1907 roku Karłowicz ma dosyć – wyjeżdża do Zakopanego, myśli o zamieszkaniu tu na stałe. Chodzi po Tatrach. Na górskie wycieczki zabiera zawsze słoiki z farbami i pędzelek. Oznacza trasy dla tych, którzy będą iść po nim. A po wejściu na szczyt maluje na głazie swastykę, tradycyjny element góralskiego zdobnictwa (sygnował nią także swoje listy i bilety wizytowe). Nikt ze współczesnych nie zaliczył tylu tras i szczytów… Uczy się także jeździć na nartach na kursie prowadzonym przez Mariusza Zaruskiego, legendarnego taternika, popularyzatora turystyki, działacza Towarzystwa Tatrzańskiego. W Zakopanem odzyskuje zapał do pracy: kończy poemat „Stanisław i Anna Oświecimowie”, zabiera się do pracy nad następnym – „Smutną opowieścią”.
Narty z Wiednia
Gdy Karłowicz po raz pierwszy przyjechał do Zakopanego, to była dziura, która dopiero od niedawna uzyskała status uzdrowiska. Zaczęła się cywilizować dzięki staraniom powstałego w 1873 roku Towarzystwa Tatrzańskiego, które budowało chodniki, stawiało latarnie, sfinansowało założenie telegrafu, organizowało przewodnictwo górskie. W 1907 roku od Chabówki aż do dworca można już było dojechać koleją. Powstają murowane hotele, kamienice, sklepy.
Karłowicz działa w Sekcji Turystycznej Towarzystwa Tatrzańskiego – jest gorliwym propagatorem turystyki kwalifikowanej. Razem z Zaruskim sprowadzają do zakopiańskich sklepów profesjonalny sprzęt turystyczny (także narty) z Wiednia. Karłowicz prowadzi wycieczki, m.in. na Giewont („powybierały się różne panienki w trzewiczkach na wysokich obcasach, z białymi parasolkami etc., oczywiście obcasy zostały po drodze, parasolki się połamały – na szczęście nikt kości nie połamał”). Razem z Zaruskim planują powołanie Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Pieniądze na działalność miałoby zapewniać ze składek specjalnie powołane towarzystwo. Postanawiają wystosować odezwę do społeczeństwa, by poinformować o potrzebie utworzenia TOPR.
Zmiana na stanowisku dyrektora Filharmonii Warszawskiej umożliwiła 13 listopada 1908 roku prawykonanie „Smutnej opowieści” – krytycy byli zachwyceni, uznali Karłowicza za najzdolniejszego kompozytora młodego pokolenia. Po latach przyszedł wreszcie sukces… (70 lat później wybitny kompozytor i muzykolog Bogusław Schäffer uzna Karłowicza za najwybitniejszego po Chopinie polskiego kompozytora. „Karłowicz był pierwszym wybitnym polskim symfonikiem, twórcą obdarzonym wyjątkowym rozmachem i wielką dojrzałością” – napisał w „Dziejach muzyki”).
Następnego dnia po prapremierze „Smutnej opowieści” Karłowicz złożył u rejenta swój testament: cały majątek zapisał Warszawskiemu Towarzystwu Muzycznemu, aby wesprzeć „szerzenie kultury muzycznej w Polsce”. Po powrocie do Zakopanego razem z Zaruskim inicjują przebudowę schroniska na Hali Gąsienicowej tak, by działało także w zimie. Większość kosztów pokrył Karłowicz.
Dzień przed wyjściem na ostatnią „wyrypę” spotkał się z Zaruskim. Zredagowali odezwę w sprawie TOPR. Zaruski prosił, żeby uważał, bo pogoda sprzyja lawinom.
***
Osiem dni po akcji ratunkowej Zaruski wraca pod Mały Kościelec. W miejscu, gdzie odkopano zwłoki, drąży w śniegu studnię aż do dna lawiny. Na jednym z odkopanych głazów znaczy farbą krzyż. Obok, by łatwiej odnaleźć to miejsce, wbija w śnieg ułamaną gałąź jarzębiny. Gdy zeszły śniegi, znalazł tę gałąź. Puściła pędy… W sierpniu 1909 roku z publicznych składek pod Małym Kościelcem, poniżej ścieżki na Granaty, Kozi Wierch i Zawrat, stanął prosty granitowy obelisk ze swastyką i napisem: „Non omnis moriar”.
Korzystałam m.in. z książek: Maciej Pinkwart „Zakopiańskim szlakiem Mieczysława Karłowicza”; Janusz Mechanisz „Mieczysław Karłowicz. Życie. Człowiek. Dzieło”; „Z życia i twórczości Mieczysława Karłowicza” pod red. Elżbiety Dziębowskiej.
Tekst pochodzi z archiwalnego numeru „Zwierciadła”.