Yuka Ebihara jest zaprzeczeniem stereotypu delikatnej i nadwrażliwej baletnicy. Aby zostać pierwszą solistką, musiała pokonać wiele przeszkód i nadrobić stracone lata. Dziś zachwyca na scenie techniką, emocjonalnością, a przede wszystkim odpornością psychiczną.
Grasz główne role w najważniejszych przedstawieniach baletowych w Teatrze Wielkim, jak „Dama kameliowa”,„Jezioro łabędzie” i „Śpiąca królewna”. Masz na koncie wiele nagród, w tym Teatralną Nagrodę Muzyczną im. Jana Kiepury i Srebrny Medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. Co najbardziej lubisz w swojej pracy?
Chyba to, że w ogóle mogę ją wykonywać. W Japonii balet traktowany jest bardziej jak hobby. Ostatnimi czasy sytuacja jest trochę lepsza, ale wciąż mamy jeden teatr narodowy i kilka prywatnych firm, gdzie chętni uczą się tańczyć. Ale nie można się z tego utrzymać, a teatrów nie stać nawet na zatrudnienie kasjerów, więc czasem tancerze sami sprzedają bilety. To nie jest właściwa praca dla Japończyka, dlatego jestem wdzięczna, że w Polsce mogę tańczyć balet profesjonalnie i być za to szanowana.
Jak zareagowali twoi rodzice?
Byli naprawdę zmartwieni. Bardzo chciałam uczyć się baletu za granicą, najlepiej jeszcze przed skończeniem szkoły średniej, bo wiedziałam, że jeśli chcę być w tym dobra, to muszę zacząć ćwiczyć na poważnie jak najwcześniej. Ale rodzice postawili sprawę jasno: mogę trenować, ale dopiero po skończeniu szkoły. A potem jeszcze dostać się na dobre studia, by mieć sensowny zawód, który zabezpieczy mnie finansowo.
Pogodziłaś się z tą decyzją?
Cóż, do 18 roku moje życie wyglądało tak, że w ciągu dnia chodziłam do liceum, a po godzinach do prywatnej szkoły baletowej, gdzie sam dojazd i powrót zajmowały mi trzy godziny. Do domu wracałam około 11 wieczorem. Dostałam się na studia, ale wtedy już wiedziałam, że jestem za stara, by pójść do profesjonalnej szkoły baletowej. Jednocześnie potrzebowałam porządnej szkoły, żeby w ogóle móc zacząć myśleć o chodzeniu na przesłuchania. W końcu zebrałam się na odwagę i powiedziałam rodzicom, że naprawdę chcę tańczyć i nie mogę tego dzielić ze studiami, bo zaraz będzie dla mnie za późno. Zrozumieli. Niedługo potem poleciałam na naukę do Kanady, do Goh Ballet Academy w Vancouver. Myślę, że dziś moi rodzice są szczęśliwi, że wtedy mi zaufali.
Miałaś poczucie, że musisz dużo nadrobić?
To wiedziałam już w Japonii. Chodziłam do prywatnej szkoły, ale czasem organizowano konkursy taneczne między szkołami z całego Tokio. Nietrudno było zauważyć, że niektórzy tancerze są o niebo lepsi ode mnie. Mocno odstawałam. W Kanadzie widziałam mnóstwo świetnych studentów, ale miałam szczęście trafić na bardzo dobrych nauczycieli. Cały czas się uczyłam, ćwiczyłam, aż zaczęłam dostawać małe rólki, potem większe. Ale początki były naprawdę trudne.
W jednym z wywiadów powiedziałaś, że nigdy nie lubiłaś siebie jako Japonki, że zawsze chciałaś być Europejką.
Na początku mojej przygody z baletem tak było! Pamiętam, że kiedy poleciałam do Kanady, miałam ogromne kompleksy na punkcie swojego wyglądu, nie cierpiałam na przykład moich ud. Ale wydaje mi się, że wszyscy mamy kompleksy, więc także ja musiałam zaakceptować siebie taką, jaka jestem. Zrozumiałam, że nie mogę zmienić ciała, nóg czy bioder, już nie czuję takiej potrzeby. Po prostu każdego dnia pracuję nad tym, by móc maksymalnie korzystać ze swojego ciała.
To ty wybrałaś Polskę czy na odwrót?
Po prostu tak wyszło. Wcześniej nic nie wiedziałam o Polsce, ale zawsze chciałam tańczyć w Europie. Najpierw znalazłam się w Norwegii, gdzie związałam się z Norweskim Baletem Narodowym. Potem zaczęłam dostawać pierwsze role w teatrach europejskich, m.in. w Wielkiej Brytanii, Francji i Chorwacji. Gdy tańczyłam w Chorwackim Teatrze Narodowym, dowiedziałam się, że w Warszawie poszukują tancerzy do właśnie utworzonego Polskiego Baletu Narodowego. Był rok 2011. Pojechałam na przesłuchanie i zostałam przyjęta. Spodobał mi się repertuar, dyrektor mi zaufał i zostałam.
Jak wspominasz początki w Warszawie?
Przyznam, że nie było mi łatwo, nikogo nie znałam, a w zespole praktycznie nie było Azjatów, czułam się obco. Ciężko mi było także z powodu bariery językowej – wówczas w teatrze pracowało niewielu zagranicznych tancerzy, więc nie rozmawiano po angielsku. Ale wiedziałam, że dyrektor postanowił zaryzykować, a to dużo dla mnie znaczyło. Dziś jest inaczej, połowa zespołu to obcokrajowcy. Tak zresztą poznałam mojego męża, także tancerza.
Ciężko być pierwszą solistką? To chyba dodatkowa porcja stresu.
Pamiętam, że gdy zaczynałam, zawsze z zachwytem wpatrywałam się w solistkę. Teraz sama jestem w tej roli i wiem, jaka to odpowiedzialność. Czuję, że powinnam być przykładem dla młodszych baletnic, mam świadomość, że zawsze muszę być w formie i nie mogę obniżać poprzeczki. Poza tym do moich obowiązków jako solistki należy reprezentowanie polskiego teatru za granicą, dlatego gdy tańczę na międzynarodowych scenach, muszę to robić jak najlepiej, bo mój poziom odzwierciedla poziom zespołu. A przecież w dodatku jestem Japonką, która reprezentuje polski balet, więc mam poczucie, że to spore obciążenie.
Z drugiej strony cudowna jest wolność w budowaniu postaci, którą mam grać, we wkładaniu w nią własnej wizji artystycznej. To bywa trudne, gdy zderza się z inną wizją. Na przykład w „Jeziorze łabędzim” grałam rolę primabaleriny Matyldy Krzesińskiej, w której zakochuje się młody carewicz (według nowego libretta z 2017 roku autorstwa Pawła Chynowskiego – przyp. red.). Moje rozumienie tej postaci było nieco inne od tego, jak widział ją choreograf, więc po wysłuchaniu jego uwag musiałam stworzyć Matyldę na nowo, co samo w sobie jest bardzo ciekawym procesem. Poza tym, choć wspaniała jest wolność tworzenia roli, to do samego końca, do momentu wyjścia na scenę nie jestem pewna, czy miałam rację. Tak samo jak nie chcę z góry planować emocji, tego, jak się będę czuła w danym momencie spektaklu. Podczas przedstawienia zarówno ze sceny, jak i od partnera czy partnerów emanuje energia, która się zmienia i wpływa też na mnie. Przez cały czas muszę więc dopasowywać się do tego, co się dzieje. Nigdy nie wiem, co się wydarzy na scenie, aż do momentu, gdy zostanie to emocjonalnie rozegrane.
Kiedy przygotowywałam się do roli Małgorzaty w „Damie kameliowej”, zrozumiałam, że żeby móc dokładnie sportretować główną bohaterkę, trzeba właściwie wejść w jej skórę. Stać się nią, a nie jedynie próbować być nią na scenie. To był inspirujący i twórczy proces, choć pod koniec dnia bolała mnie głowa od prób zrozumienia mojej bohaterki (śmiech).
Trudno jest wyjść z takiej roli po przedstawieniu?
Bardzo, zwykle po spektaklu nie śpię do późna, myślę o tym, co działo się na scenie. Rola zostaje we mnie jeszcze przez kilka godzin. Najtrudniejsze są sytuacje, gdy przez kilka wieczorów z rzędu gram tę samą postać, wówczas bardzo staram się zachować świeżość gry i towarzyszących jej emocji.
Pamiętam Natalie Portman w „Czarnym łabędziu”. Jej bohaterka obsesyjnie wchodzi w rolę, którą gra.
Trudno utożsamić się z taką Śpiącą Królewną, wiadomo, że to postać z bajki. Ale nie można nie przejąć się losem Małgorzaty, zwłaszcza że spektakl opowiada jej historię aż do śmierci. Wyobraź sobie, że przez trzy godziny grasz kogoś, kim się właściwie stajesz, a potem umierasz! Za każdym razem naprawdę miałam wrażenie, że umieram. A kiedy grasz co noc, to emocjonalnie wykańczające! Potrzeba mnóstwa energii, by to w sobie poukładać. To trudne do wykonania i przeżycia, ale dla takich momentów się tańczy.
Jak sobie z tym radzisz? Z tremą, stresem i tak silnymi emocjami?
Cóż, wszystko trzymam w sobie, w środku. Ale pamiętam o tym, że czasem, kiedy codziennie się występuje, człowiek zaczyna czuć się zbyt pewnie, jest dla siebie zbyt pobłażliwy. Według mnie to jest bardziej niebezpieczne dla tancerza. Dlatego próbuję się właśnie mocniej nakręcić, wywołać w sobie większe napięcie. Oczywiście, czasem bardziej zrelaksowana postawa pozwala lepiej wykonać niektóre figury, ale ja wolę czuć w sobie napięcie, gdy wychodzę na scenę, bo wtedy jestem lepiej skoncentrowana na każdym ruchu. Gdy na przykład tańczę rolę Odetty w „Jeziorze łabędzim”, staram się wejść w stan głębokiej koncentracji, by lepiej oddać jej „nierealność”. Ta praca wymaga siły umysłu, bo wszystko jest w głowie. Gdy ciało jest mocne i zdrowe, ale w głowie masz luz czy chaos, to nie zadziała, nie zatańczysz dobrze. A kiedy jest na odwrót: nogi bolą, ale głowa pozostaje silna, to wszystko wspaniale zagra.
Po trudnych próbach czy przedstawieniu czasem rozmawiam z moim mężem, który też tańczy i potrafi często z boku więcej zaobserwować. Czasem ogląda próby i wtedy podsuwa mi rady czy wskazówki. Ale przecież pod koniec wszyscy tak naprawdę jesteśmy sami na scenie, więc muszę być silna. To ważne – wiedzieć, że można sobie zaufać, a tak się dzieje, gdy ćwiczysz bardzo dużo i znasz swoje ciało na wylot. Wtedy wiesz, na co cię stać.
Brakuje ci czasem Japonii?
Co roku odwiedzam rodzinę i znajomych w Tokio, robię zakupy, zwłaszcza te kulinarne. Kupuję japońskie śliwki, miso, dobrą zieloną herbatę. Nadrabiam zaległości towarzyskie. Wyprowadziłam się z domu 15 lat temu i zupełnie nie tęsknię za Japonią. Życie tam kojarzy mi się z byciem wiecznie zajętą, bez chwili wytchnienia. W Japonii czas płynie szybko. Zdecydowanie wolę moje europejskiej życie, tu jest mniejsze nastawienie na konsumpcję. W Warszawie mam swoje kawiarnie i muzea, gdzie się wyciszam.