Medialna opowieść o powstaniu i upadku fenomenu, jakim jest związek Angeliny Jolie i Brada Pitta, to tak naprawdę ballada o naszych największych fantazmatach: wierze w romantyczną miłość oraz w szczęście, jakie dają sława i bogactwo. Czy trwający od roku kryzys na linii Jolie-Pitt pozbawi nas tych iluzji, pytamy psychoterapeutę Roberta Rutkowskiego.
Nikt nie wątpił, że to musi być wielka miłość. Zostali jedną z najbardziej rozpoznawalnych par, okrzykniętą według amerykańskiego zwyczaju tworzenia zbitek od imion zakochanych – Brangelina. I choć oboje podkreślali w wywiadach, że ich uczucie rozkwitło dopiero po rozwodzie Brada, media widziały swoje. Cała Ameryka, a może i świat, podzieliła się na tę stojącą po stronie zdradzanej żony i tę po stronie seksownej nowej dziewczyny. Stali się ulubieńcami brukowych, ale i ekskluzywnych gazet, które do dziś masowo sprzedają nam informacje o ich życiu. I każda jest sensacją.
Zarówno wtedy, gdy „niegrzeczna” Angelina przeszła wewnętrzną przemianę pod wpływem wizyty w Kambodży, adoptowała chłopca, Maddoxa, i zaangażowała się w działalność charytatywną – została ambasadorką dobrej woli Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców. Jak i gdy – już razem z Bradem Pittem – zaczęła adoptować kolejne dzieci: pochodzącą z Etiopii Zaharę i Wietnamczyka Paxa, zapoczątkowując tym określany przez niektórych jako modę, ruch adopcji sierot z biedniejszych krajów przez gwiazdy. Sensacją były też narodziny trójki biologicznych dzieci pary: Shiloh, Vivienne i Knoxa, a także ich ślub we Francji. Angelina wystąpiła podczas niego w sukni ślubnej, ozdobionej rysunkami wykonanymi przez całą szóstkę.
Tak też było w 2013 roku, kiedy Angelina profilaktycznie poddała się obustronnej mastektomii i rekonstrukcji piersi, a później, w 2015 roku, także operacji usunięcia jajników (w jej wyniku w wieku 39 lat przeszła przedwczesną menopauzę). W liście opublikowanym w magazynie „New York Times” apelowała do kobiet o badanie się i robienie badań genetycznych. To w ich wyniku wykryto, że jest nosicielką genu BRCA1, zwiększającego u niej ryzyko zachorowania na raka piersi do
87 proc., a na raka jajnika do 50 proc. Odzew był ogromny, kobiety – przejęte jej historią – masowo zgłaszały się do lekarzy. Pisano nawet o „efekcie Angeliny Jolie”. Co prawda za tę decyzję zalała ją też fala krytyki, głównie ze strony środowisk konserwatywnych, które zarzucały jej, że okaleczyła swoje ciało. Więcej było jednak słów o niesamowitej odwadze. Jej gest miał też metaforyczny wymiar – wielokrotnie określana najpiękniejszą kobietą świata zrezygnowała z najbardziej symbolicznych atrybutów kobiecości. A czytelnicy lubią symbole.
Czy to kwestia szczęścia, osobowości, charyzmy czy raczej dobrego PR-u – przez lata Brangelina elektryzowała media nieustannie. Rok temu ponownie udała się jej ta sztuka… We wrześniu 2016 roku Angelina Jolie wniosła pozew o rozwód. Do mediów dotarły informacje, że bezpośrednim powodem było zachowanie Brada na pokładzie ich prywatnego samolotu, kiedy pod wpływem alkoholu uderzył najstarszego syna Maddoxa. Angelina wniosła też oskarżenie o przemoc wobec dzieci, ale zarzuty zostały oddalone. W ten sposób rozpoczął się medialny spektakl pt. „koniec hollywoodzkiej bajki o pięknych i bogatych”, który trwa do dzisiaj.
Najpierw pojawiły się podejrzenia o romanse. Niepotwierdzone, a w wypadku aktorki Marion Cotillard, podejrzewanej o „uwiedzenie” aktora, nawet jednoznacznie zdementowane. Potem media komentowały zaangażowanie Angeliny w działalność charytatywną, jej nadmierną szczupłość, specyficzne podejście do wychowania dzieci (cokolwiek miałoby to oznaczać). Wreszcie głos zabrał Brad Pitt. W majowym numerze „GQ Style” i przy okazji promocji nowego filmu opowiedział o swoich problemach z alkoholem i marihuaną. 53-letni aktor wyznał: „Nie było dnia, odkąd skończyłem college, żebym nie wypalił skręta i nie napił się czegoś mocniejszego”. Cytowano zwłaszcza fragment, w którym przyznaje, że „mógłby przepić Rosjanina jego własną wódką”. Zapewniał, że to już przeszłość, że alkohol zastąpił sokiem żurawinowym i gazowaną wodą, że jest w trakcie terapii, która uczy go wiele o sobie i o wyrażaniu uczuć. Zadeklarował, że najważniejsza dla niego jest rodzina i bycie ojcem.
Trzy miesiące później, w sierpniowym numerze „Vanity Fair”, także przy okazji promocji filmu (wyreżyserowanego przez Angelinę „Najpierw zabili mojego ojca”), aktorka przyznała:. „Wszyscy leczymy teraz swoje rany, nie tyle wywołane rozwodem, co po prostu pewnymi rzeczami w życiu” – powiedziała. „Nie chcę, żeby moje dzieci się o mnie martwiły. Uważam, że lepiej płakać pod prysznicem niż na ich oczach. One muszą wiedzieć, że wszystko będzie w porządku, nawet jeśli sama nie jesteś tego pewna”. Opowiedziała też o swoich kolejnych problemach zdrowotnych. Zdiagnozowano u niej jednostronne porażenie nerwu twarzowego, z którym stara się walczyć za pomocą akupunktury. „Kobiety mają tendencję do stawiania siebie w rodzinie na ostatnim miejscu” – powiedziała w wywiadzie. „Najczęściej zdają sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy odbija się to na ich zdrowiu”.
Najnowsze doniesienia wskazują na to, że małżonkowie podjęli wspólną terapię, że widmo rozwodu wydaje się oddalać. Wszystko wskazuje na to, że może nastąpić tak lubiany przez czytelników kolejny zwrot akcji. Tylko czy taki happy end jest rzeczywiście możliwy? I czy nie byłby to bardziej happy end dla nas – widzów tej medialnej opowieści o miłości, sławie, pieniądzach, chorobie i uzależnieniu – niż dla ludzi, którymi w rzeczywistości są jego główni aktorzy? Może słuszniej byłoby zobaczyć w ich medialnej historii, niczym w soczewce, siebie i problemy nękające nasze społeczeństwo. O to, jaką lekcję możemy dla siebie wyciągnąć zwłaszcza z ostatniego jej rozdziału, pytamy psychologa Roberta Rutkowskiego:
Na okładkach SENSu często gościmy znane osoby, pytamy je o ich życie, ale też o ich zdanie na wiele tematów. Tak jak cały współczesny świat mediów dajemy im prawo do bycia autorytetami w wielu kwestiach. Pan zna ich od innej strony – od strony gabinetu terapeuty. Czy problemy, z jakimi do Pana przychodzą, są w jakimś stopniu odzwierciedleniem problemów, z jakimi boryka się świat, z jakimi borykamy się my sami?
Robert Rutkowski: Pyta Pani, jak rozumiem, o kompatybilność świata tzw. celebrytów i tzw. zwykłych ludzi. Ona jest, ta zależność. Mamy takich celebrytów, na jakich zasługujemy. W dużej mierze sami ich tworzymy, są naszą projekcją. W psychologii jest taka zasada: „nigdy nie proś o coś, czego nie chcesz otrzymać”, w życiu jednak to często się zdarza. W roli gwiazd chcemy oglądać ludzi beztroskich, optymistycznych, którzy nie borykają się z żadnymi problemami. I skoro takie jest zamówienie społeczne, to takimi też oni się stają. Tyle że de facto, stają się potworami, monstrami. Bo takich ludzi po prostu nie ma. Ci, którzy spijają ten miodek czy tę śmietankę popularności, dostają razem z nią łyżkę dziegciu. Wielu z nich nie jest w stanie znieść presji bycia wiecznie na świeczniku, padają jak muchy. To się przecież dzieje cały czas. Zmagają się z depresją, uzależnieniami, problemami w relacjach, samotnością, niskim poczuciem własnej wartości.
Pyta Pani, czy te dwa światy: nasz i ich, są spójne. Jak najbardziej. Dowodem na to jest WHO, czyli Światowa Organizacja Zdrowia, która co jakiś czas publikuje raporty ukazujące kondycję psychiczną populacji ludzkiej. Wynika z nich – i nie powiem pewnie niczego nowego – że świat szaleje. Taka ilość zaburzeń psychicznych i emocjonalnych, jaką dzisiaj obserwujemy, nie była spotykana nigdy w dziejach ludzkości, i ma tendencję zwyżkową. O czym świadczą pełne gabinety psychiatrów i terapeutów.
Celebryci, jako nasz twór, nasza sublimacja, nie mogą nie przeżywać tych samych problemów co my?
Powiem więcej, oni przeżywają to samo co my, tylko razy 10. Bycie celebrytą coraz bardziej zbliża się do diagnozy z klasyfikacji zaburzeń nawyków i impulsów, gdzie określone zaburzenie sygnuje się symbolem, np. F10 to jest alkoholizm. Ktoś, kto jest celebrytą, jest nieprawdopodobnie silnie narażony na zbieranie tych wszystkich nieczystości emocjonalnych, które są wokół nas.
Dlatego że jest bardziej wrażliwy, bardziej eksponowany i na dodatek, pewnie tak samo jak my wszyscy,
ma w sobie jakieś deficyty?
Proszę mi wierzyć, kiedy spotykam ludzi bardzo znanych i bogatych, którzy są przykryci tą niezwykle grubą kołdrą pieniędzy czy sławy, to widzę ludzi, którzy się trzęsą z zimna, są rozdygotani. Ta kołdra jest gruba, ale nie daje żadnego ciepła.
Znani nie mają pancerza, nie mają żadnej warstwy ochronnej. Nie są w stanie chronić się tak, jakby mogli to robić zwykli ludzie, ponieważ bez przerwy są wystawieni na widok publiczny. W pakiecie ze sławą dostaje się podwyższony i permanentny poziom dystresu, czyli takiego rodzaju stresu, który – w przeciwieństwie do eustresu, który mobilizuje nas do działania – jest niszczący i paraliżujący. Mało kto potrafi tak go rozładować, żeby nie mieć ciągle w organizmie podwyższonego poziomu kortyzolu, który kaleczy, dziurawi i osłabia odporność. Stąd bierze się u nich ta większa podatność na uzależnienia, agresję czy stany depresyjne.
Skupmy się na konkretnym przykładzie - naszych okładkowych bohaterów. Kiedy rok temu świat się dowiedział, że hollywoodzka bajka o Angelinie Jolie i Bradzie Pitcie to tak naprawdę historia o uzależnieniu, może nawet przemocy, powiedział Pan, że to, co zrobiła Angelina, czyli złożenie pozwu, było najlepszym, co mogła zrobić.
Ja to widzę tak: mamy idealną narrację o małżeństwie dwóch gwiazd, kochanych i znanych, która po przefiltrowaniu okazuje się historią związku zdemoralizowanego starego ćpuna z kobietą, która jest absolutnie współuzależniona. Nie ma bowiem takiej możliwości, by to wszystko, co on robił i do czego się przyznał w wywiadzie, robił w tajemnicy. Co więcej, specjalnie zwróciłem na to uwagę, to uzależnienie trwało u niego całe życie.
Ja wiem, co mówię, kiedy używam sformułowania „stary zdemoralizowany ćpun”, i mówię to z pełną odpowiedzialnością, lubiąc tego aktora, ceniąc jego dokonania artystyczne. Chciałbym, żeby to mocno wybrzmiało – ktoś powie: „No tak, narkotyki. To ten hollywoodzki sos, na bazie którego powstał artysta”. Nie, on bez nich byłby jeszcze wybitniejszym aktorem. Tak jest z wieloma artystami, że oni byliby jeszcze bardziej twórczy i genialni, gdyby nie powaliły ich narkotyki.
Rozwód jest oczywiście ostatnim etapem, wierzchołkiem góry lodowej. Nie znam szczegółów kryzysu ich związku, pamiętam jedynie to, co przeczytałem na temat wywiadu, którego Brad Pitt udzielił prasie. Mam taką zasadę, że staram się nie być dobrze poinformowany i tego samego uczę moich pacjentów. Żyjemy w permanentnym szumie informacyjnym, dlatego dzisiaj wartością jest bycie selektywnym, nie absorbowanie, ale selekcjonowanie. O tym pisał Alvin Toffler w latach 50. w „Szoku przyszłości”, że przyjdą takie czasy, że ilość nowinek technicznych nas przerośnie.
Sięgam właśnie po iPhone’a, który ma cztery milimetry grubości, i mam w nim wszystkie banki, portale informacyjne i media społecznościowe – każda z kilkunastu ikonek na jego ekranie to odrębny świat możliwości. Istny obłęd! Korzystam może z jednej dziesiątej tych aplikacji. A co ma zrobić człowiek, który to wszystko chłonie? I dlaczego chłonie? Dlaczego chłoniemy te wszystkie niepotrzebne rzeczy i nieistotne informacje? Bo to odseparowuje nas od samych siebie. Tyle że w imię bycia dobrze poinformowanym, stajemy się śmietnikiem, a konsekwencją tego jest jedna czy druga kompulsja.
Nie znam chyba osoby, która nie byłaby dobrze poinformowana w kwestii rozstania Angeliny i Brada. Może ten temat jest dla nas ważny? Może to zainteresowanie bierze się z tęsknoty za romantyczną miłością, idealnym związkiem? Nie widzimy w ich historii „ćpuna i współuzależnionej”, widzimy historię o miłości.
Bajkę, która ma się dobrze skończyć.
Pojawiają się plotki, że po roku separacji znów się zejdą.
Ludzie uwielbiają pisać takie scenariusze, to bardzo ludzkie i naturalne. Tylko to wcale się nie musi spełnić.
Na jaki happy end możemy liczyć? Co by nim było Pana zdaniem?
Oni się muszą rozstać. Po czymś takim nie można kontynuować związku. W terapii par jest zasada, że najpierw trzeba się rozstać i zbudować od początku. Musi być katharsis. Czyli silne cięcie, gruba kreska odcinająca przeszłość, mówiąc kolokwialnie wyrzyganie, czyli wyartykułowanie tych wszystkich złogów, które się uzbierały przez lata. Nie wiemy, co się u nich działo przez te 12 lat wspólnego życia, przecież pojawiały się informacje o jego przemocy wobec dzieci, tam nie mogło być fajnie. Dlatego to musi się skończyć rozstaniem. Być może nastąpi nowe otwarcie, kiedy zatęsknią za sobą. Jeżeli rzeczywiście jest to tak piękny i szalony związek, jak byśmy chcieli, to oni wrócą do siebie, ale już jako zupełnie nowi ludzie. Tylko tu nadal mówimy o bajce. W życiu takie bajki zdarzają się bardzo rzadko.
Moim zdaniem mówimy nie tylko o bajce, ale też o marce.
Ależ oczywiście, takie związki generują ogromne zainteresowanie i ogromne sumy pieniędzy. Żyjemy w czasach, kiedy wszystko jest na sprzedaż. Nawet cierpienie. W Holandii jest nawet talk show, w którym ludzie sprzedają swoje uzależnienie. Jest pokazana ich terapia, upadki i wychodzenie z nałogu, ich leczenie jest relacjonowane dzień po dniu w telewizji. Sam dostałem propozycję, by coś takiego zrobić w Polsce, może się Pani domyślić, że parsknąłem śmiechem. Ja nie lubię pływać w kloace, to mi się kojarzy jedynie ze sławetną sceną z filmu „Trainspotting”. Ale wracając do tematu, Brangelina to brand, marka, którą można sprzedać i na której można zarobić. Spójrzmy, co się dzieje z płytami Michaela Jacksona, Amy Winehouse czy Prince’a po ich śmierci. Świat potrzebuje takich marek i je generuje. Co więcej, podtrzymują je też sami zainteresowani. Dlatego nie wierzmy w takie do końca szczere coming outy na temat uzależnienia, to wszystko jest opracowywane ze sztabem ludzi, tu nie ma żadnej spontaniczności. Coś wyciekło do mediów i ktoś stwierdził, że może zrobić na tym pieniądze, i tyle.
Kilka lat temu komentowałem w mediach coming out Mike’a Tysona, który wyznał światu, że jest narkomanem i alkoholikiem. Były mistrz świata wagi ciężkiej nagle ogłasza, że jest pierdołą. No bo kim jest narkoman i alkoholik? Pierdołą. Z męskiego punktu widzenia mam prawo tak powiedzieć, ponieważ sam nim byłem i wiem, kim byłem. Byłem człowiekiem, który spieprzył sobie pół życia przez jakieś kompulsje chemiczno-behawioralne. To była ucieczka od samego siebie. Jeżeli ktoś sam siebie nie akceptuje i ma problemy ze sobą, to szuka kompulsji, szuka odseparowania się od tego, co czuje.
Nie chcę bawić się w jakąś wiwisekcję psychologiczną Brada Pitta, mogę powiedzieć tyle, że my tak naprawdę nie wiemy, kim on jest. Jeśli ktoś przez ponad 20, 30 lat życia bierze marihuanę i pije alkohol, to sam tego nie wie. Może więc czekają nas narodziny gwiazdy, prawdziwego Brada Pitta, czego życzę mu z całego serca.
We wspomnianym wywiadzie aktor mówi, że kocha terapię, że to najlepsze, co mu się przydarzyło, choć podczas sześciu miesięcy spotkań z psychologiem dowiedział się o sobie mnóstwa nieprzyjemnych rzeczy.
Ja nienawidziłem swojej terapii. Kochać swoją terapię nie jest bezpiecznie. Terapia ma boleć, a nie można kochać czegoś, co boli.
Kiedy przychodzi do mnie ktoś znany, to wiem, że nie będzie łatwo. Zdarzyło mi się, to nie jest żart, że już od progu pada takie zdanie „Pan oczywiście wie, kim ja jestem”. „Nie wiem”. „Ja jestem celebrytką”. To jest ekstremalny przykład na to, jak w świecie show-biznesu można być utopionym po uszy. Jeśli więc widzę u mnie muzyka, aktora, dziennikarza, to od razu uprzedzam: „Szanowna pani, szanowny panie, będzie o wiele trudniej”.
Dlaczego?
Bo ciężko się pracuje z bogiem. Powiem szczerze, celebryci mają przechlapane. Nie dość, że nie mają normalnego życia, to jeszcze potem nie mogą się normalnie leczyć, bo wszyscy padają przed nimi na kolana. Wyobraża sobie Pani Michaela Jacksona na grupie terapeutycznej, mówiącego: „Mam na imię Michael, jestem narkomanem i alkoholikiem”. Wyobraża sobie Pani taką gwiazdę wśród grupy ludzi popękanych, pokiereszowanych życiowo, którzy po spotkaniu biorą od niej autograf? Poza tym trud wynika też z tego, że jeśli człowiek przez całe życie jest aktorem, to on udaje zawodowo. A tu nagle ma być szczery. Niektórzy nigdy nie odważą się stanąć przed lustrem. Bo kim jest terapeuta? Lustrem. A co się robi z lustrem, które pokazuje brud? Bije się je. Nawet dosłownie. Terapeuci bardzo często napotykają na agresję pacjentów, gdy uświadamiają im ich prawdziwe oblicze.
Media donoszą o wspólnej terapii, jakiej poddają się małżonkowie. Terapeutka Vikki Ziegler napisała niedawno
w „Huffington Post”, że z ich kryzysu możemy wyciągnąć wiele wniosków na temat tego, jak rozmawiać przed ślubem, ale też jak pracować, gdy coś idzie nie tak.
Ależ oczywiście, ich przykład to reklama terapii bez dwóch zdań. W tym warto się na gwiazdach wzorować. Pamiętajmy o tym, że warto też mieć kogoś, z kim można szczerze i bez woalu porozmawiać o swoim cierpieniu.
Czy ogromne zaangażowanie Angeliny Jolie w działalność charytatywną też można rozpatrywać jako formę ucieczki od problemów? Pan mówi, że w tym związku była osobą współuzależnioną.
Skoro tyle lat wytrzymała z kimś takim jak Pitt, to znaczy, że ma w sobie deficyty, jest w niej jakieś pęknięcie. 12 lat to jest kawał czasu. Bardzo często ludzie próbują pomagać innym po to, by sobie połaskotać ego. Pomagając innym, próbują pomóc samym sobie. Tyle tylko że żadna aktywność na zewnątrz nie może się odbywać kosztem aktywności wobec samego siebie. Nikt nie będzie miał z nas pożytku, jeśli zaniedbamy siebie. Moim obowiązkiem wobec mnie samego, ale też wobec mojej żony, bliskich, przyjaciół, już pomijając pacjentów, jest to, żebym ja dbał o siebie. Inaczej mogę nieświadomie ich krzywdzić. Egoizm jest w naszym społeczeństwie traktowany jako coś negatywnego, ale w swojej najczystszej, najzdrowszej postaci jest nam bardzo potrzebny. Chodzi o to, żeby troszczyć się o siebie i zauważać innych, ale też być asertywnym, czyli odmawiać, jeśli mielibyśmy zrobić coś dla innych kosztem samych siebie. Chodzi o proporcje.
Co nam jako jednostkom i społeczeństwu daje takie publiczne śledzenie problemów gwiazd?
Oczywiście możemy śledzić je z dość mało chwalebnych pobudek, jak satysfakcja z tego, że ktoś ma równie źle albo gorzej niż my, ale myślę, że powinno nas też skłaniać do głębszej refleksji. Trochę trawestując słowa księdza Twardowskiego: „śpieszmy się kochać ludzi znanych, bo tak szybko odchodzą”, i bardzo szybko spadają z piedestału. To dla nas bardzo cenna lekcja, pokazująca, że nie ma świata pozbawionego trosk i pęknięć. Że nawet ludzie, którzy mają gigantyczne pieniądze i gigantyczną sławę, nie są pozbawieni bólu istnienia. On dotyka wszystkich. Że chęć bycia sławnym jako recepta na szczęśliwe życie – co często słychać u młodych ludzi: „będę sławny i bogaty” – to może być dopiero początek problemów.
Przypadek Brangeliny, jak i wiele innych historii upadków wielkich gwiazd, powinien skłonić nas do zatrzymania się i uzmysłowienia sobie, że sens życia nie tkwi w dążeniu do sławy i pieniędzy, ale na byciu uczciwym. Uczciwość to lojalność, otwartość i szczerość. To nie obowiązek, ale kwestia przywileju.
Robert Rutkowski psychoterapeuta, pedagog, trener umiejętności psychologicznych. Prowadzi prywatny Gabinet Psychoterapii i Rozwoju Osobistego w Warszawie, specjalizuje się w leczeniu uzależnień, depresji, nerwic oraz w kryzysach rodzinnych i zarządzaniu stresem. Współautor książki „Oswoić narkomana” (wyd. Muza), w której opowiada dziennikarce Irenie Stanisławskiej także o swoim uzależnieniu; www.robertrutkowski.pl
Dlaczego tak interesujemy się życiem celebrytów?
Po pierwsze: dla przyjemności. Badanie przeprowadzone na Shenzhen University w Chinach wykazało, że podczas czytania wiadomości np. o rozwodach znanych osób, w mózgach badanych zwiększało się wydzielanie dopaminy – związku odpowiedzialnego m.in. za odczuwanie satysfakcji, radości. To jak śledzenie ulubionego serialu.
Po drugie: dla poprawy samooceny. To samo badanie potwierdziło, że przyjemność jest tym większa, im większe problemy mają gwiazdy – nie tylko daje nam to poczucie, że są tacy jak my, bardziej ludzcy, ale też podnosi nas samych we własnych oczach („ja to jednak mam dobrze”). W skrajnych przypadkach można też mówić o tzw. schadenfreude, czyli radości z tego, że innym się nie wiedzie.
Po trzecie: nasz mózg lubi to, co już zna. A śledząc losy ulubionych gwiazd, mamy wrażenie, że znamy ich lepiej niż własną rodzinę.
Po czwarte: pociąga nas luksus. To jak podglądanie życia w egzotycznym kraju – drogie samochody, jachty, prywatne samoloty, kreacje na wielkie gale. Nawet jeśli są poza naszym zasięgiem, to zawsze miło na nie popatrzeć.
Po piąte: poszukujemy wzorców. Badanie opublikowane w 2007 r. przez psycholog Charlotte De Backer, pracującą wtedy na University of Leicester, pokazało, że zwłaszcza młodzi ludzie podglądają świat celebrytów, by uczyć się od nich strategii życiowych, których dawniej uczono się w obrębie własnego plemienia. Gwiazdy stają się wzorami do naśladowania. Prezenter Marcin Prokop w programie internetowym „20 m2 Łukasza” powiedział, że celebryci zastępują dziś ludziom arystokrację. „To jest opowieść o tych, którzy wyszli spośród ludzi, ale poszli gdzieś indziej, w miejsce, do którego nie ma dostępu i o którym opowiada się baśnie i bajki”. Edward St. Aubyn, dziennikarz, autor cyklu książek „Patrick Melrose”, wywodzący się ze starej szkockiej arystokracji, w wywiadzie dla magazynu „Książki” zauważył, że w Anglii do niedawna panowało powszechne uzależnienie od arystokracji, teraz zastąpiło je uzależnienie od celebrytów.