1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. Paulina Młynarska: „W naszym kraju powiedzenie, że czasem mamy dość macierzyństwa, jest traktowane jak świętokradztwo”

Paulina Młynarska: „W naszym kraju powiedzenie, że czasem mamy dość macierzyństwa, jest traktowane jak świętokradztwo”

Paulina Młynarska, 2019 (Fot. Andrzej Hulimka/Forum)
Paulina Młynarska, 2019 (Fot. Andrzej Hulimka/Forum)
„On jest jeszcze głupolem” – słyszałam. Ja też byłam głupia. Dlaczego faceci mają mieć większe prawo do bycia głupolami niż młode matki? Ja musiałam zebrać dupę w troki, zarabiać - mówi Paulina Młynarska w rozmowie z Anitą Sobczak w książce „Sama. Rozmowy o samotnym macierzyństwie"

Matka składana. Fragment książki „Sama. Rozmowy o samotnym macierzyństwie", Anity Sobczak, wyd. Mando inside

Powiedziała pani kiedyś, że dla większości kobiet macierzyństwo jest doświadczeniem, z którym mierzą się w samotności – nawet jeśli są w związkach. Dlaczego pani tak uważa?
Ja przeżywałam swoje macierzyństwo w samotności. Ale to nie jest tak, że próbuję uogólnić własne doświadczenie. To raczej efekt lat obserwacji kobiet, bliższych – moich przyjaciółek – i dalszych, z którymi pracowałam. Ich historie skłoniły mnie do spojrzenia na macierzyństwo w kontekście zaniku wielopokoleniowej rodziny. Od razu chcę zastrzec, że nie idealizuję jej, wiem, że ma ciemne strony. Niemniej moment, kiedy kobieta zostaje sama w mieszkaniu z nowo narodzonym dzieckiem, to doświadczenie cholernie samotne. Ojciec wychodzi do pracy, bo skończył już tacierzyński (jeżeli go w ogóle wziął), a dalsza rodzina jest daleko. W blokowiskach więzi między ludźmi są dość nikłe, raczej nie można liczyć na sąsiadów. Dla młodej kobiety oznacza to długie godziny w roli jedynej osoby przy dziecku, czyli ogrom pracy. Nie tylko fizycznej, mam też na myśli ciężką pracę emocjonalną, z której znaczenia dopiero pomalutku zaczynamy sobie zdawać sprawę.

Dzięki ogromnemu postępowi w neuronauce wiemy, że aby emocja została odczuta przez dziecko, najpierw musi doświadczyć jej osoba, która się nim opiekuje. I nie zawsze jest to matka. Różnica między naszą szerokością geograficzną a Azją, po której wiele podróżowałam, jest taka, że tam wielopokoleniowa rodzina istnieje. Dziecko wędruje z rąk do rąk. I matka, choć czasem przytłoczona tym, że jej się wtrącają, jest też jednocześnie odciążona. Gdy moja córka była mała, stworzyłam namiastkę takiej opieki razem z moją przyjaciółką Moniką. Obie byłyśmy samotnymi mamami, dzieliłyśmy między siebie obowiązki. Nasze dzieci urodziły się w odstępie kilku miesięcy. Bycie razem w samotnym macierzyństwie to była ogromna ulga. Jestem pewna, że kobieta będąca w związku z ojcem dziecka też takiej samotności może doświadczyć.

Bardzo wierzę w sieć. Oczywiście duża społeczność to czasem nieunikniona kontrola, ale ma też dobre strony – może i matka potruje ci głowę, ale ugotuje rosół, weźmie na chwilę dziecko, żebyś się mogła przespać. Brak sieci wokół młodej mamy postrzegam jako pierwszy powód samotności. Drugi jest taki, że macierzyństwo wciąż jest idealizowane. A w isto­cie jest obciążone dużą liczbą zagadnień, o których sama młoda mama nawet nie śmie pomyśleć.

Na przykład jakich?
Dużo napisałam o tym w Poradniku-odradniku [P. Młynarska, Na błędach! Poradnik-odradnik, Prószyński Media, Warszawa 2015 – przyp. red.]. Przede wszystkim pojawiają się ambiwalentne uczucia zarówno w stosunku do dziecka, jak i do siebie w roli matki. Z jednej strony kobietę zalewają hormony, oksytocyna. Wpada w zachwyt nad dzidziusiem, doświadcza erupcji emocji, patrząc na jego nóżki, rączki. A przecież dzidziuś to nie sama słodycz. To też obsrane śpiochy, brak snu i inne trudy. W latach 90. XX wieku, kiedy moja córka była mała, o takich kwestiach było trudno rozmawiać. To był temat tabu. Dziś jest trochę łatwiej, ale wciąż mam wrażenie, że borykamy się z jedynie słuszną estetyką macierzyństwa. Młodej mamie trudno jest dzielić się tymi mniej tęczowo­-słodkimi doświadczeniami.

Kolejna trudna kwestia to dysonans związany z partnerstwem i seksualnością. Dziecko przez jakiś czas pochłania matkę całkowicie. W rodzinie wielopokoleniowej, w dawniejszym podejściu do związków młoda mama nie była obciążona oczekiwaniem bycia również obiektem seksualnym, atrakcyjną partnerką. Ojciec dziecka też nie był obciążony oczekiwaniami dotyczącymi bycia supertatą. Fenomenalnie pisze o tym Esther Perel w swoich książkach, m.in. w Inteligencji erotycznej (oryg. Mating in Captivity), i opowiada o tym w podkastach.

Małżeństwo 70–80 lat temu służyło przetrwaniu. Ludzie wiele swoich potrzeb realizowali na zewnątrz związku. Byli religijni, mieli więzi z Bogiem, ze wspólnotą – to były instancje, do których adresowało się swoje wyższe, duchowe przeżycia. Żywsze były też wspólnoty sąsiedzkie, ludzi wiązały wspólne obowiązki, praca na roli czy w fabryce. Po pracy szło się na spotkania towarzyskie – ludzie nie mieli telefonów, więc się spotykali. Oczywiście to też sytuacja niepozbawiona wad, tak samo jak rodzina wielopokoleniowa, ale w takim układzie małżeństwo było tylko jednym z elementów życia. Od związku nie oczekiwało się, że spełni każdą z potrzeb. Tymczasem dziś chcemy, żeby nasz partner (czy partnerka) był naszym kochankiem (kochanką), najlepszym przyjacielem, ojcem (matką) dzieci, bratnią duszą, źródłem rozrywki i atrakcji, współmenadżerem (czy menadżerką) życia codziennego. Chcemy, żeby ta osoba nas uszczęśliwiała, była naszym speł­nieniem, naszym wszystkim.

W latach 90., kiedy byłam młodą mamą, tak już było. Po porodzie trzeba szybko dojść do siebie, być znowu atrakcyjną dla swojego partnera. Szybko wrócić do pracy czy nauki. Dawać szczęście, tworzyć superdom. Oczywiście my same sobie też stawiamy wysokie wymagania dotyczące jakości życia. Właśnie Esther Perel zwraca uwagę na tę ogólną tendencję związaną ze skupieniem oczekiwań, umieszczeniem ich w jednej osobie – partnerze. I tu spotykają się dwie trudności – od związków zaczęliśmy bardzo dużo wymagać, jednocześnie przestała istnieć sieć, na którą można liczyć. A nikt nie jest w stanie dać ci wszystkiego.

A co z tzw. udanymi, szczęśliwymi małżeństwami? One w przyrodzie nie występują?
Występują! I borykają się z problemami i kryzysami. Dlatego pojawienie się dziecka często jest dla pary momentem newralgicznym. Mając małe dzieci, ludzie po prostu się od siebie oddalają. Nie dlatego, że ktoś jest świnią, a ktoś jest oziębły, albo odwrotnie. Tylko dlatego, że związek jest pewnego rodzaju niewolą, a do tego dochodzi dziecko, a wraz z nim dodatkowe obowiązki. Wciąż trzeba zarabiać, żeby utrzymać stado. Więc jedna osoba – najczęściej ojciec – znika na całe dnie. A matka zostaje sama z tą swoją ambiwalencją, z niewypowiedzianymi, trudnymi emocjami. Z wkurwieniem, ze zmęczeniem, czasem mając serdecznie dosyć swojej codzienności. A w naszym kraju powiedzenie, że czasem mamy dość macierzyństwa, jest traktowane jak świętokradztwo.

Czasem taki stan kończy się depresją.
Z depresją poporodową zetknęłam się, bo cierpiała na nią moja przyjaciółka. Gdy wróciła ze szpitala, zastałam ją w domu płaczącą. Miała odruch, żeby oddać niemowlaka, wyjąć go sobie z rąk. Moje dziecko było wówczas już nieco starsze. Wiedziałam, co robić, mogłam wkroczyć i – jako trochę bardziej doświadczona siostra – wyjąć jej to dziecko z rąk i nieco się nim zająć. Wtedy zrobiłam to odruchowo, teraz rozumiem, że tak się właśnie robi w społecznościach. Czasem warto na swoją sieć – matkę, przyjaciółkę, siostrę – nie patrzeć zero-­jedynkowo: albo jest w porządku, albo do kitu. Odpuścić niechęć czy rozczarowanie i uznać, że ta osoba może dać dziecku dokładnie to, czego ono w tej chwili potrzebuje.

Pani udawało się działać w takiej sieci, gdy została pani samotną młodą matką.
Tak sobie właśnie z przyjaciółkami radziłyśmy. Pomagałyśmy sobie wzajemnie w opiece nad dziećmi. Mogłyśmy na siebie liczyć. Miałam też przez wiele lat nianię, która mieszkała ze mną i moją córką Alą. Dzięki temu moje macierzyństwo było mniej samotne.

Pani córka urodziła się w 1992 roku, miała pani 22 lata. Na ile świadomie wchodziła pani w macierzyństwo?
Na początku byłam spanikowana. Nie wiedziałam, na co się decyduję. Miałam 21 lat, jak zaszłam w ciążę. Ale dość szybko ją zaakceptowałam i skoncentrowałam się na niej. Wcześniej przez kilka lat mieszkałam we Francji, miałam kontakt ze starszymi od siebie kobietami, wiele się tam nauczyłam, również Chodziłam do szkoły rodzenia. Urodziłam naturalnie, na Żelaznej [warszawski szpital położniczy – przyp. red.].

Czytaj także: Paulina Młynarska - 5 powodów, za które ją cenimy

W macierzyństwo też weszłam, wiedząc, czego chcę. Karmiłam piersią i nie dawałam się nikomu wtrącać. I skazałam się trochę na samotność. Dość szybko zostałam z Alą sama, ona miała kilka miesięcy. Całe szczęście miałam sąsiadkę, która mi pomagała w opiece; mogłam podrzucić córkę, jak musiałam wyjść z domu. Na babcie też mogłam liczyć, ale raczej wakacyjnie i weekendowo. Ale ja – choć bardzo młoda – nie byłam pogubiona. Moja siostra miała już dwóch synów. Jeszcze wcześniej był mój dużo młodszy brat, którym z Agatą się zajmowałyśmy. Potem we Francji, w której mieszkałam od 16. do 21. roku życia, pracowałam jako babysitterka przy małych dzieciach. Jako 17­latka pilnowałam trzylatki i niespełna czteromiesięcznego dzidziusia. (…)

Wróćmy do chwili, kiedy została pani sama z małą Alą. Żeby jako tako funkcjonować, musiała mieć pani kogoś obok siebie. Łatwo przychodziło proszenie o pomoc?
Po pierwsze postanowiłam wrócić do Warszawy. Wcześniej mieszkaliśmy pod miastem, ale bez ojca dziecka, bez samochodu, za to z Alą i psem nie byłam w stanie tam funkcjonować. W stolicy wynajęłam małe mieszkanie i byłam zosią samosią, która zatrudniała nianie. Nie prosiłam rodziny o pomoc. Moi rodzice byli wciąż aktywni zawodowo. Musiałam w którymś momencie iść do pracy i znaleźć jakieś rozwiązania. Zabierałam więc córkę do pracy. Pomagały mi koleżanki. Próbowałam swoich sił w aktorstwie, ale w latach 90. pracy nie było dużo. Zawsze źle płatna, z opóźnieniami w przelewach. Ciągle miałam problemy z kasą. W związku z tym, gdy Ala miała półtora roku, znalazłam pracę w agencji reklamowej. Byłam rzutka, znałam języki – to wystarczyło. To oznaczało, że mam ubezpieczenie i stały dochód. W związku z tym znów przeprowadziłam się na wieś. Uznałam, że tam z nianią będzie mi wygodniej. I tak poznałam Walę, Rosjankę, która przyjechała z Ukrainy, choć pochodziła z Duszanbe, z Tadżykistanu. Zamieszkała z nami na stałe – ona prowadziła dom, a ja pracowałam. To był trudny czas.

Dlaczego?
Byłam rozdarta między pracą a dzieckiem. Poza tym byłam jedyną samotną mamą w biurze. Pracowałam jako copywriterka, znałam francuski, miałam fajne pomysły, więc dobrze zarabiałam, szybko zyskałam znaczących klientów. To było satysfakcjonujące, ale prezentacje, narady, obrady trwały w nieskończoność. Większość pracowników stanowili mężczyźni, oni się nie spieszyli do domu, reszta nie miała dzieci. Byłam jedyną osobą, która stale prosiła, żeby się pospieszyć, skracać dyskusje. A one trwały i trwały, przerywane wizytą w knajpie na dole hotelu „Warszawa”, w którym mieściło się biuro. A ja po pracy musiałam jeszcze półtorej godziny wracać do domu. To był koszmar. W pewnym momencie dogadałam się z szefem, że mogę jeden dzień w tygodniu pracować z domu. Ale oczywiście to nie załatwiało sprawy systemowo. Pani Wala zostawała z Alą, która rozpaczała, gdy wychodziłam.

A pani rozpacz?
Była równie mocna. Wsiadałam do mojego samochodu – do czerwonej strzały daihatsu charade – jechałam, płakałam i paliłam papierosy. Żeby obu było nam łatwiej, spałam z Alą w jednym łóżku – uznałam, że ma mnie tak mało w tygodniu, że chociaż w nocy będziemy razem. Wstawałam o piątej rano, żeby z nią pobyć, wyjeżdżałam z domu koło 8.30, miałyśmy więc trzy godziny dla siebie. Pamiętam takie wczesne poranki, kiedy za oknem jest ciemno, a ja bawię się z Alą klockami. Albo karmię ją kaszą. Latem i wiosną urządzałyśmy sobie spacery wschodzie słońca. Byłam młoda, miałam nieco ponad 20 lat, a nie miałam szans na to, żeby się z kimś spotkać, umówić, zakochać. Czasem na weekendy zapraszałam znajomych z małymi dziećmi, ale to było całe moje życie towarzyskie.

Gdy okazało się, że zostaje pani z Alą sama, a jej ojciec odchodzi – była pani przerażona, że sama nie da rady?
Emocjonalnie bardzo przeżyłam to rozstanie. Ale nie myślałam, że nie podołam. Natomiast dosyć długo w ogóle nie przyjmowałam do wiadomości, że będę z Alą sama. Nie potraktowałam tego do końca poważnie. To był jakiś mechanizm obronny. Kilka miesięcy później, kiedy to do mnie dotarło, nie było już takie trudne – było jak było.

Natomiast wzrastał we mnie wkurw na potworną niesprawiedliwość. Ja 7 dni w tygodniu, 24 godziny na dobę miałam na głowie dziecko, musiałam zarobić, wszystkiego dopilnować i wszystko pogodzić. A ojciec dziecka po prostu wrócił do życia studenckiego. Wtedy do mnie dotarło, że świat jest potwornie niesprawiedliwy wobec samotnych matek. Obydwie rodziny uważały ten układ za rzecz naturalną.

Okazało się, że facet może zostawić drugą osobę z tak ogromną ilością pracy i obowiązków i uchodzi mu to kompletnie na sucho. Nikt nie uważa, że to świństwo. I nie mówię o zostawieniu kobiety przez mężczyznę, nie mówię o kwestiach erotyczno­seksualno­miłosnych. Mówię o tym, że nikt takiemu facetowi nigdy nie powie: „Ty się tu bawisz? Przecież masz obowiązki”. Myślę, że wtedy narodziłam się jako wkurwiona feministka.

Sądzę, że do dziś młody mężczyzna ma o wiele większe przyzwolenie na niezajmowanie się swoim dzieckiem. „On jest jeszcze głupolem” – słyszałam od znajomych. Ja też byłam głupia. Dlaczego faceci mają mieć większe prawo do bycia głupolami niż młode matki? Ja musiałam zebrać dupę w troki, zarabiać. Ponad połowę pensji oddawałam niani. Jedną czwartą wydawałam na benzynę. W efekcie często nie miałam na rachunki. A ojciec mojego dziecka jeździł na fajne wakacje.

Nie mogła pani liczyć na żadną pomoc z jego strony? Żadną opiekę weekendową?
Mogę powiedzieć, że dziadkowie Ali ze strony ojca zachowywali się wobec mnie w porządku. Jeśli dostawałam pomoc przez pierwsze lata życia Ali, to właśnie od nich. Za pozytywną stronę uznaję za to fakt, że ojciec córki nigdy nie wkładał mi kija w szprychy, w niczym nie przeszkadzał, bez problemu mogłam na jakiś czas wyjechać z Alą do Francji. Dlatego uważam, że mogłam trafić znacznie gorzej. Dziś nie mam już w sobie żadnego żalu.

Myślę raczej z niedowierzaniem o społecznym przyzwoleniu na to, by wszystkie obowiązki spadały wyłącznie na jednego z rodziców. Ile się we mnie nazbierało gniewu, to tylko ja wiem. Nie mogłam tego przeżyć. Widziałam to w wydaniu moich koleżanek, które zostawały po kolei ze swoimi dziećmi same, bo tatusiowie się nie poczuwali. I te dziewczyny, mimo przeciwności losu, wiele osiągnęły.

Pani też dużo osiągnęła, samotnie wychowując dziecko.
Tak, ale potężnym kosztem. Również materialnym. Pamiętam, że mimo dość dobrych zarobków na każdym urlopie wyliczałam kwoty na każdy dzień. Musiałam odmawiać Ali – a to lodów, a to różnych zabawek z deptaka. Potem miałyśmy zresztą wiele razy momenty trudniejsze materialnie, ale ostatecznie myślę, że to Ali dobrze zrobiło. Ona nigdy nie miała wielkich wymagań. Dziś jest artystką, performerką, choreografką. Nie jest to zawód, który przynosi porażające dochody. Ale ona jest wierna swojej ścieżce artystycznej także dzięki temu, że potrafi się obyć bez nadmiaru dóbr, potrafi skromnie żyć. Czasami wspominamy, jak spisywałyśmy na kartce, co możemy robić, i zawsze dopisywałyśmy, co dobrego możemy sobie sprawić.

I o tym się mówi bardzo mało.
Ojcowie dzieci potrafią wyliczać nam alimenty. Ja na szczęście tego problemu nie miałam, ale jest on dość powszechny.

Gdy Ala chodziła do liceum, mieszkałyśmy w małej komunie. W jednym bloku na tym samym piętrze, za tzw. kratą, mieszkałyśmy my, moja przyjaciółka z synkiem i jeszcze jedni znajomi. Zamykaliśmy tę kratę i żyliśmy wspólnie przy otwartych drzwiach mieszkań. Ta historia dosyć dobrze opowiada o kondycji samotnych matek. Ja i moja przyjaciółka prowadziłyśmy wspólną kuchnię – tak było łatwiej i oszczędniej. Ale też dbałyśmy o siebie. Do tej pory, gdy się spotykamy, pytamy: „Masz coś dobrego?”. Obie byłyśmy potwornie zmęczone, przepracowane i marzyłyśmy o tym, by ktoś się nami zaopiekował. Samotna matka cały czas świadczy usługi. A nią najczęściej nie ma się kto zająć. Myśmy sobie wtedy niesamowicie pomogły. To było w okolicach 2008 roku, totalnego kryzysu. Moje zarobki z tygodnia na tydzień spadły o 70 procent, a musiałam opłacić mieszkanie, szkołę Ali. Nie było mowy o żadnej rewolucji, musiałyśmy to przetrwać. Stąd te wspomniane listy z „czymś dobrym”. To była np. zapowiedź ugotowania czegoś dobrego, po prostu żeby o siebie zadbać.

Zanim jednak prowadziła pani w miarę ustabilizowane życie, nie ominął pani kryzys, wylądowała pani u psychiatry.
To było, gdy Ala poszła do szkoły. Pracowałam wtedy w Info­radiu, codziennie prowadziłam trzygodzinny program na żywo. Byłam z tej pracy niesamowicie zadowolona, rzuciłam aktorstwo i wreszcie robiłam zawodowo coś, co dawało mi satysfakcję. Zaangażowałam się w tę pracę całą sobą. Znów przeniosłam się do Warszawy, żeby być bliżej radia i szkoły, inaczej bym się z niczym nie wyrabiała. Codziennie o godzinie 10 wchodziłam do studia; rano wstawałam, czytałam gazety, robiłam śniadanie, odwoziłam Alę do szkoły i potem do radia. Trzy godziny pracy w dużym napięciu, potem przygotowywanie kolejnego dnia, potem biegiem po Alę. I w pewnym momencie, z powodu stałego nakręcenia, przestałam spać. Im bardziej chciałam zasnąć, tym bardziej nie mogłam. W efekcie kiedyś usmażyłam kotlety na ludwiku, wsadziłam gąbkę do tostera, wagę chciałam powiesić jako zegar. Któregoś dnia wziąłem wolne, kupiłam wszystko na barszcz ukraiński, który obie z Alą uwielbiamy. Ugotowałam, zjadłyśmy, po czym wszystko wyrzygałam. Wymiotowałam przez kolejną dobę. A potem straciłam czucie w ciele. To nie była grypa, jak sądziłam, to była uwertura do depresji. Depresji z wypalenia, z lęku, z nadmiaru wszystkiego. I tak trafiłam do psychiatry, którego poleciła mi przyjaciółka. Sama poszła do niego trochę wcześniej, z tego samego powodu. Los samotnych matek. Gdy się z niej wygrzebałam, zdecydowałam się na wyprowadzkę do Zakopanego. Depresja bywa wołaniem o pomoc, o zmianę. W moim przypadku kryzys zapoczątkował zmianę, która i mnie, i Ali wyszła na dobre. W Zakopanem pracowałam w stacji RMF.

Zamieszkałyśmy w Kościelisku, w zapomnianym przez Boga i ludzi domu mojego ojca. Tata chciał go sprzedać. Poprosiłam, by tego nie robił. Dom wyremontowałam, przywróciłam go do życia. Przyjeżdżali tam wszyscy: synowie Agaty, mój ojciec. Służył nam jeszcze przez 20 lat. Przede wszystkim jednak odżyłyśmy – ja i córka. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że mam ADHD i jestem OWW – osobą wysoko wrażliwą. Ten miks sprawia, że bardzo dużo zrobię, na wielu polach, i potrafię się doprowadzić na kres wytrzymałości. Lata później, ucząc się o osobach wysoko wrażliwych, dowiedziałam się, dlaczego tak ciągnęłam na wieś, dlaczego przeprowadziłam się w góry i dlaczego ostatecznie wylądowałam na Krecie. Po prostu OWW najlepiej czują się w naturze, daleko od miasta, gdzie łatwo o wiele bodźców.

Gdy podejmowała pani decyzję o przeprowadzce, na ile brała pod uwagę potrzeby swoje, a na ile Ali?
Myślę, że jedne i drugie. Wiedziałam, że nie damy rady funkcjonować tak, jak dotychczas. Ja zasuwałam, płaciłam krocie za mieszkanie, zatrudniałam nianię, bo Ala, astmatyczka, co rusz zostawała w domu. Znów – tak jak w agencji reklamowej – byłam wyrobnikiem, który dobrze zarabia, ale niewiele z tego ma, a do tego w zasadzie w ogóle nie widzi dziecka. To było nie do wytrzymania. Gdy przeniosłyśmy się w góry, ten problem zniknął – miałam czas, żeby odebrać Alę ze szkoły, nie traciłam długich godzin na tkwienie w korkach. Samotne matki doskonale wiedzą, jak to jest wyliczać czas co do minuty. A w Zakopanem dostałam dobę o dwie godziny dłuższą. Mogłam pójść z Alą na basen, długi spacer, odrobić lekcje, obejrzeć film. Odżyłyśmy wtedy obie, to był dobry czas.

Żyjąc samotnie z Alą, nie miała pani obaw, że stanie się dla pani jakby partnerem? Że będziecie zbyt blisko?
Drugi rodzic pełni funkcję separującą dziecko od matki lub ojca. I równowaga jest zachwiana, gdy go nie ma. Jest wiele niekorzystnych dla dziecka kwestii związanych z samotnym macierzyństwem. Dziś wiem na przykład, że przytulałam się do Ali, kiedy mi było źle, a tego się nie powinno robić – dziecko nie może być pocieszycielem. Próbowałam też wchodzić w związki z facetami i one mi nie wychodziły z różnych powodów. Ale też dlatego, że jeżeli ktokolwiek naraził mi się, jeśli chodzi o dziecko, skreślałam go. To w ogóle duży temat – faceci wkupują się w łaski dzieci, gdy im zależy na kobiecie, a to jest rzecz straszna, nie wolno kupczyć emocjami dziecka. Ono będzie wywoływało dużo rozmaitych emocji, także trudnych. Trzeba być cholernie szczerym ze sobą, by wejść w związek z kobietą, która ma dziecko. Bo ono niekoniecznie będzie szczęśliwe w takim układzie, gdy facet traci cierpliwość do dziecka albo ono staje mu na drodze do kobiety.

W Poradniku-odradniku napisała pani: „Kiedy więc okres spokoju i prosperity w moim życiu przedłużał się na tyle, że można go było nazwać stabilizacją, na horyzoncie pojawiał się ON.
Tu następowała przerażająca w swojej przewidywalności sekwencja zdarzeń: euforyczne wicie nowego gniazda, moszczenie się w nim, szybki ślub i… burze z piorunami. Przez całe swoje dzieciństwo marzyłam o ucieczce. Swojemu dziecku zafundowałam całą serię ucieczek. Nie potrafię sobie tego wybaczyć”.

Gdyby pani mogła cofnąć czas, nie wchodziłaby pani w te związki?
Wcześniej poszłabym na terapię. Wtedy na tyle, na ile umiałam, starałam się, żeby potrzeby Ali były brane pod uwagę.

Co z dobrostanem matki – on nie jest ważny? Czy nie od niego zależy też dobrostan dziecka?
Tak, tylko problem polega na tym, że czasem matka chce dobrze, a robi odwrotnie – i dla siebie, i dla dziecka. Jeśli nie przeszła terapii pod okiem specjalisty i działa w destrukcyjnych schematach, wchodzi w związki, które nie są zdrowe. Jej się wydaje, że wchodzi w swój wspaniały dobrostan, a w istocie wchodzi w złostan. Byłabym więc ostrożna. Z drugiej strony, nie chciałabym czynić żadnej matce zarzutu. Jeśli jednak schematy i scenariusze się powtarzają, to dobrze, by matka, szczególnie samotna, przyjrzała się sobie. Chodzimy na przegląd samochodu, do ginekologa zrobić cytologię. Nie jest od rzeczy od czasu do czasu umówić się na kilka sesji do terapeuty, który na przykład zna tematykę związaną z sa­motnym macierzyństwem. I dokonać oceny ryzyka swoich działań, jeżeli po raz kolejny coś się nie udało. Tym bardziej że samotne macierzyństwo jest z natury rzeczy bardziej kryzysogenne – ze względu na przemęczenie, wypalenie, czasem stygmatyzację.

Ten aspekt czysto fizyczny jest zresztą niedoceniany w życiu samotnych matek. Gdyby nie to potworne zmęczenie, parująca czacha, może niektórych decyzji nie podejmowałybyśmy w amoku. Dajmy się komuś co jakiś czas obejrzeć. Tym bardziej że często jesteśmy samotnymi matkami z jakiegoś powodu, przeszłyśmy przez toksyczny związek, z którego wzięły się dzieci. Nie twierdzę, że toksyczny z powodu jednej osoby, być może obie funkcjonowały źle. Dobrze jest się temu przyjrzeć.

Ja tę pracę wykonałam, przeszłam wszystkie terapeutyczne piekła. I jestem wielką orędowniczką wiary w zmianę, ona jest możliwa. Chodzi też o poznanie siebie. Tu docieramy do tego, czym zawodowo się zajmuję, czyli do jogi. W niej chodzi o rozpoznanie swojej prawdziwej natury – kim jestem, co mi odpowiada, co jest dla mnie dobre, w czym się spełnię, sprawdzę, w czym będę użyteczna. Rozpoznam siebie, więc nie będę się pchać z nietrafionymi pomysłami. I komplikować życia innym.

Dla mnie taka praca nad sobą oznaczała, że przez 10 lat byłam sama. Pracowałam nad sobą, zmieniałam różne rzeczy w moim życiu – zawód, kraj, styl życia i zarobkowania. Dojrzałam. W pełnej akceptacji. (…)

Powiedziała pani kiedyś, że nie wierzy w rodziny patchworkowe.
To generalnie ciężka, mozolna praca, w której nic nie dzieje się ot tak, po prostu. Takie rodziny tworzą ludzie po przejściach – nie tylko dorośli wchodzący w nowy związek, ale też dzieci. Liczba relacji i potencjalnych napięć jest nieskończona. Powodzenie takich projektów zależy m.in. od dużego poczucia bezpieczeństwa samemu ze sobą i ogromnej elastyczności. To jest istota patchworku – całość składająca się z małych kawałków będzie elastyczna tylko wtedy, kiedy każdy z nich będzie rozciągliwy. Jeśli w środek wszyjemy sztywny kawałek, materiał wokół będzie się darł, a w końcu całość się rozleci. Tym sztywnym fragmentem mogą być nasze nienaruszalne przekonania, że powinno być tak, a nie inaczej, że w ten sposób mamy na przykład spędzać święta.

Ale dla dobra patchworku czasem trzeba odpuścić. Żeby to zrobić bez szkody dla siebie, trzeba być już dobrze zapoznanym ze sobą.
Tak. Ale nie możemy zapomnieć, że w takim patchworkowym układzie najważniejsze są dzieci. Najpierw idą ich potrzeby. Czasem już nie mogę znieść tego narcyzmu dorosłych, ich egotyzmu. On wali po oczach ze wszystkich rozwojowych profili w mediach społecznościowych.

Życie we wspólnocie, z innymi ludźmi wymaga poświęcenia, rezygnacji z siebie. Czynienie czegoś dla wspólnoty jest niezwykle cenne. Mam czasem wrażenie, że trochę przegięliśmy w drugą stronę. Dzieci wymagają od nas poświęceń, na tym polega rodzicielstwo. Zgadzam się ze stwierdzeniem, że szczęśliwa matka to szczęśliwe dziecko. Lubię jednak przy okazji takich rozważań przywoływać filozofię jogi. Wartości skonstruowane są tak jak w piramidzie Maslowa. Najpierw jest to, co przy ziemi – to są nasze obowiązki dotyczące przetrwania, fizycznego przetrwania dziecka. Bo ono bez nas nie przeżyje. To jest czakra pierwsza. Druga to obszar, który odpowiada za czułość, przyjemność, cielesność. To fizyczna potrzeba plasująca się bardzo blisko przetrwania. Oczywiście, że szybciej umrzesz z głodu niż z braku przytulania, ale dobrze wiemy, że dzieci z powodu braku kontaktu fizycznego też umierają. Dopiero potem mamy trzecią czakrę, czyli indywidualne potrzeby – nasze własne wybory, nasze „ja”, nasze „tak” i nasze „nie”. Jako dorośli musimy zabezpieczyć najpierw te pierwsze dwa obszary i dopiero potem myśleć o swoim dobrostanie. Bo po prostu nasze dzieci nie przetrwają bez zapewnienia im podstawowych potrzeb.

W systemie jogicznym na dalszych miejscach jest czakra serca, która odpowiada za miłość i wyższe uczucia. Najpierw trzeba zdefiniować siebie, potem zająć się miłością romantyczną. Odpowiedz sobie na pytanie, kim ty jesteś, do czego pasujesz, w czym jesteś dobra. Z tej pozycji możesz mówić wyższych uczuciach, o miłości, dawaniu, braniu. Kolejnym obszarem jest czakra gardła, czyli komunikacja. To jest nasz komunikat o tym, co ja mogę światu o sobie opowiedzieć. Ale też muszę mieć coś do powiedzenia, by w ogóle zacząć mówić. A mogę gadać, kiedy sprawy rudymentarne są za­bezpieczone. Dopiero potem mamy intuicję, wgląd w siebie, przemyślenia. Zupełnie na samym końcu są sprawy duchowe. I wrócę do tego, że sprawy podstawowe wymagają po­święceń, pracy, wysiłku, zrezygnowania z siebie. Tak jest, jak się ma dzieci. Tym bardziej gdy nie mamy obok nikogo, kto mógłby nas zastąpić, wymienić. To trudny kawałek drogi, tym łatwiej popaść w schematy, które niekoniecznie są dla nas dobre.

Ja bym jednak broniła tych biednych, umęczonych matek, które czasem pobłądzą, nie pomyślą o tym czy o tamtym.
Oczywiście! We wszystkim trzeba zachowywać zdrowy rozsądek i umiar. Gdy w twoim życiu jest dużo poświęcenia, zmęczenia – musisz też zrobić coś dla siebie, to jasne, żeby odbić od codzienności. Ale nie musisz z tego robić filozofii. Zamiast rozmyślać, złap za telefon i poproś o pomoc. Kobiety potrzebują większego systemowego wsparcia. Muszą się też wspierać nawzajem, być w stosunku do siebie wyluzowane, łagodne i koleżeńskie. Nie mam już czasem ochoty słuchać o siostrzeństwie. To nadużywany slogan. O wiele ładniejsze i celniejsze słowo to koleżeństwo. Bądźmy w stosunku do siebie koleżeńskie – nie dowalajmy sobie, pomagajmy, bądźmy siecią. (…)

W Poradniku-odradniku opisała pani „matkę składaną”. Któreś z pani rodziców gdzieś na Helu kupiło wyplataną, wietnamską matę plażową. Na etykiecie było napisane po polsku: „matka składana”. Pisze pani, że od kiedy sama została matką, zrozumiała, że ta śmieszna zbitka słów za­wiera w sobie drugie dno. Kim jest „matka składana”?
W książce napisałam, że „matka składana” jest jak kanapa mogąca – po rozłożeniu – z powodzeniem służyć za łóżko. Jest trochę niepewna, ale w sumie spełnia swoją funkcję. Zdecydowanie można na niej polegać, chociaż nie traktuje siebie i swojej macierzyńskiej misji śmiertelnie poważnie. Kiedy trzeba, składa swoje macierzyństwo na czworo, chowa do kieszeni i rusza na podbój świata.

I tak właśnie jest: matka składana składa się i rozkłada. Czasem jest matką, czasem mniej, kiedy zajmuje się spra­wami niezwiązanymi z byciem matką. Takich obszarów jest dużo. Należy do nich na przykład seks. Musimy tego bardzo pilnować. I nie chodzi mi o to, że mamy być super aktywne seksualnie. Raczej o to, żeby mieć w sobie pociąg do życia. Czuć w sobie atrakcyjność.

Matka składana przede wszystkim zaś stara się poskładać do kupy. Macierzyństwo w sumie trwa dosyć krótko i gdy się skończy, musimy mieć pomysł na to, co dalej. Nasze dzieci też muszą to widzieć. Gdy będziemy miały coś do zaoferowania światu, one bez żalu od nas podrepcą w swoją stronę i nie będą się oglądać za siebie, dumając, co z tą mamą.

W zasadzie to przecież o to chodzi – wychowujemy dzieci dla świata, nie dla siebie. Wyposażamy je i pozwalamy odejść.

Co więcej, one w którymś momencie muszą nas zanegować. Odbić się od nas. A my musimy być wtedy jak skała. Musimy ustać na ringu z nastolatkiem, czasem młodym dorosłym, który miesza z błotem wszystko to, co matka reprezentuje. A ona musi ustać – z nosem nad wodą. To ciężkie zadanie, dlatego trzeba siebie konstruować – mieć swoje pasje, zajęcia, towarzystwo, partnera, kochanka, swoją sieć. I zabezpieczać swoje potrzeby. Wszystko po to, by wiedzieć, kiedy pomóc dziecku odciąć pępowinę i przejść do następnego etapu. Przyznaję, że dla mnie było to bardzo trudne.

Moją córkę doprowadzało do szału, że nie mogę przestać jej matkować. Dla samotnych matek to dodatkowa trudność, bo dom staje się naprawdę pusty. Z drugiej strony nagle masz dla siebie mnóstwo czasu. Gdy Ala poszła na studia, dopiero wtedy zaczęłam żyć dla siebie. Zaczęłam pisać książki, podróżować, zmieniłam pracę.

No i wyprowadziła się pani na Kretę.
To kilka lat później. Ale gdy ona wyfrunęła, poczułam, że wszystko jest przede mną. Złapałam wiatr w żagle. Myślę, że gdy dziecko widzi matkę w takim stanie, to jest coś pozy­tywnego. Bo przeświadczenie, że jest się dla kogoś całym światem, bywa niezwykle obciążające. Kto to wytrzyma?

Paulina Młynarska, dziennikarka, pisarka, producentka telewizyjna, podróżniczka, certyfikowana nauczycielka jogi, feministka. Ma jedną córkę. Mieszka na Krecie.

Fot. materiały prasowe Fot. materiały prasowe

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze