Młodzi rwą się, by odejść z domu, a potem często, w okolicach trzydziestki, do niego wracają – mówi architekt Bogdan Kulczyński. Dlatego on spokojnie poczekał, aż córka – architektka Joanna Kulczyńska-Dołowy – zaakceptuje jego projekt. Wielopokoleniowy, przestronny, stworzony w symbiozie z naturą.
Nic nie dzieje się przypadkiem. Jednak spontaniczne i intuicyjne decyzje często prowadzą do wspaniałych rzeczy. Tak też było z naszym wspólnym zamieszkaniem – wspomina Joanna. – Koncepcja domu wielopokoleniowego rodziła się długo. Pierwszy projekt, narysowany na serwetce, powstał, kiedy byłam chyba na początku liceum. Lata 90., mieszkaliśmy wtedy na Hożej. – Joanna najpierw nie chciała się zgodzić, a potem zrobiła awanturę: „A gdzie jest moja część?” – śmieje się Bogdan. – Kiedy byłam w podstawówce, ten pomysł w ogóle mi się nie podobał – wyjaśnia Joanna. – Po trzydziestce miałam już za sobą doświadczenie mieszkania samej, z dala od rodziców, a potem – z mężem i małym synkiem. Zaczęłam stopniowo zmieniać zdanie. My mamy dużo wspólnych przyjaciół, wspólnie działamy też zawodowo. Po prostu jesteśmy z tej samej bajki. Śmieję się, że rodzice są bardziej imprezowi ode mnie. Zdarza się, że kiedy ja o godzinie 21 marzę już tylko o tym, by zalec pod kocem z książką, rodzice dopiero wychodzą do znajomych. Jak widać, stereotypy u nas nie mają zastosowania. A stereotypowe przekonanie na temat mieszkania z rodzicami jest takie, że to mus, obowiązek, nuda.
Choć bryła domu jest dość duża, zarówno od strony ulicy, jak i tarasów sprawia on wrażenie niewielkiego. (Fot. Celestyna Król)
I tak w podwarszawskim Józefowie, w otoczeniu drzew, mieszkają dziś trzy pokolenia. – Znajomi dziwią się, że czasem witamy się u nich wylewnie, podczas gdy my nie widzieliśmy się od dziesięciu dni – mówi Joanna. – Po prostu każde z nas pracuje, każde ma swoje życie i swoją część domu. Tak naprawdę najczęściej się spotykamy w tak zwanym łączniku. Tam wpadamy na siebie po powrocie z pracy.
Przestronne pomieszczenie zwane kostką. Duży stół
i wygodne kanapy z dywanami pełniącymi funkcję kap zapraszają do niekończących się spotkań. (Fot. Celestyna Król)
Z łącznika są dwa przejścia: jedno do części Joanny, drugie do części rodziców. Nawet jadalnie i kuchnie mają osobne. Daje im to poczucie wspólnoty, ale i odrębności. Joanna mówi, że to niezbędne. I zdrowe. – Wszyscy jesteśmy bardzo aktywni. W ciągu dnia jesteśmy ludźmi pracy, wieczorem też coś robimy lub oglądamy, a w weekendy często wyjeżdżamy. Ale wspólny port, z którego codziennie wypływamy i do którego wieczorem wracamy, daje nam poczucie bliskości – tłumaczy Bogdan. – Kiedy rodziny mieszkają oddzielnie, wszystko wygląda inaczej. Są tak zwane zaproszenia, tak zwane wyprawy i tak zwane wyjścia. My jesteśmy tu zawsze u siebie i widujemy się spontanicznie. Czasem z niczego skręcamy wspólną kolację. Wtedy siedzimy i gadamy do późna w nocy. Często jest to kompletnie nieplanowane. – Ale zdarza się też, że tata puka, a ja już śpię – wtrąca Joanna.
A bywają w tym domu ciche dni, karteczki wsuwane pod drzwi? – Nie, my się w ogóle nie kłócimy – mówi Bogdan. – Co nie znaczy, że nie miewamy różnicy zdań. – Kłótnia to strata czasu – dodaje Joanna.
W pracowni Kulczyński Architekt ona zajmuje się wnętrzami, on – tak zwaną architekturą grubą. Ale jak się projektuje dla siebie, to robi się to bardziej swobodnie czy wprost przeciwnie, trzeba iść na kompromisy? – Na pewno projektuje się inaczej. Jest wprost szał wolności – zapewnia Joanna. – Nie muszę nikogo przekonywać, że to krzesło połączone z tym stołem to fajna sprawa. Poza tym mogę sobie przestawiać wnętrze choćby dwa razy w roku. Chciałam mieć białą podłogę, czerwone ściany i drewniany sufit w sypialni – i hej, proszę bardzo, mam. Nie trzeba było robić wizualizacji, bo wiedziałam, że to będzie dobrze wyglądać. Cały proces od decyzji do realizacji był więc skrócony.
W regale w saloniku rodziców są ukryte różne niespodzianki i tajemne przejścia – oczywiście tajemne nie dla domowników, ale dla odwiedzających. Błękitny żyrandol Moniki Rubaniuk w samym centrum błękitnego wypoczynku w saloniku. (Fot. Celestyna Król)
Z jednej rzeczy musiała zrezygnować – z toalety na parterze. – Wolałam mieć tu czystą, otwartą przestrzeń, niż wydzielać jej kawałek – mówi Joanna. Z kolei Bogdan z perspektywy czasu dostrzega inny mankament swojego projektu. – On powstawał, kiedy Joanna była sama, nie miała własnej rodziny, dziecka. Gdybym dziś go realizował, to część Joanny byłaby bardziej rozbudowana lub inaczej skonstruowana. Salon i kuchnia nie musiałyby być połączone. – Ale ja to uwielbiam! – protestuje Joanna. – Jestem człowiekiem z kawalerki. Stan, kiedy wszyscy są w jednym pokoju, to dla mnie najlepszy stan. Mamy kuchnię, jadalnię i salon zawarte w jednej przestrzeni – i to tu przebywamy najczęściej. Nasz syn tu gra, tu odrabia lekcje, mimo że na dole ma swój pokój i osobną łazienkę. Mnie to cieszy, bo Stach jest już nastolatkiem i za chwilę nie będzie tyle czasu spędzał w domu, a jeśli już, to pewnie we własnym pokoju.
Jadalnia w części należącej do rodziców. Lampa owinięta materiałem to pomysł mamy Joanny. Nogi stołu zostały wyrzeźbione piłą łańcuchową przez artystę Pawła Grunerta. (Fot. Celestyna Król)
A skąd pomysł na tężnie? – Sam dokładnie nie pamiętam – wyznaje Bogdan. – Kiedy ten dom powstawał i była już kostka, jak nazywamy wspólną przestrzeń, dziś otoczoną tężniami, uznałem, że taka bryła w domu dwurodzinnym jest jednak czymś trudnym. Podczas którejś z wizyt w Konstancinie-Jeziornie spojrzałem na tamtejsze tężnie. Zrozumiałem, że to jest coś, czego szukam – te faktury, ta cudowna rzeźbiarska forma. Zakochałem się. Choć nikt nie wierzył, że się uda. Poczynając od rodziny, a kończąc na wykonawcach. Do tego stopnia, że firma, która wstawiała tu okna, spytała: „Ale tej tężni to nie będzie, prawda?”. Ja na to: „Ależ jak najbardziej będzie”. Więc pomalowali inaczej okna, pociągnęli je warstwą lakieru, który jest stosowany nad morzem, czyli w klimacie mocno zasolonym.
Potem była jeszcze kwestia krążenia solanki. Na dole są zbiornik oraz pompa. Jedna rzecz to pojemność zbiornika w stanie spoczynku, inna – kiedy solanka krąży. Jest bowiem ryzyko, że kiedy solanka ścieknie ze wszystkich gałęzi, może się nie pomieścić… – No, było trochę przeszkód i niewiadomych. Czy pompa się nie zatnie, na przykład – opowiada Bogdan. – Pomyślałem wtedy: „Kurczę, naprawdę coś projektujemy”.
Dom idealnie wpisał się w okoliczny krajobraz. Jest duży, ale praktycznie tego nie widać. Kulczyńscy zostawili maksymalną liczbę drzew na działce, wycięli zaledwie kilka najbliżej domu, ale w tarasie już stoją.
Najpiękniej jest między zimą a latem. Ale kiedy spadnie śnieg, też bywa magicznie, bo odbija światło słoneczne, a to w połączeniu z brakiem liści na drzewach daje wrażenie większej ilości światła we wnętrzu. – Odkąd tu mieszkamy, zacząłem bardziej zauważać pory roku. Zimę, przedwiośnie, wiosnę, późną wiosnę, lato, babie lato, jesień… – wylicza Bogdan. – Drzewa wokół domu znamy niczym członków rodziny, widzimy nawet niewielkie zmiany w ich wyglądzie. Wiemy, kiedy zbliża się czas na spadanie szyszek, a kiedy na pylenie sosen.
Betonowe świeczniki ze sklepu Nap w koncepcie Mysia 3 w Warszawie tworzą idealną kompozycję z obrazem autorstwa Ewy Juszkiewicz. (Fot. Celestyna Król)
Natura jest obecna też w środku. – To, co łączy nas zawodowo i prywatnie, to potrzeba ciągłego przenikania się zewnętrza z wnętrzem. Uważamy, że najlepsze dla relaksu człowieka jest środowisko naturalne – zapewnia Joanna. – Do tego cechuje nas umiar i niechęć do fajerwerków, czyli – jak to mówimy – przeglądu materiałów z danego roku. Uważamy, że im mniej, tym lepiej – dodaje Bogdan. – Zawsze powinno być więcej tej twardej skorupki, czyli tego, co jest stałą częścią domu i wiadomo, że zostanie, niż dodatków.
Joanna najbardziej lubi górę w swojej części, czyli sypialnię. – To rozpasanie architekta! – mówi. – Tak naprawdę była zaprojektowana na dwie sypialnie i łazienkę. Ale wtedy byłam sama i pomyślałam: „Najwyżej dzieci pójdą na dół”. Wywaliłam drugą sypialnię i w efekcie mamy z mężem jedną, ogromną, bo około 70-metrową. Taki luksus przestrzeni jest bardzo przyjemny.
Królestwo Joanny, czyli wymarzona sypialnia. Drewniany sufit i czerwone ściany to było jej marzenie. Na łóżku kapa uszyta przez babcię – robiona szydełkiem i naszywana ręcznie na materiał. (Fot. Celestyna Król)
Z rzeczy na dole uwielbiam kominek – dodaje. – Tata pewnie powie, że on najbardziej lubi wielką przeszkloną ścianę w małym saloniku. – Tak, lubię tę ścianę, ale też lubię kostkę, która mnie cieszy zarówno kiedy jestem w niej sam, z żoną, rodzinnie, jak i wtedy, gdy jest impreza na 100 osób, bo takie wydarzenia też bywają – wyjaśnia Bogdan. – W ogóle najbardziej mnie pociąga uniwersalność i różnorodność tej przestrzeni. Są tu pomieszczenia i małe, i wielkie, i wysokie, i niskie. Nasze wnętrza są bardzo proste, wyposażone w dużym stopniu naszymi rodzinnymi pamiątkami. I to jest ich siła. Bo jest w nich zawarta nasza przeszłość i nasza historia. Mam nadzieję, że przetrwają i będą nadal służyły Joannie, a potem Staszkowi.
W łazience na górze ściany i podłoga zrobione są z polnych kamieni do ogrodu. (Fot. Celestyna Król)
Jemu samemu zawsze brakowało stołu, o którym wiedziałby, że siedzieli przy nim jego dziadek i jego ojciec. Niestety wojny, które towarzyszyły przeszłym pokoleniom, większość takich mebli zniszczyły. – Mam wielką potrzebę współżycia z przedmiotami, z którymi współżyła moja rodzina. Żyrandol w kostce należał do mojej ciotki, lampa, która stoi u mnie w pokoju, tak naprawdę jest szklanym abażurem, który wisiał w pokoju mojej babci ze strony ojca. Z kolei obrazy w saloniku należały do rodziny mojej żony. Żałuję, że tak niewiele zostało tych pamiątek. – Ja dostałam bardzo przyjemny prezent na ślub od mojej babci – spisaną przez nią historię rodziny ze zdjęciami – mówi Joanna. – Babcia, zanim zmarła, mieszkała zresztą z nami w tym domu. Aż żałowaliśmy, że wcześniej jej na to nie namówiliśmy, ale ona zawsze miała dużą potrzebę niepodległości.
Fotel z giełdy antyków w Broniszach tapicerowany własnoręcznie przez Joannę. (Fot. Celestyna Król)
Najmłodszy członek rodziny, Stach, ma dziś 13 lat. Kiedy się tu wprowadzał, kończył roczek. Czy podoba mu się idea domu wielopokoleniowego? – Podchodzi do tego naturalnie. Zawsze mu powtarzam, że może zrobić to, co zechce, ale widzę już, że ma bardzo silne poczucie własności – to jest nasz dom, to są nasze meble, to jest nasze miejsce – opowiada Joanna.
– Na dole w budynku jest coś w rodzaju kawalerki, takiej niezależnej mieszkalnej jednostki – zawsze mówiłem, że zaprojektuję to tak, bo nie jest wykluczone, że będę tu na starość mieszkał razem z żoną – wtrąca Bogdan. – Jestem otwarty na wszystko, dziś mieszkam na górze, może potem będę mieszkał na dole, a na górę przeniesie się Staszek?
Na stoliku fragmenty srebrnej zastawy stołowej – rodzinnej pamiątki (Fot. Celestyna Król)
Zresztą kiedy się tu wprowadzali, mieszkali początkowo właśnie na dole. – Dom był gotowy w stanie prawie deweloperskim w roku, w którym urodził się Staszek – wspomina Bogdan. – Bardzo chciałem, by pierwsze jego święta odbyły się właśnie tu. Warunki były dosyć spartańskie, niemniej dom był ogrzewany, wentylowany, zamknięty. Wyłożyliśmy kostkę wykładziną wystawienniczą, był stół, było jedzenie. Od tego czasu wszystkie święta odbywają się właśnie tutaj. Dziś już wiem, że wychowanie dzieci nie polega na systemie nakazów, one po prostu biorą przykład z nas, nawet nie musimy z nimi o tym rozmawiać. Na przykład Joanna jest osobą, która nigdy nie dałaby się wypędzić z domu, gdzieś wyjechać na stałe. Namawialiśmy ją na kursy, stypendia… Na kilka tygodni – owszem, ale jeśli groziło to kilkumiesięcznym czy, nie daj Boże, rocznym pobytem za granicą, to za żadne skarby świata! – Może dlatego, że miałam tyle wolności, ile chciałam – zastanawia się Joanna. – A często ktoś jedzie daleko właśnie dlatego, że w domu tej swobody nie ma.