Poprozwojowy przekaz każe doszukiwać się odpowiedzialności rodziców za wszystkie niepowodzenia ich dorosłych dzieci. Psycholożka kliniczna i psychoterapeutka Milena Karlińska-Nehrebecka przestrzega jednak przez taką postawą, bo to nie tylko zrzucenie odpowiedzialności z siebie, lecz także prosta droga do uwierzenia, że nie możemy nic zrobić z własnym życiem.
Dziś coraz więcej młodych ludzi odcina się w dorosłości od swoich rodziców, a nawet całkowicie zrywa z nimi relacje...
Tak. Amerykański psycholog dr Joshua Coleman w książce „Dom, którego nie ma. Dlaczego dorosłe dzieci zrywają więzi z rodzicami i jak odbudować wzajemne relacje” twierdzi, że najczęściej robią to właśnie pokolenia najmłodsze, czyli „zetki” i „milenialsi”. Niedawne badania naukowców z Uniwersytetu Ohio pokazują, że współcześnie aż 26 proc. ludzi zrywa kontakt z ojcami, a 6 proc. z matkami.
Czytaj także: Jako dziecko czułaś się samotna? „Niewidzialne” dzieci w dorosłym życiu często wykazują 7 cech charakteru
Jak jest w Polsce?
Nie znam polskich badań na ten temat, dlatego odwołam się do najbliższych nam kulturowo badań niemieckich. Ukazana jest w nich proporcja: 12 proc. w przypadku ojców i 5 proc. – matek. Jest to mocno powiązane z tym, czy rodzice byli rozwiedzeni. Dzieci zrywają kontakt z drugim rodzicem w lojalności do rodzica podstawowego, czyli tego, który je wychowywał. Jeśli chodzi o nasz rodzimy kontekst, warto wyniki tych niemieckich badań odnieść do faktu, że w Polsce blisko jedna czwarta gospodarstw domowych z dziećmi prowadzona jest przez samotnych rodziców. W 90 proc. są to matki.
Wiele zależy więc od tego, czy matka nosi w sobie wrogość wobec ojca swoich dzieci?
Można sobie wyobrazić taką sekwencję wydarzeń, że rodzice się rozwodzą, dzieci zostają z matką, a ojciec zostaje wyobcowany z życia – ma jedynie jakieś przyznane przez sąd widzenia albo walczy o kontakt z dziećmi. Jeśli rodzice są skonfliktowani, dziecko ma tendencję, żeby – chroniąc mamę – nie manifestować swojej więzi z tatą i raczej ją wygaszać. Jego zachowaniem rządzą mechanizmy psychologiczne i więzy lojalnościowe, więc relacja z ojcem może już wcześniej zostać osłabiona. Wtedy to, że ktoś w dorosłym życiu jej nie nawiązuje, jest już pewną konsekwencją nieuświadomionego ruchu z przeszłości.
Czytaj także: Wykluczone dzieci – jakimi są dorosłymi? 6 cech osób, które były odtrącane w dzieciństwie
Zerwanie kontaktu z rodzicem może być też podyktowane chęcią skontrolowania własnego życia? Odetnę od ojca, w związku z czym zostawię za sobą wszystko, co było w moim dzieciństwie złe, i pójdę w świat z nową, świeżą energią?
Mówimy tu o sytuacji, gdy ktoś ma poczucie, że rodzice są przyczyną jego problemów, na przykład niskiej samooceny, deficytów osobowościowych czy poczucia nieszczęśliwości. Taki człowiek myśli, że najlepiej będzie zerwać kontakt z „toksycznymi” rodzicami. Pseudoterapeutyczny dyskurs z całą pewnością podbija takie przekonania. Samo słowo „toksyczny” jest dziś niezwykle popularne. Podobnie jest z pojęciem traumy. Panuje pewna histeria językowa, żeby wszystko, co było dla nas nieprzyjemne w dzieciństwie, w ten sposób nazywać.
Już samo przyglądanie się rodzicielskim „przewinieniom” w terapii może zostawiać nas z poczuciem ogromnej krzywdy?
Oczywiście warto przyjrzeć się swojemu dzieciństwu, bo ten okres nas przecież ukształtował. Ale niekoniecznie szukać tam winnych.
Zauważmy, że znajdowanie winnego jest dla nas bardzo kojące i krzepiące. Nie jest już tak, że ja coś robię źle, że nie potrafię sobie poradzić z jakimiś swoimi nawykami. Tylko mam kogoś, kto jest temu winny, a od ustalenia zakresu i okoliczności tej winy ma mi się polepszyć. Po przeciwnej stronie mamy zaś pogląd, że rodzice są jacy są. Że każdy ma jakieś tendencje wynikające z jego własnej konstytucji i to nie jest kwestia winy. Takie „nieprokuratorskie” podejście jest mi zdecydowanie bliższe.
Czytaj także: 7 cech dorosłych, którzy w dzieciństwie rzadko słyszeli „kocham cię”. Punkt 5 wyciska łzy
Szukanie winnych w swoich rodzicach spełnia funkcję zrzucania odpowiedzialności za własne niepożądane zachowania? Niejednokrotnie spotkałam się z tłumaczeniem, że ktoś coś złego zrobił, bo jest na przykład DDA, czyli dorosłym dzieckiem alkoholika.
Moim zdaniem pogląd, że rodzice są winni naszego nieszczęścia, jest dla nas dewastujący, ponieważ utwierdza nas w zewnętrznym umiejscowieniu kontroli. Chodzi o przeświadczenie, że nasze kłopoty są skutkiem tego, co robią inni ludzie, i to w rękach tych „innych” leży odpowiedzialność za zmianę. W konsekwencji żądamy, żeby to otoczenie się zmieniło. Natomiast za wewnętrznym umiejscowieniem kontroli idzie przekonanie, że jakakolwiek moja przeszłość była, teraz to ja jestem odpowiedzialny za to, co się ze mną dzieje. Jeżeli nabrałem złych nawyków psychologicznych – stałem się zbyt lękliwy albo mam wiele negatywnych przekonań na własny temat – to ja jestem tym, kto ma zakasać rękawy i z tym pracować.
Są sytuacje, w których rzeczywiście warto się od swoich rodziców odciąć?
Generalnie taki pomysł jest równie skuteczny jak ten, żeby wyrzucić z rozmachem stary bumerang. Idea, że możemy się pozbyć rodziców, jest kompletną utopią, ponieważ oni są częścią nas, więc musielibyśmy się pozbyć też samych siebie.
W psychologii mówimy, że nasi rodzice są naszym „obiektem wewnętrznym”, a według bardziej radykalnych poglądów – to właściwie jesteśmy swoją matką i swoim ojcem. Co się szczególnie zabawnie ujawnia, gdy na świecie pojawiają się nasze dzieci. Z reguły obiecujemy sobie, że nie będziemy tacy jak nasi rodzice. Po czym obserwujemy, że nasze niepohamowane zachowania są identyczne do tych, których u nich nie znosiliśmy.
Czytaj także: 5 cech charakteru po których można rozpoznać, że ktoś miał ciężkie dzieciństwo
Warto z większą łagodnością traktować ich błędy?
Zaczęłabym od tego, by odczepić się od swoich rodziców i szeroko otwartymi oczami przypatrzeć się samemu sobie. To jest oczywiście trudniejszy proces niż skupianie się na kimś innym. Ten przecież zaspokaja różne nasze potrzeby, na przykład bezkarnej agresji czy moralnej wyższości. Ale nie daje jednego: poprawy życia. Wewnętrzna uważność i uczciwość co do własnych intencji, pragnień i wszystkiego, co przed samymi sobą staramy się ukryć – tego, co Jung określił jako „cień” – jest niezwykle lecząca. Im bardziej odwiązujemy się od pomysłu, że sami jesteśmy nieskazitelni, tym łatwiej jest nam w kontaktach z innymi ludźmi, także z rodzicami.
Może wkurzają nas zachowania rodziców, bo ilustrują nam wypartą cząstkę siebie?
Zapewne często tak jest. Może też być tak, że oni danym zachowaniem wkurzają nie tylko nas, ale wszystkich wokół. Problem w tym, że dziś szeroko rozpowszechnione jest krzewione przez poppsychologię przekonanie, że rodzice powinni jakoś szczególnie zasłużyć sobie na to, żeby być naszymi rodzicami. W związku z czym mają być bezbłędni i całkowicie oddani zaspokajaniu potrzeb dzieci. W przeciwieństwie do nas, bo mamy prawo do wszystkich błędów, bo przecież mylić się jest rzeczą ludzką. Gdy ktoś jest strasznie zaabsorbowany katalogiem błędów i przewin swoich rodziców, to zawsze powtarzam: „Idź do najbliższego punktu wymiany rodziców i weź sobie lepszych”.
Czytaj także: 10 cech osób nadmiernie zaniedbanych emocjonalnie w dzieciństwie. Dostrzegasz je u siebie? Sprawdź, jak możesz sobie pomóc
Za pomysłem, że od rodziców mamy prawo wymagać najwięcej, stoi przekonanie, że nam się coś należy.
Tak. I leczące jest dopiero uznanie, że nam się nic nie należy. To uwalnia nas od potrzeby osądzania. Jest to generalnie proces trudny, ale jeśli ktoś zada sobie trud medytacji nad tym, wtedy – jak w domino – pójdą za tym następne klocki. Bo skoro nic mi się nie należy, to wszystko, co dostaję, jest darem.
Pojawia się więc wdzięczność.
A wraz z nią dobre samopoczucie, wynikające z poczucia spełnienia potencjału do dawania innym czegoś dobrego. To właśnie pozytywne nastawienie do innych ludzi wywiera na nich wpływ. Oni rejestrują to, że jesteśmy bardziej życzliwi i reagują automatycznie większą życzliwością. Gdy przestaniemy koncentrować się na tropieniu przewin czy deficytów rodziców i strojeniu się w szaty ofiary, ogromne źródło rozżalenia, mszczenia się, poczucia bycia skrzywdzonym po prostu wygasa.
Czytaj także: 6 cech charakteru, które wskazują, że byliśmy ofiarami nadmiernej krytyki w dzieciństwie
Czy wrogość do rodziców może złagodzić przeświadczenie, że oni mimo swoich ułomności chcieli dla nas jednak dobrze i na tyle, na ile w danym momencie potrafili, robili wszystko, żeby zagwarantować nam podstawowe bezpieczeństwo?
Rodzice dają dzieciom wszystko, co mogą, i jeszcze trochę więcej. Tylko żeby móc to zobaczyć, trzeba mieć dobre intencje. Warto pamiętać też o tym, co pisał jeden z najważniejszych żyjących psychoanalityków, dr Otto Kernberg: nasze „relacje z obiektem”, czyli nasze sposoby przeżywania, kształtują się w szczytowych momentach bardzo silnych negatywnych emocji, które są stosunkowo rzadkie. A więc nie pamiętamy tysięcy śniadań, które zrobiła nam mama, ale pamiętamy jej wściekłość, kiedy przynieśliśmy jedynkę ze szkoły. Pamięć nie może więc być traktowana jako faktograficzny zapis. Nasza subiektywna prawda może zostać wypowiedziana w psychoterapii, ale nie jest dowodem w śledztwie.
Porady w stylu: „Nie jedź do domu na święta”, „Dbaj o własny dobrostan”, „Postaw granice”, nie pomagają w tworzeniu dobrych intencji, bo są egoistyczne?
To czysta promocja egoizmu, która zupełnie pomija to, czym jest więź z rodziną. Jeżeli mamy zerwane wewnętrzne więzi z rodzicami – nienawidzimy ich, gardzimy nimi, obwiniamy – tracimy nie tylko źródło osadzenia w życiu, lecz także zdolność do bycia rodzicami dla własnych dzieci. Automatycznie szukamy u nich emocjonalnych gratyfikacji, uznania dla samych siebie. Rodzicowi, który potrzebuje swojego dziecka do regulacji własnych emocji czy poczucia szczęścia, trudno będzie stawiać mu granice i mądrze je kochać. Bo jeżeli boimy się na przykład jego gniewu, zamiast sobie z nim radzić, możemy próbować to dziecko na różne sposoby korumpować.
Czytaj także: Jeśli rodzice w dzieciństwie nie okazywali ci uczuć, jako dorosły możesz przejawiać 5 cech charakteru
A co pomaga w utrzymywaniu dobrej więzi z rodzicami?
Pamiętajmy, że miłość zakłada też optymalny dystans. Z każdym człowiekiem ten dystans – rozumiany przestrzennie, czasowo, ale też w odniesieniu do charakteru interakcji – jest różny. Są osoby, z którymi nie można bezkarnie obcować zbyt długo. W dodatku każdy z nas ma czasem potrzebę wycofania i „naładowania akumulatorów” w samotności. Warto szukać takiego dystansu, który sprawia, że możemy się kochać.
Jak szukać tej optymalnej granicy?
Empirycznie. Jeżeli jesteśmy uważni, to bez trudu zauważamy, co służy naszemu byciu razem, a co nie.
Dobrze też zapomnieć o wychowywaniu dorosłych. Rodzice i wszyscy inni ludzie są jak pogoda. Możesz pomstować na deszcz, ale deszczu to nie zmieni. Przydatna jest więc pokora wobec tego, że zakres możliwości zmiany dorosłych jest dość wąski. Żądanie od rodziców, aby nagle dali nam to, czego nie dawali w dzieciństwie, jest tak absurdalne, jak wymaganie od pogody, by się zmieniła. A jeśli już koniecznie chcemy kogoś zmieniać, to zacznijmy od siebie.
Od odnalezienia w sobie życzliwości do bliskich?
Dokładnie. To może oznaczać, że wychodzimy po kwadransie, jeśli mamy kłopot z kontrolowaniem impulsów, albo nie rozmawiamy o kandydatach na prezydenta, za to o podróżach. Zachęcam do myślenia, że najważniejsza jest relacja w sercu. Co do relacji fizycznej, szukajmy takiego dystansu, w którym możemy się lubić i mieć pozytywne doświadczenie bycia razem.
Milena Karlińska-Nehrebecka, psychoterapeutka, superwizorka, psycholożka kliniczna, współzałożycielka Polskiego Instytutu Psychoterapii Integratywnej, prezeska Polskiej Federacji Psychoterapii