1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. Piękno ciągle się przydarza – zapewnia nowojorska dziennikarka Ewa Zadrzyńska-Głowacka

Piękno ciągle się przydarza – zapewnia nowojorska dziennikarka Ewa Zadrzyńska-Głowacka

Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Filmy
Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Filmy
Choć portretowała noblistów, od 18 lat kręci filmy o ludziach czytających wiersze. Pokazuje siłę poezji, Kreśli obraz Polski i Ameryki ludzi wrażliwych. Nowojorska dziennikarka Ewa Zadrzyńska-Głowacka podejmuje trud ratowania czułości. O tej w życiu z Januszem Głowackim napisała książkę „Arka na Manhattanie”.

Ciągle wierzysz, że poezja zmienia ludzi?
Wierzę, że zmienia, łączy i że każdy ma ulubiony wiersz, tylko nie każdy o tym wie. Mój polski cykl miał tytuł „Poezja łączy ludzi”, amerykański „Poetry Unites America”, w obu pokazuję ludzi różnych pokoleń, różnych zawodów, religii, przekonań, ale kiedy mówią o poezji, mają ze sobą wiele wspólnego. To nie poeci, tylko na przykład kominiarz z Kansas, salowa z Buska, lekarz z Krakowa, generał z Alabamy. Prezentują ulubiony wiersz – klucz do opowieści o ich życiu. Na mój apel w 2006 roku jako pierwsza odpowiedziała 19-letnia Aleksandra Swatek z małej wioski pod Kielcami. Napisała, że jej życie zmienił wiersz Elizabeth Bishop „Ta jedna sztuka”.

W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy;

tak wiele rzeczy budzi w nas zaraz przeczucie

straty, że kiedy się je traci – nie ma sprawy…

(Przełożył Stanisław Barańczak).


Przeczytała go i zapragnęła zostać tłumaczką. Był to wtedy też mój ulubiony wiersz. Więc jedziemy do tej wioski, błądzimy, zmierzcha. Pytamy policjanta, jak trafić. „Najkrócej byłoby drogą przez las, ale jest piątek, i o tej porze po wypłacie w poprzek drogi leży pijany Józek, więc lepiej pojedźcie szosą”. W końcu docieramy do Oli – fantastyczna, obywatelka świata. W jej rodzinie właściwie nikt nie czytał, ale babcia prowadziła bibliotekę, zarabiała na wypożyczaniu książek. Ola zawsze czekała na dostawę nowych książek, lubiła zapach tuszu. Kiedy babcia wychodziła, bo musiała coś załatwić, zamykała ją w bibliotece. Ola nauczyła się czytać sama, miała nie więcej niż cztery lata. Przeglądała „Świerszczyk”, książki dla dzieci, z czasem coraz poważniejsze. Pojechaliśmy za Olą do Lublina, gdzie studiowała tłumaczenie literatury amerykańskiej. W tej chwili mieszka w Stanach Zjednoczonych, wykłada w college’u. Piękna droga od jednego wiersza.

W jednym z filmów wystąpił Beniamin M. Bukowski, uczeń liceum rzeszowskiego, dzisiaj uznany reżyser i dramaturg.
Kiedy go poznałam, był w ostatniej klasie katolickiego liceum sióstr prezentek. Nieśmiały, z olbrzymią wiedzą – doskonale znał starożytną literaturę. Wybrał wiersz Herberta „Do Marka Aurelego” o strachu i bezsilności. Spotkałam go trzy lata później w Krakowie, studiował. Dziś ma 33 lata i jest zastępcą dyrektora ds. artystycznych Starego Teatru w Krakowie. Jestem z niego dumna. Inna bohaterka mojego filmu została prokuratorką, szybko zrobiła doktorat. Jest siła w czytaniu wierszy…

Po tych 100 filmach patrzysz na Polskę poprzez wiersze?
Przez pryzmat poezji więcej i inaczej widać! Andrzej Wajda obejrzał moje filmy i powiedział, że w ogóle takiej Polski nie znał. Jest tylu ciekawych, wrażliwych ludzi. Mówiąc o poezji, bardziej się otwierają, rozmowy nabierają innego wymiaru.

W książce „Arka na Manhattanie” wracasz do innego filmu. Młody stolarz z mazurskiej wsi czyta wiersz Philipa Larkina. „Gdzie żyć, jeśli nie w dniach?” – pyta poeta.
Nie wiem, co się dziś dzieje z Rafałem, powinnam się dowiedzieć. Tak, wybrał wiersz „Dni” o tym, że wszystko tak szybko mija, że już ksiądz, lekarz i goodbye.

Po co są dni?

To w dniach mieści się nasze życie

Jeden po drugim nastają

I budzą nas ze snu

To w nich ma nam być dobrze…

(Przełożył Stanisław Barańczak).

Ten wiersz w dziwny sposób połączył mi się z rysunkiem Andrzeja Czeczota „Wiejski pogrzeb”, wisi w nowojorskim salonie. Jest moim ulubionym z naszej kolekcji sztuki, o której opowiadam w „Arce na Manhattanie”. Zadumani żałobnicy idą za trumną, orszak prowadzi proboszcz. W ich współodczuwaniu smutku przestaje działać siła grawitacji, wszyscy unoszą się, idą do nieba. Kiedy kręciłam film o Rafale, operator Jacek Mierosławski nagle zobaczył trzy konie na wzgórzu, jeden był biały. Posłał tam Rafała, a kiedy ten był na szczycie, konie poszły za nim. Fantastyczne ujęcie. Zapytałam Rafała, skąd te konie. „Mieszkam tu od urodzenia, nigdy ich tu nie było”.

Całe twoje życie wracał sen o lataniu. Coś cię podrywa, ale nie do pełnego lotu?
Siły grawitacji na chwilę przestawały działać. Ale nigdy nie było mi w życiu za lekko i zawsze bałam się przewrotności losu. Nigdy też nie było za trudno. Było i jest bardzo, bardzo ciekawie. Nadal wierzę, że jak się czegoś chce, to można unieść się nad ziemią, no chyba jednak tak.

W trudnych czasach, kiedy niepewność, lęki, oblicze wojny, szukamy metafory. Poezja mówi wtedy silniejszym głosem?
Głosem, którego bardziej potrzebujemy w chwilach zwątpienia. Poza „Poetry Unites America” z laureatami konkursu na najlepszy esej o ulubionym wierszu, organizowanego w poszczególnych stanach, realizuję też „Polish Poetry Unites” we współpracy z Instytutem Polskim w Nowym Jorku – pojawiają się w nim fantastyczne eseje o poezji, ich autorem jest Edward Hirsch, wybitny amerykański poeta, autor bestsellera „Jak czytać wiersz i zakochać się w poezji”.

Jak czytać wiersz i zakochać się w poezji?
Po prostu czytać, nawet przypadkowo. Otworzyć książkę i szukać, niemal nikt tego już nie robi, tylko surfuje po Internecie. Dajmy sobie szansę. Mogę ci opowiedzieć moją historię. Chodziłam do podstawówki w Warszawie i nagle w czwartej klasie przyjechała taka grzeczna dziewczynka z Łodzi. Weszła do klasy, zaczęła dygać, pomyślałam: lizuska. Trzymała pod pachą tom wierszy Broniewskiego. Nie wypuszczała tej książki, co mnie zaintrygowało. W domu zaczęłam przerzucać strony zbioru Broniewskiego, bo mieliśmy taki sam. Byłam ciekawa, co ona czyta. Znalazłam wiersz „Brzoza”. To największe źródło informacji na mój temat jako dziecka. Pamiętam, że wiersz zrobił na mnie wielkie wrażenie! Kończy się tak:

w niebie mogło być jeszcze błękitniej,

ale nie mogło być smutniej.

Brzoza to symbol niewinności, spragniony poeta nagle wbija nóż w jej piękną korę i spija sok. Zasypia pod nią i budzi się przerażony tym, co zrobił. Czytałam przejęta, że coś takiego mnie się może zdarzyć, że to ja zniszczę coś pięknego, niewinnego i nigdy tego sobie nie wybaczę. Zrozumiałam, co może impulsywny czyn, działanie z głupoty, chwilowej zachcianki, egoizmu. Jest tam wiele wątków, których jako dziesięciolatka nie mogłam zrozumieć. Nie czytałam za dużo książek, ale ten wiersz okazał się ważny. Wracając do koleżanki z tomem poezji pod pachą, studiowała potem chemię, w stanie wojennym wyjechała do Toronto. Po latach wyznała: „Wzięłam tę książkę, bo przerażona nową klasą, nowym miastem chciałam się poczuć pewniej, choć wcale tych wierszy nie czytałam”.

Poza kolekcjonowaniem sztuki masz też zdolność kolekcjonowania ludzi?
To dla mnie bardzo ważne. Wychowałam się na olbrzymim podwórku w centrum Warszawy, Litewska róg Marszałkowskiej, tabuny dzieci, pełen przekrój społeczny. Naszymi sąsiadami byli budowniczowie Starówki, profesorowie, rodzina romska, dyrektor pierwszego warszawskiego sklepu „Sam”... Dzieci bawiły się razem od rana do nocy. Moją najlepszą przyjaciółką była córka kelnera z restauracji Budapeszt. Miała ciotkę w Ameryce, więc nosiła najlepsze ciuchy. Jej starszy brat jako pierwszy miał samochód marki NSU. Kiedy nim zajeżdżał, to było szaleństwo.

Twój ojciec był inżynierem, jako pierwszy w polskiej prasie, w 1966 roku, użył terminu „komputer”. A mama?
Studiowała biochemię, pracowała w laboratorium. Potem zachorowała na raka. Trafiła do szpitala, to już była taka końcówka, ojciec zupełnie nie wiedział, jak sobie dać radę, i my z siostrą poszłyśmy do internatu. Tam zachorowałam na szkarlatynę, po raz drugi, co rzadko się zdarza, i trafiłam do szpitala zakaźnego. Miałam gorączkę, byłam średnio świadoma, osłabiona. Zapadło mi w pamięć, że cały czas wróżyłam, czy mama przeżyje, na przykład liczyłam gołębie na parapecie... Jak nieparzysta liczba, to przeżyje, jak parzysta, to nie. I tak właściwie codziennie – będzie dobrze, będzie źle. Po latach opowiedziałam to Januszowi, a on użył tego wróżenia z gołębi w „Antygonie w Nowym Jorku”. Więc miałam 13 lat lat, kiedy mama umarła. Byłam w szpitalu i nawet nie mogłam pójść na pogrzeb.

Czułaś się samotnym dzieckiem?
Nie. Moja siostra jest starsza, więc miałam oparcie. Niedawno powiedziałam komuś z rodziny: „Powinnaś być wdzięczna, że masz przeciwko komu się buntować”. Bo ja nie miałam. Mój tata ożenił się drugi raz, z dużo młodszą osobą, bardzo się przyjaźnimy. Jest wrażliwa, delikatna, nie narzucała się, nie komentowała. Tata wymagał, żebym była w domu o godzinie 20 i miała dobre stopnie. Robiłam tak, był spokojny. Moja wychowawczyni myślała, że jestem z dysfunkcyjnego domu, bo chodziłam w kurteczce, którą sama uszyłam, więc bidulki nie stać na lepszą. Nie wiedziała, że to jest super i cool, i że wszystkie dzieci taką chciały. A poza tym rodzice ani razu nie przyszli do szkoły. Dzięki tej nauczycielce wygrałam olimpiadę chemiczną, dlatego poszłam na chemię, bo nie musiałam zdawać egzaminów.

Jest wiersz, w którym widzisz swoją mamę?
Nie. Mama czytała romantyków. Cytowała Mickiewicza „imię jego czterdzieści cztery”, mówiąc: „Umrę, jak będę miała 44 lata”. I rzeczywiście tak się stało. Nie wiem, dlaczego to powiedziała. Trzeba uważać z takimi zdaniami. Ojciec znał na pamięć Jesienina, Majakowskiego. Rodzice należeli kiedyś do socjalistycznej organizacji młodzieżowej, więc to były ich lektury. Ojciec ubóstwiał Broniewskiego, uważał, że to wielki poeta. Też tak uważam, był uczciwym człowiekiem, nie manipulował swoim życiorysem. Był szalony, alkohol pomagał mu albo go niszczył, może jedno i drugie? Kiedy byłam dzieckiem, widziałam go w Juracie. Byłam w cukierni z mamą i siostrą. Przy stoliku obok usiadł kompletnie pijany facet z olbrzymim psem. Kiedy usłyszał, że z psem tu nie można, zrobił straszną awanturę… Wszyscy byli z lekka zażenowani. Mama powiedziała, że to wielki poeta. I miała rację.

W życiu twoim i Janusza były wiersze?
O tak, Janusz czytał codziennie rano przy naszym stoliku w kuchni, fantastycznie. Czasami recytował, na przykład Grochowiaka, Zagajewskiego. Poezję poznałam przez Janusza. W ogóle te wszystkie książki przeczytałam dzięki niemu. W latach 90. przywoził z Polski bardzo dużo książek, ku mojemu zdziwieniu ciągle gdzieś je znajduję.

Napisałaś „Arkę na Manhattanie”, żeby zamknąć ten rozdział waszego życia?
Możliwe, że potrzebowałam takiej metafory. Chciałam uratować to, co było w naszym życiu, kiedy z Januszem i z Zuzią byliśmy rodziną i mieszkaliśmy przy West End Avenue pod numerem 845. W tej opowieści jestem przewodniczką po naszym domu, naszej kolekcji i naszym losie.

Książka ma dedykację: „Januszowi Głowackiemu, najlepszemu byłemu mężowi na świecie”.
Bo to prawda. Janusz to wspaniała część mojego życia.

To małżeństwo, mimo śmierci Janusza, trwa w przyjaźni?
Tak, absolutnie. Obecność nieobecnych to wielka sprawa. Z duchami można żyć, ale bez popadania w obsesję. Moja nowojorska znajoma straciła męża i właściwie w ogóle zrezygnowała z życia. Nie wychodzi z domu, nie chce, marzy tylko i wspomina. Po napisaniu „Arki” zaczęłam zmieniać układ obrazów. Janusz zachował stronę „The New York Timesa”, na której ukazał się mój pierwszy tekst. Mówił: „Kiedyś musisz oprawić”. To „kiedyś” zdarzyło się 30 lat później. Tekst zilustrował Stasys. Chciałam mieć oryginał rysunku, ale redaktorka, która go zamówiła, powiedziała, że się zagubił. Kochany Stasys narysował kopię, oprawiłam ją, wisi obok strony z moim tekstem.

Twój debiut w „The New York Timesie” to 1988 rok, ale cofnijmy się o parę lat. W grudniu 1981 Janusz wyjeżdża do Londynu na premierę „Kopciucha”, gdzie zostaje, bo w Polsce wybucha stan wojenny. Ty z maleńką Zuzią w Warszawie.

To był dramat, ale też muszę powiedzieć, że wszyscy w Warszawie trzymaliśmy się razem. Było silne poczucie wspólnoty. Ludzie wiedzieli, że zostałam sama z dzieckiem. Dzwonili i pytali, czy nie potrzebuję ubrań, jedzenia. Przychodziły dary z Danii, Holandii. Byliśmy nieszczęśliwi, ale cały świat nam pomagał. Oczywiście świat się szybko męczy przegrywającymi, trochę tak zaczyna być z Ukrainą. Myśmy z Januszem bardzo chcieli się połączyć. Był stan wojenny, jedyna metoda – wyrzec się obywatelstwa i wyjechać, czego nie chciałam zrobić. W końcu dostałam zaproszenie z jakiegoś college’u w Stanach, bo byłam członkiem Koła Młodych Związku Literatów Polskich. Wizę amerykańską i paszport dostałam w 1983 roku.

Leciałaś na zawsze?
Nie, ze świadomością, że wrócimy do Polski razem. Nie wiedziałam, że to będzie tak długo trwało. Ale życie nowojorskie bardzo mnie wciągnęło. Zaczęłam pracować ze Zbyszkiem Rybczyńskim. Byłam jego asystentką przy filmach wideo. Choć miał Oscara, nie znał angielskiego, potrzebował kogoś. A potem John Darnton – były korespondent „NYT” w Polsce, z którym w czasach Solidarności współpracowałam – poprosił naczelnego „The New York Timesa” o pracę dla mnie, tłumacząc, że dzięki mnie dostał Pulitzera za reportaże o Polsce. Zapytali mnie, czy chcę pracę osoby piszącej. Jako dziennikarka nie utrzymałabym się. Albo bym się utrzymała, ale małżeństwo by się szybko rozpadło. A tak rozpadło się później i szczęśliwie. Dostałam pracę asystentki w newsach. W końcu założyłam firmę reklamową z Ewą Wierzyńską, po raz pierwszy zaczęłam lepiej zarabiać. Byłam samodzielna, ale pracowałam po 12 godzin na dobę.

W Stanach wydałaś dwie książki dla dzieci, to opowieści wokół obrazów „Dziewczynka z konewką” Renoira i „Królestwo pokoju” Hicksa. W tej drugiej lew, lampart i wilk schodzą z obrazu do brooklyńskiego ogrodu botanicznego. Pisałaś to dla Zuzy?
Napisałam sześć takich książek, wyszły dwie. Kiedy przyjechałyśmy do Nowego Jorku, było lato, upał. I jak byłam w centrum, by się ochłodzić, zabierałam Zuzę do Metropolitan Museum, skoro muzea są za darmo i mają klimatyzację. Kiedy zaczynała się nudzić, opowiadałam jej bajki o obrazach, dzięki czemu mogłyśmy pobyć w muzeum dłużej. Pomyślałam, że skoro jestem w stanie utrzymać jej zainteresowanie tak długo, to może coś w tym jest. A zwierzęta z obrazu Hicksa wychodzą trochę za wcześnie. Są z królestwa pokoju, nie wiedzą, co to agresja, zazdrość i złość. A tu ludzie w panice, bo widzą dzikie zwierzęta, boją się, że stanie się coś strasznego.

Z twoich filmów pamiętam młodego człowieka pokazującego wielki śmietnik, który kiedyś był stawem. Czytał wiersz „Potęga smaku”. Marzył o uratowaniu tego miejsca.
W świecie, z którym nie umiemy sobie poradzić we właściwy sposób, jednak ciągle przydarza się piękno. Wraca we wspomnieniu albo budzi się w kimś, kto chce walczyć ze złem, często objawia się w wierszu.

Rozmawiasz z Januszem?
No pewnie, że rozmawiam, ale… Jak było u Elizabeth Bishop?

Nawet gdy stracę ciebie (ten gest, śmiech chropawy,

który kocham), nie będzie w tym kłamstwa. Tak, w sztuce

tracenia nie jest wcale trudno dojść do wprawy;

tak, straty to nie takie znów (Pisz!) straszne sprawy.

To, co tracisz, nie może cię zniszczyć. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Ci, co zrozumieją, że tak trzeba tracić, będą okej.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze