Mój samochód stał się chyba bardziej znany ode mnie – twierdzi. – Razem z motocyklem są dla mnie najpiękniejszymi instrumentami. Najważniejszy jest ich dźwięk – mówi kompozytor, który żeni ogień z wodą.
(Wywiad z numeru 6/2017)
Co przedstawia tatuaż na pana przedramieniu?
To rękopis 24 Fugi Bacha. Paradoksalnie tego Bacha, którego w szkole katorżniczo ćwiczyłem i nie zawsze rozumiałem. Wiem, że nigdy się nie zestarzeje. Tatuaż robiłem partiami, bo to była skomplikowana akcja. Wielu fachowców mówiło, że w takiej formie jest on niewykonalny. Ja jednak się uparłem, bo albo będzie taki, jak ma być, albo żaden. Po kilku latach w końcu znalazłem gwiazdora w Los Angeles, który tatuował wszystkie Angeliny i Beckhamów, i udało się tą niewykonalną zawiniętą drobnicę wykonać.
Muzyka poważna górą?
Na razie. Ale być może jako starszy pan jeszcze sobie trzasnę RAP na czole. Nigdy nie wiadomo.
Nie tak dawno wyszła płyta wydana przez Deutsche Grammophon z pańskiego koncertu w berlińskim Konzerthaus, jednej z najważniejszych sal koncertowych świata. Czuje pan swoje pięć minut?
Deutsche Grammophon to najstarsza wytwórnia płytowa na świecie, która wydaje muzykę poważną z najwyższej półki. Pamiętam z dzieciństwa, jak patrzyłem na logo DG, które było w domu na różnych ważnych płytach. Nagrywanie dla tej wytwórni to spełnienie marzeń każdego muzyka. To na pewno przygoda i szansa na wejście na szeroki rynek niemiecki, który jest wyjątkowy w skali światowej, jeśli chodzi o liczbę sprzedawanych płyt i rozmach projektów muzycznych. Paradoksalnie, mnie do DG udało się dostać bocznymi, hiphopowymi, drzwiami dzięki muzyce ulicy, która niby nigdy nie pasowała do tych wyższych sfer.
Koncert w Berlinie rozwijał pana projekt z Katowic sprzed dwóch lat. Stworzył pan wtedy orkiestrowe utwory hiphopowe i wykonał je z Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia oraz raperem Miuoshem. Kolejka po bilety do filharmonii ustawiła się już w środku nocy.
To nie był tylko symfoniczny hip-hop. Występ łączył też wiele innych gatunków, m.in. muzykę poważną, współczesną, klasycyzującą, filmową. Nikt w Polsce tego wcześniej nie robił. Rzeczywiście, sukces nas zszokował. Planowaliśmy tylko jeden koncert, potem ze względu na zainteresowanie daliśmy ich więcej. Przed jednym z nich serwery organizatora padły po tym, jak odnotowały zapytania o pół miliona biletów jednocześnie (!). Album z tego występu „2015” dostał status złotej płyty w pierwszym tygodniu sprzedaży.
Trzeba mieć wiele odwagi, by mieszać tak różne gatunki muzyczne.
Zaprocentował ten paradoks zaistniały w moim życiu – chodzenie do wszystkich szkół muzycznych i jednoczesny stawiany im opór. Ćwiczenie Bacha i słuchanie Wu-Tang Clanu „w drodze powrotnej”. Nawet gdy studiowałem poważną kompozycję na Akademii Muzycznej w Warszawie i filmową na UCLA (University of California, Los Angeles), zdarzało mi się robić bity kolegom raperom. Przekleństwo bycia pomiędzy okazało się dwujęzycznością.
„Była moc, były ciary, było magicznie – stworzyliście kosmos”. To słowa słuchacza po pana koncercie. Ten ogólny entuzjazm tłumią nieco głosy zniesmaczonych, że robi pan cyrk – „gdy najlepsza polska orkiestra symfoniczna przygrywa amatorskim raperom z ulicy”.
Przyznam szczerze, że nie słyszałem takich głosów, bo mogły paść tylko od kogoś, kogo nie było na koncercie. Oczywiście, gdybym usłyszał krytykę, to też nic złego. Ucieszyłbym się, bo udało się wywołać emocje. Najgorszy jest ich brak. A jeśli chodzi o rap, to świat idzie do przodu, także w kulturze. Ta wysoka i ta popularna mieszają się i nawzajem inspirują. W galeriach i muzeach działo się to już 30 lat temu, dlaczego zatem nie w muzyce? Ona też ewoluuje i aby żyć w odbiorze społecznym, musi być jakaś, z jajem. W muzyce nie można kalkulować, bo dla kogo ona będzie? Kto dla niej straci głowę? Dla przeciętnego słuchacza współczesna muzyka poważna jest niezrozumiała. Za dużo w niej intelektu, za mało emocji. Wymaga edukacyjnego przygotowania, w rezultacie najlepszym odbiorcą klasycznego kompozytora staje się jego kolega po fachu. Powinniśmy łączyć to, co najlepsze, ze wszystkich nurtów. Muzyce poważnej potrzebne są instynkt, komunikatywność i prawda, które ma sztuka ulicy, a muzyce rozrywkowej – konstrukcja, architektura, intelekt, bogactwo technik i tradycji. Przy każdej okazji filozofowania w wywiadach ciągle powtarzam dwa słowa „przeciąg” i „przemyt”. Przeciąg, ponieważ chciałbym przewietrzyć to, z czym kojarzyliśmy filharmonię. Przemyt natomiast działa w drugą stronę – chciałbym, by kilkoro dzieciaków zaczęło chodzić do filharmonii. Otwieranie ludzi na coś nowego, mieszanie im w głowach, by zabrać ich w podróż – to największa frajda.
Pana rodzice to Anna Jurksztowicz, wokalistka, i Krzesimir Dębski, kompozytor, muzyk. Skąd się wzięło u pana upodobanie do hip-hopu, muzyki ulicy?
To mnie odróżniało. Dookoła była muzyka poważna i jazz – w domu i w szkole, gdzie jeśli już pojawiali się jacyś buntownicy, to może słuchali rocka i metalu. O rapie nawet nie miałem z kim wtedy porozmawiać, było jedno czasopismo, Internetu jeszcze nie miałem. Rodzicie wcześnie w dzieciństwie posłali mnie do szkoły muzycznej. Kiedy byłem nastolatkiem, wciągnęła mnie koszykówka i wolałem w nią grać niż ćwiczyć muzykę po sześć godzin dziennie. Zbuntowałem się i rzuciłem szkołę. Wydawało mi się, że nienawidzę muzyki, ale potem dotarło do mnie, że po prostu nie lubiłem systemu kształcenia. I jak już nie musiałem chodzić do szkoły, to zacząłem się uczyć muzyki sam. Zrozumiałem, po co chcę zostać muzykiem. Po pewnym czasie wróciłem do szkoły i zakończyłem edukację, ponieważ nie chciałem być amatorem. Wszystko to działo się w latach 90. i wczesnych dwutysięcznych, kiedy hip-hop osiągnął swój szczyt, zarówno jeżeli chodzi o brzmienie muzyki, jak i społeczny ładunek tekstów. Być może szczęśliwie moje dojrzewanie przypadło na ten najbardziej fascynujący moment rozwoju hip-hopu. Hip-hop był moim buntem, anarchią, walką z systemem, prawdą.
Czy z hip-hopu się nie wyrasta?
On tkwi we mnie. Jest częścią mojej osobowości, ukształtował moją tożsamość. Dzięki niemu jestem muzykiem.
W promocji pana twórczości największą rolę odegrał chyba Internet?
To z niego dowiedziałem się o konkursie Beyoncé. Byłem wtedy zaraz po studiach, bez pracy. Wygrana zmieniła moje życie całkowicie w jeden dzień. Przy okazji uwierzyłem w siebie i poczułem, że jednak coś potrafię. Także dzięki temu, że wrzuciłem na YouTube moją składankę „Hip-Hop History Orchestrated by Jimek” z katowickiego koncertu, dostałem z Ameryki kilka zleceń na muzykę do reklam i do filmu. Także tą drogą namierzyli mnie ludzie z Deutsche Grammophon. Ten pierwszy krok z Beyoncé pozwolił mi zrobić następny i następny. Zatoczyłem koło – zacząłem od skrętu w stronę popu, by potem wrócić do „powagi”. To przydatna lekcja dla młodych muzyków, ale nie tylko. Dla wszystkich młodych, którzy szukają swojej drogi, kończą studia i nie bardzo wiedzą co dalej. Wystarczy czasami zrobić ten pierwszy krok. Teraz następnym moim projektem będzie coś równie internetowego, bo robię utwór, którego współtwórcami i wykonawcami będą odbiorcy w tym medium.
Wzdraga się pan na słowo „wizerunek”?
Nie lubię go, chociaż zdaję sobie sprawę, że w show-biznesie to część zawodu. Zamiast rozmawiać jednak o moim życiu prywatnym, wolę skupić się na muzyce. Zresztą moje życie nie bardzo nadaje się do tabloidów, bo jeśli porównać je z tym, co tam się znajduje, jest normalne, nudne, więc zawsze dziwi mnie ich ewentualne zainteresowanie.
Nie udziela pan ekshibicjonistycznych wywiadów, rzadko robi zdjęcia na ściankach, a pana stronę na Facebooku prowadzi menedżerka. To przemyślana strategia?
W zasadzie nie mam żadnych zasad związanych z karierą. Nigdy się nad nią nie zastanawiam i staram się kierować intuicją. Ciężko znaleźć balans w tym, jaka ilość zainteresowania czy obecności w mediach pomaga, a jaka szkodzi temu, czym się zajmujemy. W Polsce, w przeciwieństwie do Stanów, chyba nie warto być zbyt znanym.
Dlaczego udziela się pan w reklamach?
Pracuję albo próbowałem pracować nad muzyką w filmie, telewizji i reklamie od 15. roku życia, to mój zawód. Natomiast sytuacja muzyków, którzy wyłącznie uprawiają własną sztukę, zmieniła się bezpowrotnie, kiedy ludzie przestali kupować płyty. Do tego doprowadziło również i rozpasanie branży (np. zmuszanie ludzi do kupienia całej płyty, nawet jeśli interesował ich jeden dobry numer). Od niedawna i pierwszy raz w historii muzyka stała się czymś, co musi być darmowe. Sytuację trochę polepszyło pojawienie się serwisów streamingowych, ale to ciągle korporacje zarabiają, a artyści, żeby przeżyć, muszą szukać mecenatu i współpracy z biznesem.
W reklamie był pan też dwa razy twarzą – warszawskiego ekskluzywnego apartamentowca Cosmopolitan oraz samochodów marki Porsche. Zakładając, że produkt powinien być spójny z systemem wartości reklamującego, to można uznać, że promuje pan luksus i materializm.
Jestem z artystycznego domu i wiem, że pieniądze raz są, a raz ich nie ma. To, czy mamy fajne życie, zależy od nas, nie od pieniędzy. Jeśli chodzi o Cosmopolitana czy Porsche, to nie było się nad czym zastanawiać. Uwielbiam nowoczesną architekturę. Cosmopolitan zaprojektowany przez Helmuta Jahna, zanim jeszcze dostałem szansę współpracy, był moim ulubionym projektem w Warszawie. W ogóle nie był rozpasany, tylko minimalistyczny. To najczystsza forma, w dodatku otoczona sztuką i muzyką, bo dołączyłem do Anny Marii Jopek i Tomasza Stańki, którzy również reklamowali ten obiekt. Na drugi przykład chyba zapracowałem, wyrabiając sobie opinię „benzynogłowego”, o czym wie każdy, kto mnie zna. Pisałem nawet felietony do magazynów motoryzacyjnych, mam licencję wyścigową i startuję w zawodach, a mój samochód stał się chyba bardziej znany ode mnie (duży fiat 125 p, rocznik ’86). Razem z moim motocyklem są moimi najpiękniejszymi instrumentami. Najważniejszy jest ich dźwięk.
Kiedy kobieta tego słucha, to patrzy na pana jak na kosmitę.
Przecież kobiety same są z Wenus.
Został pan również zauważony przez świat mody i otrzymał tytuł najlepiej ubranego mężczyzny w polskim show-biznesie. Czy strój pana definiuje?
W modzie jest styl, a styl to DNA artysty. Estetyka i funkcja, harmonia i dysonans. Mój styl to coś naturalnego, na szczęście nie jest to moja praca zawodowa, więc nie muszę jej umieć nazwać ani komunikować. Moda jako dziedzina sztuki jest mi bliska, ale mimo wszystko zawsze pozostanę muzykiem.
Lubi pan określenia „ciacho” czy „symbol seksu”?
Niezmiennie mnie to dziwi. Wydaje mi się to tylko domeną prasy, bo na co dzień kompletnie tego nie doświadczam. Nie mam zielonego pojęcia, co na to odpowiedzieć. Jestem w stanie ocenić, czym jest atrakcyjność kobieca, ale czym męska? Moja siostra wychowała mnie w przekonaniu, że na atrakcyjność faceta nie składa się wygląd, tylko to, czy robi coś interesującego. Mając takie informacje, jako nastolatek natychmiast zacząłem się rozglądać za ciekawymi rzeczami do roboty.
Czy poza grafikiem pana zajęć zawodowych, który jest już wypełniony rok do przodu, znajduje pan czas na „wino, kobiety i śpiew”?
Przez ostatni rok rzeczywiście przeginałem, ale to chyba normalne dla faceta w moim wieku. Kiedy już sprawdziłem, gdzie dokładnie leży ściana wytrzymałości organizmu, to, oczywiście, przyszła refleksja. Praca pracą, ale chciałbym być fajnym człowiekiem dla najbliższych. Przychodzi moment, gdy uświadamiamy sobie, że odhaczanie ptaszków na liście nie jest aż tak ważne jak ludzie, którzy nas otaczają.
Zapytam za jedną z pana fanek: „Cóż za wspaniały gość, zdolny, mądry, przystojny, z tatuażem i na motorze. No nie, musisz mieć choć jedną wadę”.
O jeny, mam ich mnóstwo jak każdy, a z większości bankowo nie zdaję sobie sprawy. Na pewno chciałbym się lepiej komunikować ze światem, rozwijać inteligencję emocjonalną, która u mnie czasami… leży. Skupiałem się na niej wyłącznie w świecie dźwięków, żeby rozumieć, jakie uczucia mogą generować te albo inne połączenia. A muzyki powinno się słuchać nie głową, ale sercem. Muszę zacząć lepiej słuchać ludzi.
RADZIMIR DĘBSKI rocznik 1987; kompozytor, producent muzyczny, występuje także pod pseudonimem JIMEK. Absolwent Wydziału Kompozycji Akademii Muzycznej w Warszawie, studiował też na wydziale Film Scoring & Orchestration na University of California w Los Angeles. Jego „Hip-Hop History Orchestrated by Jimek” stał się hitem Internetu popularnym nawet wśród hollywoodzkich gwiazd. Niezmiennie pracuje nad autorską płytą „The Best Of”, a po drodze wydał krążki: „JIMEK/Miuosh/NOSPR 2015”, „MoTrip Orchestrated by JIMEK” i ścieżkę dźwiękową do filmu „Sztuka kochania”. Aktualnie realizuje projekt „30/90”, komponując utwór na 200 osób, złożony z dźwięków przysłanych przez internautów.