Co to znaczy, kiedy współczesna kobieta albo współczesny mężczyzna mówią „kocham”? Gdzie się w tym uczuciu i oczekiwaniach rozmijamy? Czy nadal królewicz pocałunkiem budzi śpiącą królewnę? Czy już tylko królewna całusem może zamienić żabę w księcia? Kto kogo uczy miłości? Kiedy nadejdzie era szczęśliwie kochających się ludzi – zastanawia się psychoterapeuta Wojciech Eichelberger.
Artykuł archiwalny
Kiedy współczesny mężczyzna mówi „kocham”, to co ma na myśli? Ślub, dzieci, dom, niedzielny obiad u teściowej? Czy może nawet nie oznacza to ochoty na wspólne zamieszkanie? A co ma na myśli kobieta, kiedy mówi „kocham”?
W odpowiedzi na tak postawione pytania nie sposób uciec od nieuprawnionych uogólnień. Ja tego nie lubię, bo jako psychoterapeuta wiem, że ludzie się bardzo różnią. Ale spróbuję powiedzieć o miłości statystycznych młodych mieszkańców dużych miast. Sprawa i tak jest skomplikowana. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety, wypowiadając „kocham”, wyrażają różne uczucia i motywacje – zależnie od poziomu świadomości i dojrzałości. Może im chodzić o to, że: a) żyć bez ciebie nie mogę – jesteś jedyną treścią i sensem mego istnienia, tylko z tobą czuję się bezpiecznie; b) jesteś mi niezbędna, abym się dobrze czuł i żeby mi było przyjemnie; c) potrzebuję cię jako uzupełnienia, ozdoby, świadectwa mojego prestiżu, władzy i powodzenia; d) niczego od ciebie nie potrzebuję ani nie oczekuję – wystarczy, że jesteś i otwierasz mi serce, że czynisz mnie osobą kochającą; e) ja i ty jesteśmy jak dwie ręce tej samej osoby – to, co przydarza się tobie, przydarza się mnie, ja jestem tobą, ty jesteś mną, ręka ręki nie skrzywdzi; f) jesteśmy jak góra i dolina – nawzajem powołujemy się do istnienia. Stwarzając ciebie, tworzę siebie – a ty, tworząc mnie, stwarzasz siebie. W istocie jesteśmy nierozerwalną jednością. Nie ma między nami różnicy, nie ma między nami relacji.
Która z tych miłości jest najczęściej spotykana?
Nasza codzienna miłość to koktajl tych składników. Z moich obserwacji wynika, że najbardziej popularny przepis na ten odurzający napój to: a – 10 proc., b – 35 proc., c – 50 proc., d – 3 proc., e – 2 proc. Składnika „f” tu nie odnajdziemy, bo to już bardzo trudno dostępne przeczucie miłości mistycznej, zwanej komunią. Jak więc widać, najwięcej w tym, co nazywamy miłością, niemowlęcego pragnienia bezpieczeństwa (a), poszukiwania przyjemności (b) i narcyzmu (c). Tymczasem w sensie właściwym miłość zaczyna się dopiero od poziomu „d”. To, co wcześniejsze, nazywane bywa miłością, ale jest jedynie uzależnieniem i uwikłaniem – skutkującym uprzedmiotowieniem i zawłaszczeniem partnera. Być może trzeba więc młodym oddać sprawiedliwość, że boją się używać słowa „kocham”, intuicyjnie przeczuwając, że ich uczucie nie dorasta jeszcze do słowa „miłość”.
Komu łatwiej to słowo powiedzieć – kobietom czy mężczyznom?
Wyrażanie miłosnych uczuć ciągle jeszcze łatwiej przychodzi kobietom. Mężczyźni są odcięci od uczuć, a więc rzadko do końca pewni, co czują, dlatego boją się długotrwałych związków i zobowiązań. Pewni mogą być, że pragną, że są zafascynowani, że chcieliby mieć – ale „kocham…” nie tak łatwo powiedzieć. Mężczyźni często boją się prawdziwej bliskości z kobietami. Zapewne dlatego, że coraz częściej są wychowywani przez samotne matki, które zbyt wiele oczekiwały i wymagały od synów. Dlatego gdy ci dorosną, pozostają w emocjonalnym dystansie do kobiet, obawiają się, że te zafundują im tak samo trudną sytuację: dużo wymagań i wieczne rozczarowanie. Zadeklarowanie miłości to też, według męskich przekonań, utrata poczucia kontroli nad życiem – inicjatywę przejmują narzeczona i przyszła teściowa. Co więcej – nawet ci odpowiedzialni mężczyźni zdają się nie wiedzieć, że miłość jest uczuciem, które w relacji może się rozwijać i dojrzewać, osiągając coraz bardziej wolne od egocentryzmu i narcyzmu poziomy (d, e, f ). Zdarza się, że po latach starań doświadczamy głębokiego sensu i znaczenia miłości – i wtedy własnym istnieniem wspieramy i wyrażamy moc, dzięki której nadal istnieje ten świat. Nieistotne, czy w niedzielę gotujemy rosół, czy jemy sałatkę z kiełków, mamy dzieci lub piszemy książki. Byle obie strony robiły coś, co budzi ich współczujące serca z egocentrycznego transu. Bylebyśmy przypominali sobie codziennie, że drugi człowiek nie może nas uszczęśliwić ani zbawić. Choć może stanowić skuteczny katalizator naszej wewnętrznej przemiany.
Biorąc więc te wszystkie komplikacje pod uwagę, można przypuszczać, że jeśli współczesny mężczyzna odważy się powiedzieć „kocham”, to raczej nie żartuje. Oczywiście wyłączamy z naszych rozważań tzw. kłusowników, którzy w sprawie miłosnych wyznań zachowują się cynicznie.
W serialu „Teoria wielkiego podrywu”, gdy jeden z bohaterów, Leonard, mówi swojej dziewczynie „kocham cię” – ta z nim zrywa.
Wygląda na to, że to była – na tę chwilę – uczciwa odpowiedź. Tak samo postąpił Kopciuszek na balu. W poprzednich pokoleniach kobiet popularna była strategia: „Rozkochać go, samej zachować dystans, bo wtedy mam nad nim przewagę i mniej będzie bolało, gdy odejdzie”. Związkowi nie wróżyło to nic dobrego. Współczesne dziewczyny uciekają przed „kocham cię” nie dlatego, że nic do mężczyzn nie czują. Potrafią kochać i potrzebują być kochane tak samo jak mężczyźni. Ale im bardziej chcą, tym bardziej się boją, bo nie dość było w ich dzieciństwie i dorastaniu ojcowskiej obecności i miłości. Ojcowie zdradzili je ze swoją pracą, pasją, ze swoim uzależnieniem, z ukochanym samochodem czy drużyną piłkarską, z rywalką matki, z dziećmi z innego związku. Stąd nabrały przekonania, że nie zasługują na miłość, wierność i lojalność partnera. I jak tu szczerze i odważnie kochać? Aż się prosi o jakąś asekuracyjną strategię.
I dlatego uciekają? Nie dlatego, że chcą robić karierę, być wolne seksualnie, zapisać się na kurs wspinaczkowy?
Decyduje wspomniany syndrom Kopciuszka. „Skoro mój ojciec mnie nie kochał, to jakim cudem obcy facet kocha? Skoro ten, który w naturalny sposób jest do tego zobowiązany, nie znalazł we mnie nic godnego miłości, to temu facetowi coś się pomyliło… Muszę uciekać, zanim się wyda, że nie jestem królewną, tylko Kopciuszkiem”. Kariery, kursy, fakultety pełnią tu często funkcję szytej w pocie czoła efektownej sukni mającej zachwycić księcia. Stosunek kobiet do mężczyzn musi być niejednoznaczny, skomplikowany i zmienny, jeśli czuły się niekochane przez ojców. Dlatego tak im trudno zaryzykować, otworzyć się i wytrwać w miłości i wierze…
Skoro nie ufamy i nie wierzymy, przydałby się nam jakiś test, jakaś próba uczuć. Kiedyś ona rzucała rękawiczkę między tygrysy. I jeśli on ją przyniósł, to znaczyło, że kocha, jest prawdziwym facetem i warto z nim rozmawiać o wspólnym życiu…
Nasza tendencja do życia w złudzeniach nasila się i kobiety boją się poddać mężczyzn próbie. Wolą żyć w złudzeniach, że mu zależy, że pokocha po pierwszej wspólnej nocy. Poza tym część kobiet znających obowiązujący przepis na bycie kobietą niezależną znalazła się w klinczu. Poddanie mężczyzny próbie świadczyć mogłoby o tym, że kobiecie zależy, by wybrać najlepszego i być wybraną przez najlepszego. A zgodnie z przepisem na kobietę wyemancypowaną ona sama powinna wyjąć rękawiczkę z klatki tygrysa, zanim jakiś zapóźniony w rozwoju wewnętrznym szaleniec zechciałby popisać się przed nią odwagą i refleksem. W przeciwnym razie kobieta zasłużyłaby na zarzut wysługiwania się mężczyzną, co prowadzi wprost do utrwalania patriarchalnych stereotypów o słabej płci potrzebującej męskiego wsparcia.
W miastach jest deficyt facetów, więc jak tygrys naszego pożre, to skąd weźmiemy nowego? A jak go chapnie, będzie kłopot: szpital, rehabilitacja i znów wszystko na kobiecej głowie!
No widzisz. Macierzyńska, litościwo-pobłażliwa postawa kobiet wobec mężczyzn staje się powoli standardem. Jeszcze jedno odwrócenie ról. Paradoks i niebezpieczeństwo tej strategii polegają na tym, że ochranianie mężczyzn też im szkodzi. Więc może lepiej na razie poddawać mężczyzn trudnym próbom. Próbą nie może jednak być drogi prezent, bo jak drogi prezent dorównałby zmierzeniu się z tygrysem?
Ale czy współczesny mężczyzna poszedłby po tę rękawiczkę?
Może być z tym kłopot. Coraz więcej mężczyzn w sprawach męsko-damskich przyjmuje strategię „kobiecą”: „Niech ona pokaże, że jej zależy, niech mnie poderwie. Nie będę musiał się uczuciowo deklarować. Strzelę focha i wyjdę przed śniadaniem”. Ale odwracanie ról i sprawdzanie, kto jest bardziej zaangażowany, nie ma nic wspólnego z miłością. To sposoby na unikanie jej. Dlatego coraz więcej jest singli, a słowo „kocham” wychodzi z użycia. Masowo pojawia się tylko na portalach randkowych, bo wirtualnie zakochujemy się śmiało i bez umiaru. Łatwo pokochać swoje marzenia i wyobrażenia. Dlatego wirtualnie zakochani nie chcą spotykać się w realu. Miłości jest coraz trudniej na tym świecie, ale jak się już pojawi, to klękajcie narody, bo też jest coraz mniej obyczajowego i zwyczajowego wsparcia dla związków. Obie strony są niezależne, każda ma swoje pieniądze, mieszkanie, karierę. Jeśli więc są razem, to prawie pewne, że się kochają.
Kochają, bo już niczego więcej od siebie nie chcemy jak tylko miłości. Ale czy mężczyźni też chcą kochać i być kochani?
Większość mężczyzn wbrew pozorom ma trudne życie. Stali się więźniami własnego mitu. Przeżywają zamieszanie związane z końcem patriarchatu, wyemancypowanie się kobiet. Tracą atrybuty, które stanowiły o ich przewadze i atrakcyjności. Muszą się starać, bo sam fakt posiadania męskich genitaliów już ich nie nobilituje. Często czują się przegrani i opuszczeni – potrzebują czuć się kochani i doceniani. Tylko wzajemna miłość gwarantuje poczucie bezpieczeństwa w ciężkich czasach. A o nią trudno. Kobietom też nie jest łatwo. Z jednej strony mają dość stylu macho i mężczyzn, którzy rządzą. Z drugiej – gdy ich mężczyzna traci pracę, nie ma pieniędzy, nie ma co ze sobą zrobić, siedzi w domu i gotuje, sprząta, zajmuje się dzieckiem, kobieta często ma go dosyć już po paru miesiącach. Mężczyźni nieporównanie dłużej wytrzymują z kobietą pracującą w domu. Tę nierówność trzeba szybko zlikwidować.
Kiedyś to książę całował księżniczkę i ona budziła się do miłości. A jak to jest dzisiaj?
To niebezpieczny, patriarchalny mit, który przypisuje mężczyźnie zbyt wiele mocy. Śpiąca królewna była nieszczęśliwym dzieckiem, które zwątpiło w to, że może być kochane. Usnęła ukłuta wrzecionem, które dostała od kobiety. Czyli uśpił ją tradycyjny międzypokoleniowy przekaz – nomen omen – po kądzieli: „Nie czuj, nie marz, nie bądź”. I żaden książę jej nie obudzi, a na wpół obudzona zamęczy go, nie wierząc w jego miłości i sprawdzając na tysiące sposobów. Ta bajka utwierdza mężczyzn w nieprawdziwym i niebezpiecznym przekonaniu, że jak szczerze pokochają śpiącą, niezdolną zaryzykować miłość kobietę, to ona otworzy swoje serce i podbrzusze. Niestety, śpiąca królewna musi się sama emocjonalnie obudzić. Dlatego bajkę należy odczytywać jako dramat toczący się we wnętrzu kobiety. Książę jest męskim aspektem jej samej – Amorem, animusem, a więc dopiero gdy sama siebie pokocha, będzie w stanie uwierzyć w miłość księcia i na nią odpowiedzieć.
Ważną bajką na okoliczność ewentualnej ery dogmatycznego feminizmu jest opowieść o kobiecie, która w ciemno szczerze całuje żabę i przemienia ją w księcia. Z pewnością nie była to śpiąca królewna. Ona nie miałaby takiej mocy. Ale tu się bajki kończą. Świat jest pełen męskich żab, a kobiety są nadal śpiącymi królewnami. Pocałunek żaby nie obudzi śpiącej królewny, pocałunek śpiącej królewny nie obudzi żaby. Czas najwyższy to zrozumieć i zaprzestać wzajemnych pretensji i nierealistycznych oczekiwań. Brakuje odważnych, pełnych miłości i wiary kobiet, które mogłyby masowo odczarowywać męskie żaby, a także szlachetnie napalonych i w pełni sprawnych książąt, którzy byliby gotowi podjąć trud obudzenia armii śpiących królewien. Każdy z podgatunków musi się najpierw sam ze sobą dogadać. Mężczyzna musi na nowo poznać, zrozumieć i zaakceptować siebie, by być gotowym do miłosnej relacji z kobietą.
Wojciech Eichelberger, psycholog, psychoterapeuta i trener, autor wielu książek, współtwórca i dyrektor warszawskiego Instytutu Psychoimmunologii