1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

„Nie zawsze muszę być silna”. Rozmowa z Marią Dębską

Maria Dębska (Fot. Mateusz Stankiewicz/samesame.agency; stylizacja Anna Poniewierska)
Maria Dębska (Fot. Mateusz Stankiewicz/samesame.agency; stylizacja Anna Poniewierska)
Jest jedną z najzdolniejszych młodych polskich aktorek, muzą projektantów, gwiazdą z billboardów. Zjawiskiem. Przede wszystkim jednak jest kobietą świadomą drogi, jaką przeszła. „Kiedy patrzę wstecz, widzę siebie mocno rozmazaną. Dopiero od niedawna mam kontury” – przyznaje Maria Dębska.

Pierwszy raz spotkałyśmy się na festiwalu w Gdyni. Ty byłaś tam z filmem „Bo we mnie jest seks” w reżyserii Katarzyny Klimkiewicz, opowiadającym o Kalinie Jędrusik. My, jako redakcja „Zwierciadła”, przeprowadzałyśmy wywiady z twórcami i aktorami. Zakochałyśmy się w Tobie z miejsca. I mocno trzymałyśmy kciuki za wygraną, zresztą skutecznie, bo wyjechałaś z Gdyni ze statuetką za główną rolę kobiecą. W tym roku spotkałyśmy się znowu, tym razem przyjechałaś na festiwal już jako gwiazda. Masz poczucie, że rok, który minął od tej pierwszej festiwalowej edycji do drugiej, był dla Ciebie przełomowy?
Rzeczywiście wydarzyło się wtedy wiele. Jeśli wybierzemy okres od września 2021 do września 2022, czyli od festiwalu do festiwalu, zawodowo był to dla mnie dość dziwny czas. Mówi się w żartach o klątwie nagrody w Gdyni, czyli że kiedy ją dostajesz, przestają trafiać do ciebie dobre propozycje. Zamiast szumu jest cisza. Rola Kaliny była naprawdę wyjątkowa. Zagrać kobietę tak charyzmatyczną, stanowiącą o sobie, elektryzującą, wieloznaczną, która w dodatku przechodzi przemianę – to jest marzenie aktorki, a co dopiero młodej. Wiedziałam, że podobna propozycja szybko się nie powtórzy. Chciałam grać, ale nie w czymkolwiek, tylko w czymś, co mnie rozwinie. Fajnie jest celebrować sukcesy, ale mnie w aktorstwie cieszy najbardziej sama praca. Po festiwalu kończyłam zdjęcia do serialu „Powrót” dla Canal Plus, miałam też teatr, który zawsze mi cudownie układa w głowie i daje równowagę, ale trasa, w którą mieliśmy jechać z piosenkami Kaliny Jędrusik, nie wypaliła, bo wprowadzono obostrzenia. Czułam, że zawodowo wpadłam do jakiejś poczekalni. Że jest świetnie, ale trochę nie wiem, co dalej.

Wróciłaś do Gdyni z nową energią i nową rolą – członkini jury tak zwanej Młodej Gali.
Byłam w szoku, kiedy zadzwonił do mnie dyrektor artystyczny festiwalu Tomasz Kolankiewicz z propozycją, żebym tym razem oceniała filmy. Ale że już? Jako jurorka? Jednocześnie poczułam, że coś się domyka, że te dwie edycje stanowią pewną klamrę. No i ucieszyłam się, że to będą krótkie metraże, bo to filmy, których praktycznie nigdzie poza festiwalem nie można zobaczyć. Wróciłam do Gdyni jako trochę inna osoba, dużo spokojniejsza.

A jurorowanie wspólnie z Ewą Puszczyńską i Beatą Walentowską, tak zwyczajnie, po ludzku, było cudownym przeżyciem. Filmy czasem sprawiają, że zupełnie obcy człowiek nagle staje się bardzo bliski. Miałyśmy na przykład taki moment, że po jednym z seansów po prostu musiałyśmy się przytulić, bo tak nas rozwalił emocjonalnie.

Maria Dębska (Fot. Mateusz Stankiewicz/samesame.agency; stylizacja Anna Poniewierska) Maria Dębska (Fot. Mateusz Stankiewicz/samesame.agency; stylizacja Anna Poniewierska)

Nagrodziłyście „Victorię” w reżyserii Karoliny Porcari, ze świetną rolą Katarzyny Figury.
Mnie ten film zgniótł. Wzruszył, rozbawił. To doskonale obsadzona, bardzo świadomie opowiedziana historia o odkrywaniu swojej seksualności, ale też o czułości. Po seansie spojrzałyśmy na siebie i po prostu wiedziałyśmy, że to jest to, że mamy werdykt. Stwierdziłyśmy, że jeśli coś nas tak porusza, musi wygrać. To była decyzja prosto z serca.

Masz chyba szczęście do kobiecych ekip. „Bo we mnie jest seks” był zrobiony przez prawie w całości żeński zespół, co zresztą spotkało się z krytyką. Niektórym zabrakło w nim męskiego spojrzenia. „Trochę testosteronu by się przydało” – powiedział Tomasz Raczek.
Pamiętam tamtą dyskusję. Zwłaszcza jeden komentarz pod tą recenzją mnie rozbawił: „No tak, a Kalinę powinien zagrać Robert Więckiewicz”. Mnie bardzo cieszyło i cieszy, że ten film budzi emocje, że jest tak dużo różnych zdań na jego temat. Lubię to obserwować.

Ja pomyślałam sobie wtedy, że Kalinę Jędrusik widzianą męskim okiem już znamy. Podobnie jak Marilyn Monroe. Cała kinematografia to w dużej mierze zapis męskiego spojrzenia na kobiety. Dlatego teraz bardziej ciekawi mnie kobiece spojrzenie. Kalina według Katarzyny Klimkiewicz jest waleczna, sprawcza, ujmująca się za innymi kobietami, a ostatecznie też za sobą.

To też pewna specyfika filmów biograficznych – w zależności od tego, gdzie ustawisz kamerę, dostaniesz inną opowieść o człowieku. Zresztą o każdym życiu da się nakręcić kilka zupełnie innych historii. Wszystko zależy od tego, na co położy się akcent. Ktoś może zmontować cały film jedynie z momentów, w których płaczesz albo w których jesteś szczęśliwa. Ja miałam z moją Kaliną na początku tak, że brakowało mi w niej ciężaru. O wielu rzeczach tam nie opowiadamy, choćby o jej poronieniach. Na początku pracy nad rolą bardzo intensywnie skupiałam się na jej emocjach w okresie, o którym opowiadaliśmy, na jej wewnętrznym dramacie, na tym, czego w scenariuszu nie było, a co mimo wszystko chciałam jakoś zrozumieć. Chciałam grzebać jak najgłębiej. Zamęczałam Kasię pytaniami. Ale zrozumiałam, że to nie jest o tym. Że to zupełnie inna opowieść. Na przykład nie widzimy tu płaczącej Kaliny, ona za każdym razem odwraca twarz. Tymczasem w głośnej „Blondynce” Andrew Dominika Marilyn Monroe płacze cały czas, patrząc prosto w kamerę. Swoją drogą „Blondynka” mnie poruszyła, ale i wkurzyła, na wielu poziomach. Kazała mi zastanowić się nad tym, jak na aktorkę patrzy przemysł filmowy, ile w tym obrazie z filmu jest prawdy. Czy widzi we mnie człowieka, czy jednak kawał mięsa?

Wróćmy jeszcze na chwilę do festiwalu i waszego jury. To, że było ono wyłącznie kobiece, było jednak ewenementem…
Myślę, że Tomek Kolankiewicz jest feministą. Dzisiaj faceci łatwo nazywają się feministami, choć nie jestem pewna, czy w każdym wypadku za deklaracją „jestem feministą” idą czyny i realna postawa. W wypadku Tomka – idą. Jeśli chodzi o jury, siedziałam w nim z wybitnymi twórczyniami i to było najważniejsze, a że były to kobiety – tym bardziej mnie ucieszyło.

Maria Dębska (Fot. Mateusz Stankiewicz/samesame.agency; stylizacja Anna Poniewierska) Maria Dębska (Fot. Mateusz Stankiewicz/samesame.agency; stylizacja Anna Poniewierska)

Uwielbiam inspirujące kobiety, ale tak samo uwielbiam pracować i przebywać z mężczyznami. W ogóle mam w sobie dużo z chłopczycy. Dobrze się czuję wśród męskiej energii. Z kolei całe moje dzieciństwo i młodość spędziłam głównie w otoczeniu kobiet.

Mama i babcia – to były, i pewnie są nadal, dwa ważne kobiece azymuty w Twoim życiu. Jedna niezależna i wolna duchem reżyserka, druga – odnajdującą sens życia w byciu panią domu, żoną, matką, babcią. Mówiłaś o tym niedawno na kanale Magdy Mołek.
Mama i babcia to jedno, mieszkaliśmy wtedy w dużym domu, gdzie oprócz nas była też siostra mojej mamy, która wychowywała syna i córkę, była jeszcze prababcia. Kobiecej energii było więc wokół mnie bardzo dużo. Oczywiście męska też się pojawiała, choćby w postaci dziadka o silnej osobowości. Z perspektywy czasu widzę, że choć uważał, że to on nas wszystkie w tym domu „ogarnia”, było dokładnie na odwrót. Tę silną kobiecą energię postrzegam zarówno jako wielki kapitał, jak i rzecz do uporania się, bo ona ma różne odcienie. Na przykład wpojono mi, że kobieta musi zawsze sama dawać sobie radę, co prawda przyczynili się do tego też po części mężczyźni, którzy mnie w moim życiu czasem zawodzili. Wyrosłam trochę na zosię samosię albo innymi słowy: control freaka. Musiałam się nauczyć, że proszenie o pomoc jest okej, że nie zawsze muszę być silna. Obecnie jestem w momencie, w którym ważny jest dla mnie balans. Mocno stoję na nogach, ale nie mam też nic przeciwko temu, by czasem oprzeć się na czyimś ramieniu. Z drugiej strony kiedy ten ktoś zrobi dwa kroki w bok, to ja już się nie zachwieję, nie przewrócę.

Kobieca energia to też moje przyjaciółki. Nie wyobrażam sobie bez nich życia. Znamy się 15 lat, śmiejemy się, że nie wiemy, co musiałoby się stać, by nas to podzieliło. My nie gdaczemy na jedną melodię, każda z nas jest zupełnie inna, czasem się między sobą żremy. Z jednej strony dostaję od nich wsparcie, a z drugiej – szczerość.

Mówiłaś o postawie zosi samosi, a czy bliskie jest ci coś, co nazwałabym przekleństwem bycia miłą?
Na maksa to mam. Choć osoby, które mnie nie znają, często myślą, że jestem pewna siebie i bezkompromisowa. Babcia zawsze mi powtarzała: bądź miła. Dodatkowo wzmacniała to we mnie szkoła muzyczna, gdzie trzeba być miłym i grzecznym cały czas. Co więcej, ten przekaz jest zwykle sprzężony z innym: „Nie daj po sobie poznać, że ktoś cię uraził, że coś cię zabolało”. Kiedy dostałam się do filmówki, pierwszy raz usłyszałam, że jestem za miła i że powinnam się jakoś „pobrudzić”. Przekleństwo bycia miłą jest według mnie pozwalaniem na to, by inni ciągle przekraczali twoje granice. Oczywiście empatia jest supersprawą, ale ja w którymś momencie poszłam z nią za daleko. Chciałam, by wszyscy byli zadowoleni, a to jest przecież niemożliwe.

Jest, ale mimo to możesz starać się i starać, tylko że wtedy odkładasz swoje życie na bok, bo inni są ważniejsi.
To nawet nie bierze się z tego, że chcesz, by wszyscy cię lubili, tylko że zostałaś wychowana na kulturalną, miłą, empatyczną osobę. Bardzo się staram szanować innych ludzi. To nie zawsze jest takie proste. Kiedy jestem w pracy 12. godzinę, przebieram się setny raz, cały czas ktoś mnie dotyka, poprawia, przesuwa, coś nie idzie tak, jak byśmy chcieli – czasem tracę cierpliwość. Jak jesteś już bardzo zmęczona, może ci się wyrwać niefajnym tonem: „no szybciej”. Dbam więc o to, żeby mi się nie wyrywało, staram się być miła. I w tym momencie cieszę się, że mi to wpajano. Nie cierpię gwiazdorzenia i nigdy nie chciałabym się tak zachowywać. Ale przecież są sytuacje, w których być miłym po prostu nie można. Nawet jeśli całe życie mówili nam, że trzeba być grzeczną dziewczynką. Wydaje mi się, że wszystko jest kwestią stylu, w jakim się to robi. Przecież dbanie o własny komfort nie musi być wymierzone w drugą osobę. Mimo to żyjemy w świecie, który wciąż nie jest gotowy na to, że nie zawsze będziemy miłe. Ostatnio jedna kobieta tłumaczyła mi przez kilka minut, że powinnam się częściej uśmiechać, bo przecież wtedy tak ładnie wyglądam. Że powinnam cały czas chodzić uśmiechnięta. Serio?

Maria Dębska (Fot. Mateusz Stankiewicz/samesame.agency; stylizacja Anna Poniewierska) Maria Dębska (Fot. Mateusz Stankiewicz/samesame.agency; stylizacja Anna Poniewierska)

Co więcej, my chyba same nie jesteśmy na to gotowe. Nie sądzisz, że ten uśmiech, to „nic się nie stało” włączamy też dlatego, że lubimy mieć dobre zdanie o sobie?
Być może. Myślę, że wolimy widzieć siebie uśmiechniętą niż ze skrzywioną miną. Ja wolę siebie fajną niż niefajną, choć może są tacy, którzy lubią sobie pomyśleć: „Ale ze mnie skurczybyk”. Moim zdaniem to też jest opowieść o pozwalaniu sobie na odczuwanie tak zwanych negatywnych emocji. Cały czas mamy z tym problem. No bo ktoś nazwie nas histeryczką, księżniczką, zołzą. Mam wrażenie, że mężczyznom w takiej sytuacji na więcej się pozwala. Facet przecież na pewno miał jakiś powód.

Do filmu, który niedawno skończyliśmy kręcić, trenowałam sztuki walki. Było to dla mnie zupełną abstrakcją, bo przede wszystkim nigdy nikogo nie uderzyłam, ale też nigdy nie pozwalałam sobie na takie otwarte wyrażanie złości. Nie chodzi mi nawet o agresję, tylko o pewien rodzaj zdecydowania, którego chłopcy mają szansę zasmakować w dzieciństwie, a dziewczynki często nie. Ja w dzieciństwie się nie złościłam, tylko płakałam. I to mi zostało w dorosłym życiu. Wściekałam się na siebie, ale żeby wściec się na kogoś i jeszcze mu to wygarnąć? Nigdy! Ewentualnie intelektualna potyczka. Te treningi były więc dla mnie jak przebudzenie. Na przykład moi trenerzy, kaskaderzy z doświadczeniem, wielkie chłopaki, mówili: „No dobrze, kopnij mnie teraz w brzuch”. „Ale to ciebie nie będzie bolało?” – pytałam jak głupia, „Nie, nie będzie, kopnij”. Potrzebowałam naprawdę dużo czasu, by najpierw przestać o to pytać, a potem wyzwolić z siebie energię złości. Po każdym treningu wychodziłam zmęczona, ale też na ogromnym luzie, z gigantyczną satysfakcją. Zresztą po zdjęciach nie umiałam zrezygnować ze sztuk walki i wciąż chodzę na treningi.

Ty chyba dość często grasz bohaterki, które nie boją się wyrażać złości. Nie masz wrażenia, że tę niewyrażoną, stłumioną – często kierujemy właśnie przeciw sobie? Wolimy skrzywdzić siebie niż innych.
Tego też się nas uczy. Że jeśli mamy wybrać czyjeś dobro albo własne, wybieramy to pierwsze. To trochę jak w „Miłuj bliźniego swego jak siebie samego” – zawsze jednak większy nacisk kładzie się na pierwszą część zdania. Dlatego mamy taki problem z pozytywnym egoizmem. Już samo określenie budzi w nas jakiś opór. No bo egoizm to coś negatywnego. Nie chcemy być egoistyczni. Przydałoby się chyba nowe określenie na tę postawę.

Pojawiają się pierwsze próby: osiędbanie, samotroska…
Generalnie chodzi o postawę, którą wyraża słynna instrukcja z samolotu, by najpierw nałożyć maskę tlenową sobie, a dopiero potem dziecku. Bo jak nie zaczniesz od siebie, to nikomu nie pomożesz. Dla mnie w pozytywnym egoizmie chodzi też o to, że najpierw układasz się sama ze sobą, zanim wyjdziesz do ludzi. Bo jeśli tego nie zrobisz, swój wewnętrzny bałagan, swoje traumy przerzucisz na innych. Trzeba uznać, że nie jestem idealna, że nie ze wszystkim sobie świetnie radzę, i pójść trochę w sobie posprzątać. Żeby potem mieć wyraźne granice, kontury. Ja, kiedy patrzę wstecz, widzę siebie samą mocno rozmazaną. Dopiero od niedawna mam kontury.

Kiedy, jak sądzisz, zaczęły się one kształtować?
Pierwsze zarysy pojawiły się, kiedy podjęłam moją pierwszą dorosłą decyzję, czyli odeszłam po roku z akademii muzycznej, by zostać aktorką. Przygotowywałam się do tego momentu, choć jednocześnie nie bardzo wierzyłam, że się uda. To był bardzo trudny czas także dlatego, że właśnie wtedy chorowali moi dziadkowie. Najpierw babcia, u której wykryto tętniaka. Kiedy zdawałam na wydział aktorski, była w śpiączce, a ja spędzałam przy jej łóżku każdą chwilę. Tydzień później mój dziadek dowiedział się, że ma guza mózgu. Egzaminy zdawałam więc na wpół świadomie, na zasadzie: przyjdę, coś tam powiem, coś tam zagram i wracam do szpitala. Nie miałam czasu się tym zbytnio przejmować, bo inne rzeczy były ważniejsze. Może dlatego właśnie zdałam? Kolega powiedział mi, że zapamiętał mnie jako bardzo pewną siebie i tego, że się dostanę. Kiedy zobaczyłam, że jestem na liście przyjętych, rozpłakałam się. Nie miałam pojęcia, co dalej robić, które studia wybrać. Trzy dni później zmarła babcia. I wtedy pomyślałam: „Dobra, wszystko mi jedno, niech będzie aktorstwo”. Dopiero po kilku miesiącach zrozumiałam, że ja tę decyzję podjęłam tak naprawdę o wiele wcześniej. Że byłam już zmęczona muzyką, graniem i samotnością. Ale jednocześnie wstydziłam się tego, uważałam, że porzucenie studiów byłoby szaleństwem. Wtedy pierwszy raz wyłączyłam analizę i zdałam się na instynkt. I dotarło do mnie: „Aha, czyli może kiedy przestajesz na chwilę być control freakiem, jesteś bliżej siebie”. W stresie niekiedy podejmujemy prawdziwsze, bardziej zgodne ze sobą decyzje. I znów, bardzo dużo mnie to nauczyło. Na przykład tego, żeby ufać swojej pierwszej myśli. Gdy dostaję jakąś propozycję zawodową, analizuję, analizuję i nadal nie wiem, co zrobić, pytam samą siebie: „No dobra, a jaka była twoja pierwsza myśl?”, i ona zwykle okazuje się najprawdziwsza.

Maria Dębska (Fot. Mateusz Stankiewicz/samesame.agency; stylizacja Anna Poniewierska) Maria Dębska (Fot. Mateusz Stankiewicz/samesame.agency; stylizacja Anna Poniewierska)

Powiedziałaś „być bliżej siebie”. Kasia Miller użyła niedawno określenia: „stać za sobą”. W ważnych życiowych decyzjach Ty zawsze stałaś za sobą. Wtedy kiedy rezygnowałaś z kariery muzycznej, choć pewnie wielu pukało się w czoło. Wtedy kiedy postanowiłaś, że nie będziesz słuchać innych, tylko zagrasz Kalinę tak, jak będziesz chciała. Wreszcie, wtedy, kiedy się rozwiodłaś. To też było silne stanięcie za sobą.
W przypadku pracy nad rolą Kaliny na pewno tak było. W pewnym momencie wyłączyłam głosy pełne oczekiwań i wsłuchałam się w siebie. W przypadku mojego rozstania sprawa nie była taka prosta. Są sytuacje, w których po prostu nie masz wyjścia. Ale wolałabym o tym nie mówić. Chcę iść do przodu.

Co robisz dzisiaj dla siebie?
Mówię otwarcie o swoich słabościach. „Nie dam rady”, „nie mam siły”. Pewnie kiedyś bałabym się, że ktoś odpowie: „A może jesteś leniem, zwyczajnie ci się nie chce?”. Dziś wiem, że po prostu nie zrobię tego dobrze. Wybieram szczerość.

A czym jest dla Ciebie odpoczynek?
Czasem spędzonym z moimi przyjaciółkami, z moim psem, ale też podróżą. Ktoś mnie kiedyś spytał, czy bardziej szanuję siebie, czy innych, czy bardziej lubię siebie, czy innych. Wtedy zdecydowanie wolałam innych. I to przez wiele, wiele lat. Dziś wiem, że jeśli nie będę wolała siebie, to nie będę mogła dać innym tego, co najlepsze.

Maria Dębska, aktorka znana z takich filmów, jak: „Listy do M 5”, „Zabawa, zabawa”, „Cicha noc”, „Bo we mnie jest seks”, sztuk teatralnych „Król”, „Mąż i żona” czy „Coś tu nie gra” oraz seriali „Powrót”, „Kuchnia” i „W rytmie serca”. Jej kariera nie zwalnia. Zaraz zaczyna próby do nowego spektaklu, a na premierę czeka kolejny film.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze