Czy można naprawić miłość tak jak naprawia się zepsute zapięcie w torebce? Czy potrzebny jest do tego specjalista kaletnik? Może wystarczy intuicja? I czy warto? „Zawsze warto próbować, tym bardziej że naprawiona miłość bywa prawdziwsza od tej prosto ze sklepu” – twierdzi Wojciech Eichelberger, psychoterapeuta.
Zasada kultury konsumpcyjnej to kupić nowe, a nie naprawiać stare. I pewnie dlatego jesteśmy przekonani, że jeśli miłość zaczyna zgrzytać, nic już nie da się zrobić. Reperowanie pary butów podobnie jak reperowanie pary ludzi wydaje się niewłaściwe. Często nawet nie zastanawiamy się, czy jest to możliwe.
Znanych jest wiele naprawczych strategii, które możemy zastosować sami bez pomocy specjalisty albo tylko pod jego dyskretnym nadzorem. Czasem wystarczy samodzielna, intuicyjna praca. Jeśli okaże się skuteczna, to znaczy, że z tym dwojgiem ludzi, z ich więzią, nie było aż tak źle, jak na początku się wydawało. Często wykorzystywanym intuicyjnym, ale też zalecanym przez specjalistów pomysłem jest odosobnienie. Wymaga odcięcia od dzieci, rodziców, teściów, a nawet od przyjaciół, którzy biegną z dobrą radą albo bezkrytycznie słuchają narzekań na partnera. Kontakty z ludźmi w pierwszej fazie kryzysu nie sprzyjają rozwiązaniu problemu, jeszcze bardziej oddalają od siebie skłóconą parę. W tej fazie partnerzy nie szukają rozwiązania, ale sojuszników dla swoich jednostronnych wersji wydarzeń. Lepiej więc wyjechać na kilka dni i rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać tylko ze sobą. Odosobnienie ma szansę przynieść skutek, gdy wybierzemy ciche miejsce, gdzie można tylko chodzić tam i z powrotem po plaży, po polach, po lesie. Przyroda bywa źródłem pojednawczych inspiracji. Jeśli jednak rozmawianie nie wychodzi, trzeba umówić się na dzień, dwa ciszy i komunikować się wyłącznie gestami i notkami.
Leczyć relacje milczeniem? Przecież my wciąż namawiamy do tego, by rozmawiać.
Do ciszy trzeba i warto się odwołać, kiedy nie da się rozmawiać. Jakże łatwo w tzw. spontanicznej rozmowie używamy zużytych kalek myśli, słów i narracji. Bezrefleksyjnie wchodzimy w jakąś nawykową rolę i sklejamy się z nią. Milczenie pomaga wymknąć się dyktatowi nawyku, poczuć głębiej, odważniej otworzyć się na intuicję, zobaczyć swój udział w kryzysie, znaleźć właściwe słowa, a przynajmniej uniknąć wypowiadania głupot, których potem nie sposób cofnąć. Zaplanowane i uzgodnione dni milczenia to okazja do ćwiczenia się w uważności i wrażliwości na sygnały niewerbalne i na mowę ciała partnera, a także na to, co mówi nasze ciało. Cisza uczy wrażliwości na potrzeby i granice zarówno partnera, jak i swoje. Wszystko to może być głęboko uzdrawiające dla związku. To nie oznacza, że w czasie odosobnienia powinniśmy być ciągle razem – siedzieć partnerowi na głowie, gdy czujemy, że on tego nie chce. Okresy samotności też dobrze robią. Najważniejsze, byśmy tam byli tylko we dwoje i nie komunikowali się przez ten czas ze światem zewnętrznym – byśmy poczuli się jak dwoje rozbitków na bezludnej wyspie.
Niełatwo zdobyć się na takie odosobnienie, mieć odwagę wyłączyć telefon i nie odbierać mejli.
Jeśli mamy determinację, żeby ratować związek, chcemy zrozumieć, co się stało, to zdołamy przez kilka dni istnieć bez kontaktu ze światem. Taki krótki odwyk od gadżetów przyda się nam i nauczy zwracać więcej uwagi na tych, którzy są blisko, bezpośrednio i zmysłowo obecni. Inna skuteczna metoda, która nie wymaga wyjazdu, lecz tylko nieco dyscypliny i dobrej woli, to karteczki. Mówiliśmy już o niej w rozmowie o zmianie. Więc teraz krótko przypomnę: każdego dnia, najlepiej przed snem, przekazujemy partnerowi trzy napisane na kartce zdania, jedno zaczyna się od słowa „przepraszam”, drugie – od „dziękuję”, trzecie – od „proszę”. Zdania mają dotyczyć konkretnych wydarzeń dnia, który minął. Na przykład: „Dziękuje ci, że pomogłeś mi znaleźć kluczyki”. „Przepraszam, że nie odbierałem telefonu”. „Proszę, nie poprawiaj mnie, gdy mówię włanczać, zamiast włączać”. Karteczki kładziemy w umówionym miejscu (np. wkładamy pod poduszki) i nie rozmawiamy o nich. Nie wolno czytać karteczki partnera przed napisaniem własnej. Jeśli potraktujemy sprawę poważnie, to kapitalnie poprawimy komunikację w związku i wydobędziemy go z piekła wzajemnych oskarżeń. Bo „przepraszam” świadczy o tym, że umiemy dostrzec własne zaniedbania. „Proszę” sygnalizuje to, z czym nam trudno w zachowaniu partnera. A „dziękuję” mówi o wdzięczności, a to uczucie, które ma największą moc leczenia zranionych i zagubionych serc.
Możemy być za bardzo skłóceni, by odosobnienie czy karteczki nam nie pomogły?
Możemy. Choć pamiętajmy, że wszystkie te propozycje sprawdzają zasoby dobrej woli partnerów oraz ich motywację do naprawiania związku. Jeśli ich brakuje, to najlepsza metoda nie pomoże. Kolejna polega na tym, że każdy z partnerów ma wcielić się w adwokata swojej drugiej połowy i napisać dla niej rzetelną mowę obrończą. A więc mąż wyobraża sobie, że jest adwokatem niewiernej żony, i stara się przekonać sąd, że ona nie ponosi całej winy za kryzys małżeństwa. To samo robi żona. Pisze mowę obrończą dla męża, wyjaśniając i dowodząc, że on również nie ponosi całej odpowiedzialności za tę trudną sytuację. Aby móc sprostać temu zadaniu, oboje muszą wykazać się empatią, zrozumieniem motywów postępowania, potrzeb i emocji drugiej osoby, a co najważniejsze, krytycznie spojrzeć na siebie. Obowiązuje absolutny zakaz ironizowania i wszelkich form zakamuflowanej obrony samego siebie. Gdy mowy są gotowe, partnerzy wymieniają się nimi. Po lekturze przekazują swoje uwagi i mowy idą do poprawki. Ważne, by byli wymagający wobec swoich adwokatów, a adwokaci wykazywali się profesjonalizmem i rzetelnością.
To mało prawdopodobne, aby na przykład żona zdradzona przez męża pisała mowę w jego obronie. Będzie trzymać się wersji: „To twoja wina!”.
Po to jest ta procedura, by obie strony wyrzekły się zgubnej tendencji do koncentrowania się na winach i wadach partnera, by spróbowały empatycznie zrozumieć położenie, motywy i emocje drugiej strony i przyznały się do własnych zaniedbań i niegodziwości. Wymaga to zdystansowania się do swoich przekonań, wyobrażeń i emocji. Zmusza do wyjścia ze swojej ulubionej, nawykowo odgrywanej roli, np. ofiary, surowego sędziego, obrażonego majestatu, przesłuchiwacza-sadysty, świętego, wesołego głupka lub samopotępiającego się grzesznika. Najbardziej niebezpieczną w sytuacji kryzysu jest rola ofiary. Daje bowiem tak zwaną przewagę moralną: „To ty zniszczyłeś naszą miłość, to ty mnie zdradziłeś, oszukałeś itd.”. Z drugiej strony – słychać wtedy: „To twoja wina, to ty mnie do tego sprowokowałaś, bo odmawiałaś seksu, nie dawałaś wsparcia ani uznania”. Dwie ofiary nigdy się nie dogadają. Podobnie jak dwóch sędziów czy sędzia i grzesznik. Szczególnie dla osoby wpadającej nawykowo w rolę ofiary lub bezwzględnego sędziego rola adwokata jest bezcenna, bo zmusza do obrony tego, kogo uważamy za swojego kata lub niepoprawnego grzesznika. To ćwiczenie naprawia związek przez to, że zmusza partnerów do skierowania uwagi na swój udział w kryzysie i empatycznego zrozumienia sytuacji partnera.
Bez terapeuty, czyli tego bezstronnego oka i ucha, naprawdę trudno mi sobie wyobrazić, że oboje z mężem piszemy mowy adwokackie...
Istotnie, terapeuta pilnuje, by poważnie potraktować rolę adwokata. Mowy skłóceni partnerzy piszą w trakcie sesji, a gdy już są gotowe, to w obecności terapeuty je wygłaszają. Grający adwokata staje wówczas za fotelem klienta, symbolicznie pokazując, po czyjej jest stronie, i czyta swoją mowę. Terapeuta jest jakby sędzią, do którego mowa jest adresowana. Potem następuje zamiana ról i ten z partnerów, który był adwokatem, staje się klientem. Dalsza praca, czyli poprawianie mów, może odbyć się w domu. Ogłaszanie wyroku nie jest potrzebne. Mowy obrończe stają się materiałem do dalszej pracy nad związkiem i pomostem wstępnego porozumienia.
Bywa, że ktoś nie potrafi czy nie chce brać udziału w takich ćwiczeniach, wycofuje się w połowie pracy. O czym to świadczy?
Może to znaczyć, że nie ma prawdziwej woli, by reperować związek, albo że jest kompletnie zatrzaśnięty w swoich resentymentach, w swojej wizji tego, co się wydarzyło, i boi się zmiany tego oglądu i oceny. Może też przeczuwać, że sam ma wiele zamiecione pod dywan, że sytuacja w aktualnym związku uruchomiła problem z przeszłości, przed którym za wszelką cenę chce uciec. W takim wypadku może terapia indywidualna. Trzeba zmierzyć się ze swoim nieuświadomionym problemem samemu, nim zaczniemy zabiegać o szczęście we dwoje.
A jeśli oboje grzecznie milczymy, piszemy, mówimy itd., ale i tak nic z tego?
Jest radykalna i kosztowna metoda. Wymaga dwóch mieszkań i trzech terapeutów. To tak zwana kontrolowana separacja. Partnerzy zgadzają się na bezwzględne przestrzeganie następujących zasad: separacji od wspólnego dachu, od wspólnego łoża i stołu. Tak więc wszystkie trzy obszary wspólnotowe i intymne zostają na ten czas wyłączone. Zakaz kontaktowania się ze sobą w sprawach rozliczeniowo-emocjonalnych (nie ma rozmów o pretensjach, tęsknotach, pisania długich mejli czy rozmów telefonicznych po nocach). Rozmawiają tylko o sprawach techniczno-logistycznych (np. opieka nad dziećmi). Nie wchodzą w tym czasie w żadne seksualne ani bliskie relacje z innymi. Czas separacji pozwala im poznać i zrozumieć siebie, własne motywacje i uczucia, a także to, co dzieje się w związku, dlatego w czasie separacji zobowiązują się chodzić na własne sesje terapeutyczne. Tam przynoszą wszelkie uczucia i myśli związane z separacją. Na ogół jest tego dużo. Dochodzą do głosu emocje przykryte codzienną bieganiną, te najbardziej skrywane – zarówno negatywne, jak i pozytywne. Mogą odczuwać wielką tęsknotę albo ulgę czy gniew. Ważne, do którego z tych uczuć najtrudniej się im przyznać. Długość trwania separacji jest ustalona w umowie spisanej i podpisanej w obecności terapeuty. Obie strony zobowiązują się po upływie terminu umowy wrócić do terapeuty pary i zadecydować wspólnie co dalej.
Czyli nie zawsze dalej jest happy end?
Na kończącym separację spotykaniu para ustala, czy chce przedłużyć separację, czy już spróbować żyć razem, czy też podążyć w stronę rozstania. Jeśli tęsknią za sobą – i mają dobrych terapeutów – to pracując nad tym, co negatywnego sami wnieśli do związku, porzucą pozę ofiary i poczują się współodpowiedzialni za kryzys. Wtedy staje się możliwa konstruktywna rozmowa o tym, co każde z nich powinno zrobić ze sobą i co zmienić, by razem dożyli pogodnej starości. Niejednokrotnie dzięki tej procedurze ludzie, którzy na początku kryzysu gotowi byli się pozagryzać, dochodzili do porozumienia.
Pytanie najważniejsze: czy każdą miłość można uratować?
Nie, bo nie każda jest dojrzała. Wiele z naszych związków zaspokaja tylko nasze neurotyczne niedojrzałe potrzeby: „Jestem z nią, bo przypomina mi mamę”; „Jestem z nim, bo potrzebuje opieki”; „Jestem z nią, bo chcę się kimś opiekować”; „Jestem z nim, bo potrzebuję silnych emocji, a on mi ich dostarcza”. Pierwsze nasze miłości to raczej zauroczenia. Od nich do miłości przez duże M wiedzie długa droga i nie każdej parze uda się ją przebyć. Znałem małżeństwo w strasznym konflikcie, które zaczęło się mądrze kochać dopiero po rozstaniu. Wtedy zaczęli się naprawdę przyjaźnić, przesyłać sobie życzenia, informować o tym, co ciekawego im się przydarzyło, jaką interesującą książkę przeczytali, spotykali się na obiedzie lub na kawie. Mieli świetną relację. Czasami nasze neurotyczne potrzeby tak silnie aktywizują się w bliskim związku, że nikt nie może unieść naszych nieadekwatnych oczekiwań, a my nie możemy wytrzymać narastającej frustracji z powodu ich niezaspokajania. Dlatego bywa, że jest nam łatwiej kochać na odległość. Łatwiej, niestety, rzadko znaczy lepiej. Grozi nam to, że będziemy w samotności konserwować nasz problem. Własna praca nad sobą jest w takich sytuacjach bardzo wskazana. W wypadku kryzysów polega ona na tym, by zadawać sobie trudne pytania, na przykład: „Dlaczego z nią/z nim jestem?”. Kiedy pojawi się odpowiedź np. „Bo wziąłem z nią ślub”, doklejamy do niej słowo: „dlaczego” i mamy następne pytanie: „Dlaczego wziąłem z nią ślub?”. „Bo ją kochałem!”. „Dlaczego ją pokochałem?” itd., aż odkryjemy jakąś prawdę czy zasadę, jaka kieruje naszym zachowaniem. Takie pytania trzeba sobie zadawać, by nasze związki zyskały świadome, realne, a więc solidne podstawy.