Kompozycje z zepsutych zabawek, jarmarcznych świecidełek, strzępów tkanin, widelców, dewocjonaliów, fragmentów maszyn i manekinów sklepowych. Władysław Hasior potrafił być mistyczny, poetycki, czasem przerażający, kiedy indziej zabawny. A jego wyobraźnia – ta galopada pomysłów, skojarzeń, inwencji – oszałamiała publiczność 50 lat temu i robi wrażenie także dziś.
Wróćmy na chwilę do przeszłości: „Na tej wystawie tłok był taki, jak to się rzadko na wystawach plastyki zdarza” – donosił magazyn „Zwierciadło” w wydaniu z 26 grudnia 1974 roku. Przyciągającą tłumy ekspozycją była retrospektywa Władysława Hasiora na Zamku Królewskim. Na zdjęciach z tamtej wystawy rzeczywiście widać liczną publiczność, która krąży wśród asamblaży i sztandarów Hasiora ubrana w ciepłe kurtki, palta i jesionki. Pokaz odbywał się pod koniec roku, a sale, w których eksponowane były dzieła rzeźbiarza, nie miały ogrzewania. Zamek był wciąż projektem-w-procesie, odbudowa zniszczonego przez hitlerowców zabytku rozpoczęła się raptem trzy lata wcześniej i miała potrwać jeszcze długo. Hasiora prezentowano w gmachu, który znajdował się jeszcze w stanie surowym.
W 1974 roku zrobienie wystawy na Zamku Królewskim w Warszawie miało wagę trudną do przecenienia. Zainicjowana w 1971 rekonstrukcja zabytku była jedną z najbardziej prestiżowych inwestycji ekipy Edwarda Gierka. Intensywnie nagłaśniano ją w mediach, władzom udało się wyzwolić wokół tego przedsięwzięcia pozytywną energię społeczną. A Władysław Hasior był pierwszym artystą współczesnym, którego prace pokazano w świeżo odbudowanych wnętrzach.
Najnowsza wystawa „Trwałość przeżycia” zorganizowana została w 50. rocznicę tamtego wydarzenia. To swego rodzaju symboliczny powrót artysty na Zamek. Wśród pokazywanych na niej prac wyświetlany jest zresztą zapis wyemitowanego w 1974 roku programu telewizyjnego „Sam na sam z Hasiorem”. Prowadzącymi talk-show są Janusz Rolicki i Andrzej Osęka, jeden z najważniejszych krytyków sztuki tamtych czasów, w studiu obecna jest także Hanna Kirchner, monografistka i biografka artysty. Do tego oddział asystentek siedzi przy telefonach i odbiera pytania od widzów, by na bieżąco przekazywać je Hasiorowi. Telefony dzwonią bez ustanku. Jednych sztuka artysty oburza, innych zachwyca, ale mało kto pozostaje obojętny. To właśnie podczas tego programu Hasior, zapytany o efemeryczność swoich prac, odpowiada, że w sztuce nie interesuje go trwałość przedmiotów, lecz przeżycia i wzruszenia.
Trzeba przyznać, że nie przeliczył się w swoich kalkulacjach. Jego prace bywają wprawdzie nie lada wyzwaniem dla konserwatorów, ale ich moc wywoływania wzruszeń okazuje się rzeczywiście trwała. Nie wyczerpała się do dziś.
Władysław Hasior „Ofelia z Białego Dunajca” (1990). (Fot. Zamek Królewski w Warszawie)
Pieszo
Pochodzenie i korzenie Władysława Hasiora miały ogromny wpływ na wszystko, co zrobił w sztuce. Biograficznej genezie fenomenu rzeźbiarza poświęcony jest także pierwszy rozdział trwającej właśnie wystawy na Zamku. Hasior urodził się w 1928 roku w Nowym Sączu, był nieślubnym, ubogim chłopskim dzieckiem, zaczynając życie, znajdował się na samym dole drabiny społecznej. Po wojnie plastyczny talent chłopaka dostrzegła nauczycielka i animatorka harcerstwa Maria Butscher. To ona namówiła go do nauki w Państwowym Liceum Sztuk Plastycznych w Zakopanem, czyli słynnej w Szkole Kenara, kuźni samorodnych podhalańskich talentów artystycznych. Hasior wstąpił do niej w 1947 roku. Miał 19 lat, na egzaminy wybrał się z Nowego Sącza do Zakopanego na piechotę. Antoni Kenar stał się jego mentorem, otworzył przed nim świat sztuki współczesnej, a w 1952 roku pomógł dostać się młodemu Władysławowi na Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie.
Po studiach Hasior wyrusza w świat, dostaje stypendium rządu francuskiego, uczy się w Paryżu w pracowni wielkiego modernistycznego rzeźbiarza Ossipa Zadkine’a, objeżdża Europę na motocyklu. Nigdy nie zrywa jednak więzi z prowincjonalną Polską, z której się wywodzi. I nie chodzi tylko o to, że po podróżach wraca do Zakopanego, by podjąć pracę nauczyciela w Szkole Kenara, która zmieniła jego życie. Powiatowa rzeczywistość jest uniwersum, z którego wyobraźnia artysty czerpie energię i inspirację, zaś jego sztuka – materię i tworzywo. Już na przełomie lat 50. i 60. Hasior zrywa z akademicką warsztatową rzeźbą i zaczyna tworzyć asamblaże, które przyniosą mu sławę; kompozycje ze znalezionych, najczęściej zdegradowanych przedmiotów – zepsutych zabawek, jarmarcznych świecidełek, strzępów tkanin, widelców, dewocjonaliów, fragmentów maszyn.
Krytycy zachwycili się tą propozycją – tym bardziej że Hasior wystąpił z nią w tym samym czasie, w którym w Stanach rozwijał się pop-art, a w Europie nurt Nowego Realizmu. Trudno było nie dosłuchać się rezonansu między sztuką polskiego rzeźbiarza a tymi kierunkami. Hasiora nazywano wręcz pionierem pop-artu – i rzeczywiście jego asamblaże zaczęły powstawać, zanim technikę tę spopularyzował Amerykanin Robert Rauschenberg.
„Sztandar ekstazy” (lata 70.) (Fot. Marek Bazak/East News)
„Autoportret” (1979) (Fot. Mirosław Stankiewicz/TVP/EAST NEWS)
Moc symbolu
Wpisywanie Hasiora w kontekst pop-artu i – szerzej – międzynarodowej sztuki lat 60. jest jak najbardziej uzasadnione. A jednocześnie tym, co u niego najciekawsze, jest jego oryginalny wkład do artystycznego języka tamtego czasu. Ten osoby rys świetnie pokazuje wystawa w Zamku Królewskim. Jeden z jej rozdziałów poświęcony jest echom wojennej traumy w twórczości Hasiora. Dyskutując relacje polskiego artysty z Nowym Realizmem czy Robertem Rauschenbergiem, łatwo zapomnieć że jego klasyczne asamblaże powstawały raptem dwie dekady po zakończeniu koszmaru okupacji. W dodatku na Podhalu, z którego pochodził Hasior, rok 1945 nie oznaczał końca przemocy – w tych rejonach jeszcze długo toczyły się wyjątkowo brutalne walki między ustanawiającymi w Polsce swoją władzę komunistami a antysowieckim podziemiem – żołnierzami wyklętymi. Artysta nie mówił wiele o tym, czego jako nastolatek był świadkiem podczas wojny, ale nie brakuje prac, które dają o tym wyobrażenie: dzieł apokaliptycznych w wyrazie, ukazujących świat zniszczony, stojący w płomieniach, przypominający piekło. Jeszcze bardziej wymowne są „ekshumowane” rzeźby Hasiora, dramatyczne w swojej ekspresji prace, które artysta odlewał z betonu w dołach wykopanych bezpośrednio w ziemi.
Równie ciekawy jest rozdział poświęcony Hasiorowej duchowości. Artysta deklarował się jako ateista. Jednocześnie jego sztuka aż pęka w szwach od chrześcijańskiej symboliki, pełna jest zbieranych na cmentarzach figurek Jezusów z pasyjek, krzyży, Madonn, wielowymiarowych ewangelicznych i biblijnych aluzji. Z porządku religijnej obrzędowości wywodzą się także sztandary – niesamowite, monumentalne prace z tkaniny, budowane na wzór procesyjnych feretronów. „Sakralność jest terminem mającym dla wielu ludzi treść religijną, ale tak naprawdę ma on treść głęboko ludzką – mówił artysta. – Sakralną sprawą jest też przysięga, serdeczny uścisk dłoni, coś, co zobowiązuje do wierności, do obrony jakiejś idei. Dla mnie jest to jeden z podstawowych terminów. I tak rozumiana sakralność leży przecież u źródeł sztuki w ogóle”. Hasior zinstytucjonalizowaną religię, nie mówiąc o Kościele, traktował z dystansem, ale zarazem miał świadomość, że obrazowanie prowincjonalnego imaginarium nie jest możliwe bez wchodzenia w obszar duchowości. „Trudno jest się wyplątać z tego, że symbole sakralne wiążą się dla nas najczęściej z symboliką chrześcijańską: to jest sprawa kręgu kulturowego, w którym długo wyrastaliśmy. Ale mnie owe wtórne treści nie interesują – chodzi mi o wartości jak najbardziej ludzkie, ową pierwotną ludzką treść zawartą w tych symbolach”.
Żywioły
Hasior, montując strzępy codzienności w symboliczne kompozycje i obrazowe metafory, potrafił być mistyczny, poetycki, czasem przerażający, kiedy indziej zabawny, bo humor był zawsze wielkim atutem artysty. Jego wyobraźnia – ta galopada pomysłów, skojarzeń, inwencji – oszałamiała publiczność 50 lat temu i robi wrażenie także dziś. A przecież zgromadzone na Zamku Królewskim asamblaże i sztandary to nie wszystko. Wystawę kończy film wideo Zbigniewa Rogalskiego „Muzyka dla organów”. Tu bohaterem są „Organy” Hasiora, monumentalna rzeźba pomnikowa wzniesiona na przełęczy Snozka, w paśmie górskim łączącym Pieniny z Gorcami. W 1966 roku realizację tę odsłonięto, dedykując ją „Wiernym synom Ojczyzny poległym na Podhalu w walce o utrwalenie władzy ludowej”. Od tamtego czasu do Hasiora zaczęła przyklejać się łatka „artysty reżimowego”. W latach stanu wojennego zmieniła się ona w potężną łatę. W 1982 roku, kiedy znakomita część środowiska bojkotowała oficjalny obiekt sztuki, artysta otworzył w Zakopanem monograficzną wystawę i dał się wykorzystywać w propagandowej operacji władzy. Była to cena za autorską galerię i pracownię, o którą zabiegał całymi latami, i którą w 1984 roku rzeczywiście otrzymał. Kolejny rachunek za spełnienie tych marzeń wystawiono mu po 1989 roku – rzeźbiarzowi nie zapomniano, że w stanie wojennym, kiedy ludzie opozycji siedzieli w internatach, on ściskał na wernisażu w Zakopanem dłoń powszechnie znienawidzonego rzecznika prasowego rządu Jerzego Urbana. Hasior, który wszedł do świata sztuki drogą awansu społecznego, nie prowadził sporu z władzą ludową. Wierzył, że gdyby nie ona, prawdopodobnie nie zdołałby zdobyć wykształcenia, zostać artystą, nie mówiąc o zagranicznych podróżach i międzynarodowych sukcesach, których kilka udało mu się odnieść. Generalnie jednak był artystą apolitycznym. Kiedy stawiał na Snozce swoją rzeźbę, nie interesowali go „utrwalacze” lecz zbudowanie pierwszego na świecie grającego pomnika. Marzył o zaangażowaniu w swoją sztukę żywiołów: projektował pomniki płonące, a także takie, które wzniesione miały być ze szkła. Wielu z tych zamierzeń nie udało mu się zrealizować, inne powiodły się częściowo. Pomnik na Snozce jest jednym z przykładów takich kompromisów. Został pomyślany jako wielki instrument muzyczny. Górski wiatr miał wydobywać z niego dźwięki. Z powodu oszczędności w instalacji nigdy nie zamontowano jednak odpowiednich piszczałek. W rezultacie monument do dziś milczy, ale jest to milczenie wymowne, w jego brzmieniu słychać echo rozmachu Hasiorowej wizji.
Blisko
Fenomen autora „Organów” polega na tym, że przy całej swej oryginalności i eksperymentatorskiemu zacięciu pozostawał zawsze artystą bliskim odbiorcy – i to nie tylko tego, który świetnie orientuje się w dyskursach sztuki współczesnej, lecz również tak zwanego „normalnego” człowieka. W sztuce drugiej połowy XX wieku niewielu znajdziemy twórców, którzy tak jak on potrafili pogodzić krytyków i szeroką publiczność. „Hasiorowi udało się bowiem coś, co niezbyt często staje się udziałem współczesnych plastyków. Jest rozumiany” – pisano w 1974 roku w „Zwierciadle” w recenzji historycznej wystawy na Zamku. Przystępność artysty wynika z faktu, że pracował, dosłownie, w materii codzienności, budując swoją sztukę z rzeczy, których wszyscy używamy, które zużywamy i wyrzucamy; Hasior był tym, który podnosił je i przypisując im sens, nadawał go jednocześnie naszym wspólnym powszednim doświadczeniom. W równej mierze siła rzeźbiarza wynika jednak z głębokiego rozumienia archetypicznych struktur ludzkiej wyobraźni oraz mitologicznego wymiaru rzeczywistości. To dzięki temu jego sztuka jest łatwa w odbiorze, ale zarazem pociąga swoją głębią. Jest także wiarygodna. Prawdę codzienności jest bowiem równie trudno zakwestionować, co prawdę mitu. Także tego, którego bohaterem jest sam Władysław Hasior, mistrz tworzenia trwałych przeżyć.
Zdjęcie pomnika „Organy” na przełęczy Snozka koło Czorsztyna (lata 70.) (Fot. Lech Aleksy Charewicz/FOTONOVA)
Wystawa „Hasior. Trwałość przeżycia” w Zamku Królewskim w Warszawie potrwa do 8 września.