1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. Bycie matką – zajęcie wysokiego ryzyka. Rozmowa z Martą Niedźwiecką, psycholożką

Bycie matką – zajęcie wysokiego ryzyka. Rozmowa z Martą Niedźwiecką, psycholożką

Ilustracja Magdalena Pankiewicz
Ilustracja Magdalena Pankiewicz
Nie będzie to tradycyjna rozmowa na Dzień Matki. Nie będzie też łatwa ani przyjemna, ani wyłącznie piękna i jasna. Bo jak mówi psycholożka Marta Niedźwiecka (cytując Franka Moody’ego), posiadanie dzieci bywa zarówno jednym z najgłębszych, jak i najbardziej rozdzierających doświadczeń w naszym życiu.

Macierzyństwo. Taki temat, że nie wiadomo, od której strony go zaczepić, żeby nie skręcić w złym kierunku. Jesteśmy córkami matek, a także matkami, macochami czy matkami „przyszywanymi”. Jak kiedyś powiedziałaś, nawet decyzja o niezostaniu matką jest decyzją macierzyńską. Nie będzie więc przesadą, jeśli powiem, że ten temat dotyczy nas wszystkich. Tak jak koncepcja Jasnej Matki i Ciemnej Matki, której poświęciłaś jeden z odcinków swojego podcastu. Muszę przyznać, że kiedy pierwszy raz go słuchałam, wstrząsnął mną w posadach, ale jednocześnie coś we mnie otworzył.
Nie tylko w tobie. Ja w tym odcinku posługuję się argumentem, który dla wielu osób jest nie do zniesienia, a jednocześnie jest o tyle niewywracalny, że nie należy do strefy psychologicznej, którą lubimy relatywizować, tylko do biologicznej, która ma pewną stałość. Wszystkie matki ssaków, łącznie z ludzkimi, dokonują świadomych lub nieświadomych wyborów dotyczących tego, które dzieci chcą zostawić przy życiu, a które nie. Bo macierzyństwo oznacza nie tylko wydawanie na świat, ale też z tego świata zabieranie. Tę dwoistość jest nam chyba najtrudniej zrozumieć i przyjąć.

Taka jest przecież matka natura, która zarówno daje życie, jak i je odbiera.
Ale to ona, nie my. Matka natura jest abstrakcyjna, enigmatyczna, daleka. Co innego żywa, konkretna matka, która mając dzieci, poświęca mniej uwagi i troski jednemu spośród nich, bo widzi, że jego szanse na przeżycie są najmniejsze.

Właśnie, bo to decydowanie o życiu i śmierci kiedyś przejawiało się i w tym, że matka nie miała pieniędzy na leczenie czy wykarmienie dziecka albo musiała wyjść do pracy i zostawić je samo w domu. Wiemy to choćby z książek czy filmów historycznych.
Ale też, jak zaobserwowano w badaniach na ludach rdzennych, dzieci słabsze fizycznie były i są słabiej karmione i mniej doglądane przez matki, które mają liczne potomstwo. To nie była i nie jest ich świadoma decyzja. Instynkt przetrwania podpowiada matce, że nie ma sensu inwestować energii w opiekę nad tym, które i tak prawdopodobnie umrze. Ucierpią pozostałe dzieci, które są silniejsze albo już nieco odchowane.

To, że matka może decydować zarówno o życiu, jak i śmierci, jest nam najtrudniej zaakceptować, bo przeżywanie macierzyństwa w Polsce ekstremalnie wyidealizowano. Co jest nie tylko niebezpieczne dla kultury, w której wzrastamy, ale też dla realnych, żywych kobiet i ich dzieci, bo jest po prostu nieprawdziwe.

Mówię o macierzyństwie w sposób dla wielu kontrowersyjny, zapraszając elementy związane ze śmiercią, zniszczeniem, destruktywnością kobiet i przeróżnymi patologiami, bo chcę pokazać, że macierzyństwo jest niezwykle skomplikowanym procesem, a nie tą lukrowaną wersją dostępną w mediach społecznościowych.

Skąd się wziął koncept Jasnej i Ciemnej Matki?
Ten wątek rozpoczął André Green, francuski psychoanalityk, który po raz pierwszy opisał koncept The Dead Mother, czyli Matki Śmierci. Zaznaczam, że to jest patologiczny aspekt osobowości matki, który potrafi być niszczycielski i pochłaniający, natomiast każda z nas, nawet jeśli nie jest osobowością zaburzoną i patologiczną, ma NORMALNE agresywne impulsy w stosunku do własnego dziecka. Są naturalną reakcją na to, że ono wielokrotnie i regularnie narusza nasze granice i nadużywa nas psychicznie oraz eksploatuje fizycznie. Dziecko ma do tego wszelkie prawo, bo jest naszym dzieckiem i bez nas nie przetrwa, ale w kobiecie możliwość uniesienia tego rodzi się dopiero z czasem.

Kiedy patrzymy na dziecko wyłącznie jak na słodkiego „bombelka” (koniecznie przez „om”), to nie uświadamiamy sobie tej gigantomachii, która się tam w środku odbywa, tej walki instynktów, emocji, całego procesu kształtowania się osobowości, który jest bardzo dramatyczny. A i matki bywają zarówno czułe, opiekuńcze i gotowe do poświęceń, jak i wściekłe, ekstremalnie wyczerpane, zagubione, zalęknione. Często też, z powodów osobistych, mogą mieć dodatkową trudność w poradzeniu sobie z różnymi aspektami funkcjonowania czy osobowości dziecka. Co – i znów napiszmy to wielkimi literami – NIE WYKLUCZA miłości i opieki. Jasna Matka nie może istnieć bez Ciemnej.

Jestem gorącą orędowniczką urealniania macierzyństwa, bo ono bardzo odbiega od tego, jak wyglądają nasze rodzime przekonania na temat ciąży, rodzenia dzieci i ich wychowywania. Ten kompleks kulturowy, który zarządza naszymi wyobrażeniami i produkuje wspomniane przekonania i stereotypy, jest potwornie niekorzystny dla kobiet (i w konsekwencji dla ich dzieci), bo zmusza je do myślenia o macierzyństwie w kategoriach nie do zrealizowania. Czyli oczekiwania, a właściwie żądania, versus rzeczywistość.

A jak kobieta matką nie zostaje – czasem w wyniku rozmaitych okoliczności, a czasem wyboru – nadal porusza się po pewnym marginesie społeczności.
I co więcej, jest nieustannie rozliczana z tego wyboru, zarówno u lekarza, jak i w rodzinie czy miejscu pracy. To wszystko tworzy razem taką siatkę znaczeń i uwikłań, że jest niezwykle trudno wpisać w to siebie na normalnych zasadach: wolności, wyboru, świadomości.

Oczywiście odcieni macierzyństwa w Polsce jest wiele, ale chciałabym pokazać pewną wyraźną linię napięć. Mamy więc matki starające się, bliskościowe wychowanie i zupełnie nowe modele podejścia do dzieci. Ale mamy też postawy radykalnej dezaprobaty wobec matek, pogardy dla wielodzietności, dla dzieci jako takich plus różne formy dyskryminacji wobec samych dzieci, na przykład w przestrzeni publicznej. Ja rozumiem, że dzieci bywają męczące, zresztą mój osobisty stosunek do macierzyństwa odzwierciedlał wiele z tych wyzwań. Do dziś uwielbiam naśmiewać się z własnego macierzyństwa, uważam, że to ożywcze nazywać moje dzieci „bombelkami” na zmianę z „bachorami”. Ale z niepokojem obserwuję te antagonizmy, bo mam wrażenie, że są odreagowaniem jakichś nieuświadomionych procesów. Więc z jednej strony idealizujemy macierzyństwo, robiąc z niego twór nie z tego świata, a z drugiej atakuje nas jego dewaluacja. Dlatego uważam, że my sobie w Polsce z macierzyństwem zupełnie nie radzimy.

Choć i tak w tej kwestii sporo się zmieniło. Coraz więcej znanych kobiet mówi otwarcie o tym, że nie tyle nie może, co nie chce mieć dzieci, i że wcale nie czyni to ich egoistkami.
W tym roku Aleksandra Kwaśniewska została Superbohaterką „Wysokich Obcasów” w dowód uznania dla jej wyborów i postawy pod tytułem: „Nie mam dzieci i nikt nie ma prawa pytać mnie, dlaczego”. Owszem, taka postawa wchodzi do obiegu jako uprawomocniona narracja na temat żeńskości, ale ciągle trwa walka o to, byśmy uznawali to za normalne. Czyli musimy nagrodzić Aleksandrę Kwaśniewską za to, że ma odwagę mówić takie słowa, bo potrzebujemy mieć role models, które pomagają nam tak myśleć. Ale masz rację, jest lepiej, bo pamiętam czasy, kiedy młode kobiety słyszały, że jak nie urodzą dzieci, to im na starość odbije.

Co więcej, to dobre na nieregularne i bolesne miesiączki, ale też na zaburzenia seksualne czy psychiczne… Kiedyś nie było nawet pytania: czy, tylko: ile dzieci chcesz mieć? Moim zdaniem dziś ciężar presji i odium przeniósł się z tego tematu na późne macierzyństwo, takie po czterdziestce czy pięćdziesiątce. Teraz to właśnie o dojrzałych matkach mówi się: egoistki. Bo jak dziecko będzie miało 20 lat, to one będą już staruszkami.
Czegoś musimy się czepić. Jakoś nikt nie zarzucał Robertowi De Niro czy Mickowi Jaggerowi, że zostali ojcami po siedemdziesiątce. Wszyscy raczej bili brawo. Kobiety są tu rozliczane z zupełnie innego taryfikatora niż mężczyźni. I nie ma to nic wspólnego z biologiczną zdolnością do macierzyństwa czy prawami natury, tylko jest przejawem skutecznego dyscyplinowania nas za pomocą kolejnego narzędzia. Tak jak można dyscyplinować nas za pomocą urody i seksapilu, tak też można za pomocą macierzyństwa. Tylko kiedy życie kobiety rozciągnie się pomiędzy byciem matką a byciem kobietą seksowną, i ona rzeczywiście uwierzy, że to są dwa obszary, którym powinna dawać najwięcej uwagi – to nie zostanie miejsca na nic innego. Bo to zeżre jej całą energię psychiczną. Zobacz, te wszystkie medialne dyskusje o tym, jak ktoś wygląda trzy tygodnie po urodzeniu dziecka – to spotkanie tych dwóch przeciwstawnych wektorów, czyli z jednej strony musisz być seksowna i piękna, a z drugiej rodzenie dzieci co do zasady jednak uszczupla – nie mylić z „wyszczupla” – cieleśnie. To jest potworny wysiłek, którego przy takiej idealizacji macierzyństwa nikt nie docenia. W oficjalnej narracji mamy prawie Matkę Polkę Przenajświętszą, tymczasem nieoficjalnie nie wspiera się ani kobiet w ciąży, ani młodych matek, nie mówiąc już o matkach dzieci z niepełnosprawnościami, które w większości wypadków wychowują dzieci samodzielnie.

Jednocześnie oburzamy się na pogańskie zwyczaje zostawiania chorych lub odmiennie wyglądających noworodków w lesie czy spartańskie zrzucanie ich ze skały.
Wstrząsa nami aborcja do 12. tygodnia ciąży czy aborcja po 12. tygodniu. I ja rozumiem, że to wszystko może rodzić w nas różne odczucia, z rozmaitych powodów, ale czemu nie wstrząsa nami los matek samodzielnie wychowujących terminalnie chore dzieci? Pora wreszcie zobaczyć, że algorytm tej kulturowej gry jest tak skonstruowany, że bohaterka nie ma szansy przejść na koniec planszy nietknięta, zawsze dostanie parę strzałów. Oczywiście w macierzyństwie pojawiają się kwestie etyczne, które każda z osób zostających matkami powinna rozpatrywać sama – tak byłoby najlepiej – ale większość kwestii, w których chce się za matki decydować, nie ma nic wspólnego z żadnym prawem naturalnym ani z żadnym prawem etycznym, tylko z nakazem kulturowym, w którym kobieta pełni określoną funkcję i jest zmuszona do jej wykonywania. Urodzenie dziecka od zawsze było dla kobiety ogromnym wysiłkiem fizycznym, wielką zmianą społeczną i bardzo dużą zmianą psychiczną, niezależnie od warunków, w jakich żyła. Teraz kobiety zaczynają rozumieć, że nie muszą przyjmować na siebie tej roli, jeśli nie czują, że są w stanie ją unieść.

Nie sądzisz, że to, co mówiłyśmy o małżeństwie, kierując nasze słowa do tej nowoczesnej dziewczyny, która czyta naszą rubrykę, mogłybyśmy równie dobrze powiedzieć o macierzyństwie? Czyli: „Zastanów się, w co wchodzisz, jeśli chcesz zostać matką”. Jedna sprawa to twoja relacja z dzieckiem – nie wiesz, jakie ono się urodzi, czy będzie zdrowe, spokojne, podobne do ciebie czy całkiem inne. Może wyobrażasz sobie, że dziewczynka to będzie taka mała ty, a chłopiec – mały tata, że będziesz je tulić i ubierać w ładne ubranka – i pewnie w dużej części tak się stanie…
…a jednocześnie ten cudowny maluszek będzie też egoistyczną, nieposkromioną istotą, której przetrwanie zależy od skupienia na sobie maksymalnej uwagi, opieki i zasobów. Czyli wasze cele są na starcie rozbieżne. Ty chcesz zachować siebie, dziecko chce jak najwięcej z ciebie wziąć. Proces wychowania tego małego człowieka będzie przewspaniały i przecudowny, a jednocześnie – możesz być pewna – przeora cię i zmieni na zawsze.

Do tego na początku ten mały człowiek będzie non stop chory, potem co chwila będzie sobie tłukł albo kolano, albo głowę, a ty będziesz to wszystko mocno przeżywała. Poza tym może okazać się zupełnie inny niż ty i może ci być trudno się z nim dogadać…
Polecam wszystkim film „Musimy porozmawiać o Kevinie” z Tildą Swinton, który świetnie pokazuje, jak dalece obca może nam być istota, którą wydajemy na świat. W dodatku w momencie, w którym stajesz się matką, przestajesz być osobą pojedynczą, do końca twojego życia będzie już diada: ty i twoje dziecko. Owszem, jest w tym mnóstwo piękna, ale też i bólu, że zacytuję tu Franka Moody’ego z serialu „Californication”, za którym wprawdzie nie przepadam, ale bardzo utożsamiam się z jego słowami. W jednej ze scen mówi, że jego ojcostwo było: the most profound and tormentic experience in my life, czyli: jednym z najgłębszych i najbardziej rozdzierających doświadczeń w życiu.

Oczywiście jedne matki to przeżywają mocniej, a inne słabiej i nie ma żadnego obowiązku sięgać po tę jakość w swoim życiu, bo ona wcale nie musi uszlachetnić. To nie jest tak, że jak człowiek decyduje się na dziecko, to niczym za dotknięciem magicznej różdżki mija mu cały egoizm. Znam kobiety, które jako matki kwitną, wzrastają, ale i takie, które w tej roli zwyczajnie się nie sprawdzają. Macierzyństwo to jest zajęcie wysokiego ryzyka. I przy tych wszystkich zmiennych po prostu należy się mu szacunek, wsparcie i zapewnienie matkom przestrzeni wolności do podejmowania decyzji. To jest jak z wyborem obrządku religijnego. Nikt nie ma prawa się do tego wtrącać i mówić, w jakiego boga masz wierzyć. Tak samo jak nikt nie ma prawa mówić ci, czy masz być, czy nie być matką, i w dodatku jaką.

Powiedziałyśmy, że nie wiesz, jak będzie między tobą a dzieckiem, ale nie wiesz też, jak będzie między tobą a twoim partnerem.
Ale momencik, nim dojdziemy do partnera, to nie wiesz też, jak będzie między tobą a sobą. Dla mnie wejście w macierzyństwo to był najcięższy proces psychiczny, jakiemu kiedykolwiek podlegałam. Nic się temu nie równało. Ta podwójność, odpowiedzialność, konieczność dostrojenia się do drugiej istoty i zawierania jej w sobie, zrozumienie, że dzieje się tu coś, nad czym absolutnie nie mam kontroli, ale też moje własne wymagania i wymagania otoczenia wobec mnie…

Kobiety w ciąży często instynktownie przeczuwają, że wspólnie z dzieckiem rodzi się matka. Przypuszczalnie za kolejnymi razami jest trochę łagodniej i spokojniej, ale pewności nie mam, bo ja na pierwszym dziecku skończyłam, choć zostałam też macochą – swoją drogą to następna cudowna figura w naszej kulturze. Są kobiety, które przechodzą to lepiej, być może charakterologicznie są bardziej opiekuńcze, więc ta nowa rola przychodzi im po prostu łatwiej, ale są też takie jak ja, dla których to jest ogromne wyzwanie. Czy żałuję? Absolutnie nie. Czy zrobiłabym to drugi raz? Nie wiem. Macierzyństwo wniosło nieprawdopodobnie dużo piękna do mojego życia, ale też nieprawdopodobnie dużo grozy. Powtórzę: the most profound and tormentic experience in my life. Ten człowiek jest dziś już dorosły i niewyobrażalnie fantastyczny; z jednej strony jest bardzo podobny do mnie – i fizycznie, i psychicznie – a z drugiej jest kosmitą, kompletnie odmiennym człowiekiem.

To też swoją drogą niezłe macierzyńskie wyzwanie – najpierw masz się do tego człowieka przywiązać, a potem „odwiązać”.
I masz na to tylko 20 lat, podczas których trzeba się jeszcze ogarnąć z własną tożsamością, karierą, życiem i związkami. Tę relację ze sobą jako matką trzeba więc także zbudować. I dopiero wtedy do tej układanki dochodzi jeszcze osoba partnerska. I też nie wiesz, co będzie. Są partnerzy i partnerki, którzy to dźwigają i wzrastają, podobnie jak ich związki. Ale są relacje, które się na tym dziecku rozwalą, bo z drugiej osoby wyjdzie taki zestaw cech, postaw i wyborów, że nie będzie się można z rozumem pozbierać. I o ile kiedyś było większe ciśnienie na zostanie ze sobą niezależnie od tego, jak się wszystko potoczy, bo jest dziecko, to teraz bardzo wielu heteroseksualnych mężczyzn rozstaje się z partnerkami nawet przed urodzeniem dziecka – no bo sorry, ej, jednak za duża odpowiedzialność.

Poza tym możesz uwielbiać go jako partnera, a nie cierpieć jako ojca, podobnie ty możesz być świetna jako partnerka, a nie do wytrzymania jako matka.
Nie mówiąc o tym, że narodziny dziecka z pewnością przeniosą wasz związek przez jakiś kryzys – z seksem, intymnością psychiczną, podziałem obowiązków, poświęcaniem uwagi, prawem do samorealizacji…

W tej układance mamy też jeszcze społeczeństwo i kulturę, w której żyjemy.
Czyli poukładałaś się ze sobą, poukładałaś się z dzieckiem, poukładałaś się z osobą partnerską, nie przymieracie głodem, jesteście zdrowi, rzeczy w miarę działają, czasem nie dosypiasz, ale jakoś dajesz radę i nagle idziesz na plac zabaw albo jedziesz do rodziny na Gwiazdkę. I się zaczyna. Czapeczkę ma? Nie ma. A ile razy dziennie karmione? A jak się chowa chłopców, a jak dziewczynki? A co pani robi dobrze, a co pani robi źle… Mam wrażenie, że każdy, naprawdę każdy człowiek w Polsce czuje się upoważniony do pouczania matek.

A ja muszę przyznać, że podoba mi się idea, że my jako społeczność czy też społeczeństwo również wychowujemy dziecko.
No ale jeśli mówisz o wspólnocie rodzinnej, przyjacielskiej czy też, powiedzmy, sąsiedzkiej, to są tam zarówno więzi, jak i poczucie odpowiedzialności. A jak ja podchodzę do kobiety na placu zabaw i pouczam ją, co powinna zrobić ze swoim dzieckiem, to wykorzystuję moje prawo do zabrania głosu, a jednocześnie nie biorę na siebie żadnej odpowiedzialności z tym związanej, bo za chwilę się oddalę i ona zostanie z tym sama.

Zgadzam się, ale też myślę, że jako członek społeczeństwa, nie wspólnoty, mogę zwrócić uwagę dziecku, jeśli narusza moją przestrzeń i nie staję się od razu krytykiem czy wrogiem jego matki.
I tu dochodzimy do kolejnego ważnego tematu. W moim odczuciu przez ostatnie 30, 40 lat dominuje w Polsce narcystyczne wychowanie, czyli model, w którym matki nie rozumieją, że dziecko jest bytem osobnym od nich. Jednym z jego przejawów jest dziecko jako projekt i jako champion, czyli traktowane jako ktoś, kto ma odtworzyć mój sukces albo zrekompensować mi jego brak. Moje dziecko dziś ma być „jakieś” i w dodatku jest nieodróżnialne ode mnie, czyli kiedy ponosi porażkę, to jakbym ja ponosiła porażkę, a jak ktoś zwraca dziecku uwagę, to jakby uderzał we mnie. No i jeśli w jakikolwiek sposób odbiega od standardu czy zasady, w którą wierzę, to powinno zostać natychmiast naprostowane. Macierzyński narcyzm wikła dzieci w wieloletnie relacje, w których nie potrafią oddzielić się od matki, bo muszą ją ciągle zadowalać.

I to – jak rozumiem – jest też jeden z przejawów Ciemnej Matki?
Układając się sama ze sobą w zakresie macierzyństwa, musiałam – i wszystkie matki też muszą – poradzić sobie z tym wszystkim, co nie mieści się w oficjalnej opowieści o macierzyństwie. Mówią to wszystkie terapeutki, które pracują z kobietami, a moje doświadczenie i książki, które czytam, tylko to potwierdzają – jednym z najbardziej szokujących doświadczeń dla matek jest to, że przeżywają wrogie, antagonistyczne, a czasami destrukcyjne impulsy w stosunku do własnych dzieci. I jeżeli o tym nie mówimy, to nikt nie pomaga im zrozumieć, że wcale nie zwariowały. To, że w myślach chcesz swojemu dziecku wykręcić ręce, bo zalewa cię wściekłość, bezsilność i zmęczenie, a w dodatku nie masz w tym wsparcia emocjonalnego – nie znaczy, że je skrzywdzisz. Myśl nie równa się czynom.

Kobiety boją się nawet przyznać do tego, że nie lubią się bawić ze swoim małym dzieckiem, bo to nudne, powtarzalne zabawy, które dziecko chce uskuteczniać w kółko. Ale co to za matka!
A to pobaw się sam czy sama z trzylatkiem tydzień z rzędu we wkładanie i wyjmowanie czegoś z pudełeczka, i to zawsze w taki sam sposób, bo inaczej się wkurza i krzyczy. Albo ogarniaj mieszkanie i pracę z dwójką, trójką zawieszającą się na tobie przy każdej okazji.

Ciemne aspekty macierzyństwa są równie ważne, co te jasne, tylko te ciemne mamy nierozpoznane. Trzeba je wyjmować i opowiadać o nich po to, by kobiety nie bały się własnych reakcji, tylko żeby rozumiały, że jak mają fantazję o tym, by wyjść z domu i nie wrócić, to nie dlatego, że są potworami, tylko że przekroczyły już wszystkie progi krytyczne i natychmiast potrzebują odpoczynku i regeneracji. A jeśli tego nie zauważą i nie zrozumieją, to może – tak jak postać grana przez Julianne Moore w filmie „Godziny” – pewnego dnia po prostu wstaną i wyjdą.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze