Podróżnik Piotr Strzeżysz zjechał na rowerze obie Ameryki od Alaski po Patagonię, Tybet i kilkadziesiąt innych krajów. Jak sam mówi, od dziecka ma poczucie, że jest bardziej ptakiem niż człowiekiem. A dzięki dwóm kółkom może bezkarnie bujać w obłokach.
Od lat poznajesz świat na rowerze. Dlaczego wybrałeś akurat taką formę podróżowania?
Po prostu bardzo lubię jeździć rowerem. Od dziecka. Z czasem tylko odległości się zmieniały. Z 10 kilometrów zrobiło się 100, a z tego 1000 czy nawet kilka tysięcy w czasie jednej wyprawy. Nie dobudowuję do roweru filozofii ani nie propaguję go jako zdrowy środek lokomocji. Sam zresztą nabawiłem się za jego sprawą kilku dolegliwości - problem z kolanami, nadgarstkami, drętwiejących palców... Oczywiście, jeśli jeździ się z umiarem, to jest to wspaniały sposób podróżowania. Rower daje optymalną prędkość przemieszczania się. Mniej rzeczy na nim umyka. Łatwiej się zatrzymać w dowolnym miejscu trasy, np. gdy ktoś, kogo mijasz, do ciebie się uśmiechnie.
Ten sposób przemieszczania się wzbudza zaufanie?
Tak, niemalże jakbym sobie na czole wypisał "podejdź do mnie". Albo na twarzy domalował szczery uśmiech. Rower jest traktowany w wielu krajach jako środek lokomocji, którym poruszają się biedniejsi turyści. Oprócz zaufania budzi więc też politowanie. Ludzie mi współczują, bo uważają, że nie stać mnie na klimatyzowany autobus i dlatego strasznie się meczę. Pytają: „kto ci za to płaci?”. Zagadują, jak długo jestem w drodze. Nie mówię im prawdy, czyli ze np. już od pół roku, tylko odpowiadam: „tydzień, dwa”. A wtedy oni są w szoku. Że tak długo. I znowu mi współczują.
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że gdyby nie rower, zostałbyś ptakiem. Podkreślasz, że kochasz wiatr. Rower daje ci wolność?
To jest raczej związane z moim poczuciem „nieumocowania” w życiu – wydaje mi się, że jestem tu tylko na moment, nie przywiązuję się też do miejsc. Claudio Magris w jednej z książek napisał: „Podróżować nie po to, by dotrzeć do celu, ale by dojechać – jeśli to możliwe – nigdy”. Takie odwlekanie dotarcia na jak najpóźniej. Moje nieumocowanie to też takie unoszenie się nad ziemią. Od dziecka mam poczucie, że jestem bardziej ptakiem niż człowiekiem i ciągle bujam w obłokach. Dosłownie i w przenośni. Jazda rowerem jest bardzo bliska temu stanowi. Zakręcisz pedałami i – nic nie robiąc – unosisz się jakąś stopę nad ziemią. Jakbyś latał.
Dystanse twoich wypraw są dość ekstremalne. A każdy kilometr na rowerze w górach to trud i pot. Czy dzięki temu ta przygoda lepiej smakuje?
Bardzo często rower, na którym ciągnę cały swój dom i od którego jestem wręcz uzależniony, chciałbym wyrzucić na pobocze. Zostawić go. Ale nie mogę. Chociaż nie, raz tak zrobiłem. W Chile. Kupiłem w miejscowym supermarkecie za parę groszy model marki Oxford. Myślałem, że przejadę nim 1000 kilometrów, ale po 600 już nie mogłem. Nie dało się podróżować tą tandetą. Oddałem go jakiejś dziewczynce i ruszyłem dalej stopem. Ale generalnie nie szukam wysiłku. To minus, lecz też nieunikniona konsekwencja wyboru roweru, a nie np. motoru, jako środka lokomocji. Ten trud przekuwa się na myśli, jakie masz w trakcie jazdy – wydaja się czystsze, ostrzejsze. Doceniasz małe rzeczy. Kubek z ciepłą herbatą, ciepły makaron z fasolą czy cokolwiek do jedzenia. Czujesz wdzięczność za dwa metry bezpiecznego i suchego miejsca do spania. Bo czasami nawet tego nie ma. Nie miałbym takich spostrzeżeń, gdybym podróżował w bardziej komfortowych warunkach.
Zdarza się, że ludzie źle reagują na takiego podróżnika jak ty?
Bywały nieprzyjemne sytuacje, np. w USA czy Kanadzie. Czasami przepędzano mnie z podwórka, nie zgadzano się, bym nawet na terenie publicznym rozbił sobie namiot. Raz poszczuto mnie z tego powodu psami. Zdarzało się, że ludzie dzwonili na policje z informacją, że jakiś włóczęga rozstawił się przy drodze. A funkcjonariusze mnie przeganiali, nie dając alternatywy. „Hotel” – mówili. A mnie nie było na niego stać. Ale dzięki temu też odkrywałem bardzo nietypowe miejsca na nocleg: na półce skalnej, w jaskini, w jakiejś budzie, na dachu supermarketu, a we Francji na rondzie – było obsadzone rzędem tuj. W środku byłem niemalże niewidoczny.
Lubisz tę nieprzewidywalność dnia, którą gwarantuje podroż na dwóch kółkach?
Bardzo. Dobrze się odnajduję w nieuporządkowaniu, chaosie, to jest moja natura. Mocna cześć mnie. Często zdarzało się, że rano, po śniadaniu zmieniałem nagle plan podroży. Bo ktoś mi opowiedział o jakimś terenie, drodze, czymś ciekawym, co mógłbym zobaczyć. A ponieważ podczas swoich wypraw mam dużo czasu i z nikim nie jadę, to mogę zmieniać plany, ot tak. W Południowej Patagonii miałem jechać do Calafate. Na rozstaju dróg spotkałem parę Brazylijczyków, którzy jechali samolotem, ale inną trasą. Strasznie na nią narzekali. Że ciężko, że nic ciekawego, że nudno. Gdy to usłyszałem, to zapaliła mi się lampka: „Ooo. Nic ciekawego, czyli tam to akurat będzie się dużo działo!”. I tak było. Spotkałem pancerniki, gwanako (gatunek ssaka z rodziny wielbłądowatych – przyp. red.), sporo duchów latało w powietrzu. Doskonała decyzja podjęta pod wpływem impulsu.
Czy obraz świata, jaki budujesz sobie dzięki podróżom, jest pozytywny, czy jednak przeważają smutne refleksje?
Zdecydowanie jest to pozytywny obraz. Głównie za sprawą ciekawych ludzi, których spotykam. Taki Mario – pilot śmigłowca. Poznałem go w Kolumbii, gdy jechałem z Alaski do Patagonii. Siedziałem akurat przy drodze, popijałem wodę. Byłem zmęczony, miałem już wtedy silna gorączkę i ostre zapalenie zatok. Podszedł. – Wyglądasz, jakbyś miał zaraz zejść z tego świata – powiedział, po czym zaciągnął mnie do szpitala. Potem opłacił mi trzy noce w hotelu i pomógł załatwić dom na działce. Przez miesiąc dochodziłem tam do siebie. Nic za to nie chciał. Od tego czasu mam z nim kontakt. W styczniu spędziłem u niego tydzień, w wielkim domu, z fantastyczną rodziną. To jest jedno ze spotkań, które pokazuje, że większość ludzi na świecie jest dobra. Zwłaszcza w krajach, które są uważane za biedne i zacofane.
Jak sam mówisz, podróże są dla ciebie poszukiwaniem baśni. Pozwalają ci odnajdywać element magiczny w zwykłej codzienności?
Moje podróże stają się takie odrealnione, nieumocowane, że jest w nich miejsce na element magiczny, niewyjaśniony. Nie mam stałych obowiązków, mogę spędzać czas, jak chcę, i przydarzają mi się rzeczy, które w „normalnym” życiu nie mają miejsca. Na przykład moja „rozmowa” z pancernikiem w Patagonii. Byliśmy od siebie 10 centymetrów, patrzyliśmy sobie w oczy. Ja do niego mówiłem, on mi zatańczył, a potem pacnął mnie trzy razy w nos. To był własnie taki baśniowy moment.
Czy znalazłeś na rowerowym szlaku przepis na szczęście?
Nie wierzę w permanentną szczęśliwość, a w „efemeryczne przejawy piękna”, których czujesz się elementem. To może cię spotkać w drodze, podczas słuchania muzyki, oglądania zachodu słońca, jedzenia. Przejechałeś 100 kilometrów w deszczu, jesteś zmęczony i w jakiejś jadłodajni dostajesz zwyczajne arepy (grube placki kukurydziane – przyp. red.). Gdy je jesz, nagle zdajesz sobie sprawę: „Jezu, jakie to jest dobre!”. Tkwisz w błogostanie, póki ich nie skończysz. Nawet pół godziny później będziesz ciągle rozpływał się, czując ten smak w ustach i zapach w nosie. Piękno możesz także odczuwać, po prostu
siedząc pod dachem, o który bębni deszcz.
Jazda przez kilkanaście miesięcy rowerem musi być momentami nużąca. Masz jakiś sposób na motywowanie się, gdy nachodzi cie zwątpienie?
Ja nie potrzebuję się motywować. Czerpię przyjemność z samej jazdy. Mnie ona nie nudzi. Nie robię też niczego ekstremalnego. Dla mnie przejazd przez obie Ameryki jest jak wyjazd do parku. Rożni je tylko skala i nieporównywalnie większy wysiłek fizyczny. Ale stan umysłu jest ten sam. Zarówno kiedy jadę rowerem do sklepu po piwo, jak i kiedy pędzę nim w stronę Argentyny. Jazda jest częścią mnie. Nie myślę o tym, że jest 30 tysięcy kilometrów do pokonania. Tak samo jak codziennie rano nie myślę o tym, że zostało mi jeszcze jakieś 50 lat do przeżycia. Też miałbym się z tego powodu motywować? Nie. Po prostu: wstaję rano i zaczynam dzień.
Czy czujesz, ze podróże cię rozwijają, hartują – zgodnie z hasłem Marka Kamińskiego „co cię nie zabije, to cię wzmocni”?
Nie wydaje mi się. Ja teraz jestem bardziej rozchwiany, niepewny, o wiele częściej kwestionuje to, co robię, niż zanim zacząłem wyjeżdżać. Zastanawiam się, czy to, co robię, ma sens. Nie nazwałbym tego rozwojem ani hartowaniem. Raczej rozpadaniem się. Oczywiście buduje się tożsamość, staje się innym człowiekiem, ale bardziej wielobiegunowym, rozkawałkowanym. I wcale nie jestem pewien, który kawałek jest mi bliższy. Ale na razie ciągle wybieram nieumocowanie, rozkojarzenie i drogę. Może na coś czekam?