Dorośli nie wiedzą, jak ich dzieci spędzają czas w sieci, więc swoją niepewność starają się skompensować w inny sposób. O pułapkach i wyzwaniach współczesnego rodzicielstwa rozmawiamy z pedagożką prof. Ireną Pospiszyl.
Dziś coraz częściej podnoszone są postulaty, żeby zrezygnować z obowiązkowych stopni w szkole. Chodzi o to, aby nie traumatyzować dzieci potrzebą bycia w czymś dobrym.
Uważam, że walka dorosłych o to, żeby nie traumatyzować ocenami, jest jedynie postawą kompensacyjną wynikającą z utraty rzeczywistej kontroli nad życiem dziecka przez rodziców. Bierze się ona stąd, że w zasadzie dzieci żyją dziś w sieci. Internet jest miejscem, z którego młodzi czerpią najwięcej informacji o świecie, o życiu i o sobie samych. Rodzice kompletnie nad tym nie panują. Polskie badania prowadzone między innymi przez NASK – w których konfrontowano wiedzę o tym, czego najmłodsi doświadczają w sieci – pokazują, że 75 proc. rodziców jest przekonanych, iż wie, co ich dziecko przeżywa w sieciach społecznościowych, natomiast same dzieci uznały, że tylko 23 proc. dorosłych ma o tym pojęcie. Znamienne jest również to, że tylko 15 proc. rodziców przyznaje, że nie wie, co dzieci robią w Internecie.
Wbrew temu, co mówią, rodzice czują, że nie mają nad dziećmi kontroli, więc skupiają się na tym, co jest łatwiejsze, jak atak na szkołę?
Otóż to. Nadrabiają poczucie nieznajomości świata swojego dziecka zdeterminowaną, wręcz agresywną próbą kontrolowania różnych instytucji, w których dziecko funkcjonuje. Tworzą sobie złudzenie panowania nad światem dziecka w przestrzeniach i tak najbardziej kontrolowanych, jak szkoła, przedszkole czy inne instytucje opiekuńcze, które działają na podstawie prawa, określonych procedur i są prowadzone przez ludzi do tego przygotowanych. Taki rodzic będzie się wykłócał z nauczycielem, żeby jego dziecko nie było frustrowane ocenami. Będzie prowadził wojnę z lekarzem, że zostało źle zdiagnozowane. Albo z trenerem, że powinno być inaczej trenowane... Uważając się przy tym za jedynego dbającego o dobro dziecka. Brak zaufania do instytucji jest nie tylko próbą stłumienia własnego niepokoju, lecz także konsekwencją i znakiem naszych czasów.
To mechanizm obronny?
W czystej postaci. Służący temu, by zagłuszać nie pewność i poczucie bezradności wobec nieogarniania rzeczywistości, w której żyje dziecko. Łatwiej jest kontrolować szkołę niż cały Internet.
Amerykańscy psychologowie społeczni Greg Lukianoff i Jonathan Haidt ukuli pojęcie „sejfetyzm”. Mowa o bezpieczeństwie jako „świętej wartości” współczesnej kultury. Diagnoza ta dotyczy amerykańskiej rzeczywistości, ale różne mody płyną do nas zza oceanu. Czy w Polsce również mamy do czynienia z pewną „obsesją bezpieczeństwa”?
Chętnie małpujemy wszystko, co przychodzi z Zachodu. Kult bezpieczeństwa i równości praw – nierzadko opacznie rozumiany i w efekcie prowadzący do absurdów – jest dobrym tego przykładem. Na niektórych uczelniach ogranicza się możliwość dyskusji na kontrowersyjne tematy, żeby nie „traumatyzować” studentów poglądami sprzecznymi z ich przekonaniami. A przecież istotą uczelni jest ścieranie się poglądów.
Podobny proces obserwujemy w szkołach podstawowych, średnich, instytucjach usługowych czy ochronie zdrowia. Kiedyś nauczyciel był przewodnikiem, mistrzem dla młodego człowieka. Jego zadaniem było odkrycie i kierowanie potencjałem rozwojowym dziecka. Jest do tego przygotowywany. W tej chwili natomiast nauczy ciel bardziej przypomina opiekunkę do dzieci w czasie powierzonym mu przez rodziców.
Jakie zagrożenia niesie wkładanie dzieci w taki kokon bezpieczeństwa?
Rzecz w tym, że wcale nie mamy tu do czynienia z kokonem bezpieczeństwa, i to z kilku powodów. Dziecko spędza w szkole zaledwie kilka godzin, a potem wchodzi do sieci, przegląda ileś tam postów – mniej lub bardziej makabrycznych – rozmawia z wirtualnymi kolegami, również anonimowymi, być może z rodzicami, którzy mu mówią, że w gruncie rzeczy liczy się co innego. W efekcie to, czego dowiadują się dzieci, jest niezwykle zrelatywizowane, a w dodatku przesycone cynizmem i okrucieństwem. Przekaz medialny potrafi zmieniać postrzeganie świata u dorosłych, a co dopiero u dzieci i młodzieży.
Dziś szeroko mówi się o kryzysie zdrowia psychicznego dzieci i młodzieży. Skoro mamy na horyzoncie pewną katastrofę, musimy usilnie chronić przed nią dzieci. Jednym ze źle pojętych przejawów tej potrzeby ochrony dziecka jest narracja, że za wszystko, co robi dziecko, odpowiedzialni są dorośli. Sęk w tym, że ich odpowiedzialność powinna polegać również na tym, żeby uczyć dzieci rozwiązywać problemy, a nie udawać, że ich nie ma, oraz być odpowiedzialnym za własne zachowanie. Nie ma dojrzałej wolności bez odpowiedzialności. Jeżeli jakieś dziecko pobije drugie, a psycholog czy wychowawca mówi: „To nie jest twoja wina”, popełniają błąd. Dziecko bowiem jest winne temu, że wyrządziło komuś krzywdę. Ono powinno wiedzieć, że tego się nie robi i że to jest jego odpowiedzialność, i dorośli powinni go tego nauczyć.
Z drugiej jednak strony dziś rzeczywiście mamy do czynienia z kryzysem związanym z poczuciem bycia nic niewartym, z dramatycznie zaniżoną samooceną. I niezwykłą u poprzednich pokoleń – biernością. Gdy się temu bliżej przyjrzeć, to wszystko układa się w klarowną całość.
Biernością?
Badania pokazują, że współczesne pokolenia są bardzo bierne. Wolą obserwować życie innych w sieciach społecznościowych niż samemu działać. Uważam, że ta bierność dzieci bierze się przede wszystkim stąd, że my, dorośli, nie poświęcamy dość wysiłku, żeby wspierać rozwijanie konkretnych zainteresowań dziecka, nie ukierunkowujemy jego aktywności. W tym zrelatywizowanym świecie wychowawczym nie ma miejsca dla mądrego wychowawcy, który powie: „Słuchaj, masz zdolności plastyczne, idź tą drogą” albo „Zapisz się do harcerstwa”, „Do koła matematycznego, informatycznego. Rozwijaj to. Masz do tego smykałkę”.
Jeżeli dziecko nie ma mądrych rodziców albo nie znajdzie się w orbicie dobrego „przewodnika”, na przy kład trenera, jakiegoś pasjonata, to najprostszą drogą wypełnienia swojego życia jest aktywność, jaką oferuje mu sieć społecznościowa. W ten sposób uczy się choćby, że świat jest groźny, ale przede wszystkim traci swój potencjał rozwojowy, bo nawet zdolne dziecko będzie się szamotać między różnymi mniej lub bardziej chaotycznymi przestrzeniami. Zwykle na chwilę, do pierwszej większej trudności.
Na czym polega niestabilność samooceny młodych ludzi?
To także wiąże się z dominacją życia w sieci. Jednym z tego efektów jest bycie nieustannie ocenianym. I to często przez anonimowego uczestnika, który nie musi przestrzegać żadnych zasad. Może ocenić twoje zalety albo ulżyć swojej wrogości do świata. Jednak dla ocenianego to nie jest bez znaczenia, bo jesteś tak dobry, jak oceni cię twój ostatni „sieciowy recenzent”. Według mnie to w zasadniczy sposób zmieniło orientację życiową pokolenia Z. Nazywam ją orientacją wizerunkową. Jest ona skupiona właściwie na jednym celu: podobać się innym, być popularnym w grupie. Tyle że bycie popularnym w grupie nie opiera się już na tym, co potrafisz, czy jesteś empatyczny, czy pomagasz innym ludziom – tylko na tym, jak sam siebie sprzedasz.
Trudno być popularnym, kiedy punktem odniesienia już nie są koledzy z podwórka, lecz właściwie cały świat.
Jak już powiedziałam, atrakcyjność jednostki zależy dziś przede wszystkim od anonimowych gapiów. Ludzi, którzy nie mają wobec ciebie żadnych zobowiązań. Mogą cię odsądzić od czci i wiary, nakłamać na twój temat, zdezawuować wszystko, co potrafisz, a jednak to jest kryterium twojej atrakcyjności społecznej. Będziesz postrzegany tak, jak chce użytkownik sieci, który ma większe „zasięgi”. W gruncie rzeczy te oceny mogą być pozbawione jakichkolwiek obiektywnych kryteriów. Bo te kryteria zależą wyłącznie od oceniającego, on nie musi cię nawet znać. Niemniej jednak powodują rzeczywiste skutki w twoim życiu.
Co dzieje się wtedy w umyśle osoby ocenianej?
To pozbawia ją punktów odniesienia dla samooceny. Niszczy jej strukturę ego. Uzależnia poczucie własnej wartości od zewnętrznej sytuacji. Powoduje, że osoba oceniana nie jest pewna, co jest w niej wartościowe ani na czym oprzeć poprawianie wizerunku. Jest niepewna, funkcjonuje w jakimś zawieszeniu. Bo raz się podoba, innym razem nie, i nawet nie wiadomo z jakiego powodu.
Innym razem nie, i nawet nie wiadomo z jakiego powodu. Lukianoff i Haidt podkreślają też, że żyjemy w „kul turze ofiar”, czyli coraz więcej ludzi wcale nie opiera wizerunku na tym, że zrobili dla świata coś pozytywnego. Atrakcyjne jest bycie pokrzywdzonym, co w dużej mierze wcale nie wynika z rzeczywistych opresji wobec tych osób, ale z ich przewrażliwienia.
Oczywiście, choć nie zgadzam się z autorami, że przyczyną tego „bazowania na swoim przewrażliwieniu” jest nadmierne tworzenie kultu bezpieczeństwa. Jak już powiedziałam, wcale nie żyjemy w świecie kultu bezpieczeństwa.
Proszę zobaczyć, z jednej strony dzieci w szkole nie mogą mieć negatywnych ocen czy nie mogą jechać po ciągiem, bo może je to narazić na jakieś zagrożenia. Ale te same dzieci namiętnie oglądają horrory, grają w gry komputerowe pełne agresji, przeglądają strony o makabrycznych wypadkach. One wcale nie żyją w świecie bezpiecznym, ale w świecie iluzyjnym, nad którym my, dorośli, nie mamy kontroli. I ten świat jest bardzo okrutny. Metody zabijania, torturowania i wymyślania różnych form skrzywdzenia człowieka, które funkcjonują w przestrzeni wirtualnej, są wręcz niewyobrażalne dla przeciętnego człowieka w prawdziwym życiu. Psycholog Iwona Uflik-Jaworska przeanalizowała 50 najpopularniejszych wśród młodzieży gier komputerowych pod kątem nasycenia tych gier agresją i przemocą. Tylko w 16 proc. nie było scen przemocy.
Dlaczego przekaz kulturowy kierowany do młodych ludzi bazuje właśnie na niebezpieczeństwie?
Bo w świecie niebezpiecznym najłatwiej jest wywołać emocje. Tu zgadzam się z Lukianoffem i Haidtem, że współczesny świat odwołuje się przede wszystkim do emocji. I one stają się dziś podstawą regulacji stosunków społecznych. To jest oczywiście niezwykle groźna pułapka. Jest na to lekarstwo, tylko że ono wcale nie jest takie proste.
Nie jest to ograniczenie dostępu do Internetu?
Zakładanie, że ograniczenie dziecku dostępu do sieci sprawi, że problem się rozwiąże, jest błędne. Co z tego, że nie będzie mogło używać smartfonów w szkole, skoro wróci do domu i „wyżebrze” od rodziców dostęp do telefonu. Moim zdaniem jedynym ratunkiem dla tej sytuacji jest coś, co nazywam orientacją zadaniową, poświęciłam temu kilka artykułów. Orientacja zadaniowa polega na tym, żeby uczyć dzieci konkretnych umiejętności, kompetencji, sprawności. Na przekierowaniu uwagi dziecka i skanalizowaniu jego zainteresowań w konkretnej dziedzinie, a ponadto obudowaniu ich odpowiednią strukturą, na przykład w postaci kół zainteresowań, stowarzyszeń, grup tematycznych. Jeżeli jesteś dobrym sportowcem, zacznij chodzić na treningi i w tym się specjalizuj. Jeżeli masz zmysł muzyczny, ćwicz grę na instrumencie. Jeżeli masz zacięcie społecznościowe, zapisz się do wolontariatu. Bądź dobry w czymś konkretnym, choćby w zbieraniu znaczków.
Z czego wynika dobroczynne działanie tej zadaniowej orientacji?
Przede wszystkim chodzi o ukierunkowanie aktywności dziecka, wypełnienie mu czasu i zagospodarowanie emocji. Poza tym zajęcie go konkretną umiejętnością, może mu się w życiu przydać. Drugą korzyścią – którą uważam za nie mniej ważną – jest budowanie bardziej obiektywnych kryteriów samooceny. Bo jeżeli możesz dostać piątkę z matematyki czy zdobywasz nagrody w modelarstwie, są to obiektywne kryteria oceny. Takie umiejętności trudniej podważyć, deprecjonować. Orientacja zadaniowa ma jeszcze jedną zaletę – łączy pokolenia.
Dlaczego tak się dzieje?
Proszę zobaczyć, że orientacja wizerunkowa zamyka młodych ludzi w pokoleniowych bańkach, bo nikt lepiej nie rozumie problemów dziecka niż jego rówieśnik. Natomiast orientacja zadaniowa powoduje, że każdy z jej uczestników ma coś do zaoferowania innemu pokoleniu. Młody człowiek może mieć pomysł, o którym dorosły już dawno zapomniał. Dorosły z kolei zna technikę, która może posłużyć w realizacji tego pomysłu.
Irena Pospiszyl, dr hab. nauk humanistycznych w zakresie pedagogiki społecznej, profesor Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie, specjalizuje się w problematyce ofiar. Jako pierwsza opisała syndrom Atlasa – dezadaptacyjny zespół zaburzeniowy.