Trudności w czytaniu i pisaniu zaczynają przybierać postać epidemii. Tymczasem są naukowcy, którzy kwestionują w ogóle istnienie tej dolegliwości.
Coraz więcej dzieci zanosi do szkoły zaświadczenia o dysleksji, coraz więcej lekarzy diagnozuje tę przypadłość u naszych dzieci. Odpowiedni papierek pozwala pisać egzaminy nawet o godzinę dłużej, daje ulgi na sprawdzianach i klasówkach, a nawet na maturze.
A czym właściwie jest dysleksja? To, według Światowej Federacji Neurologów, „specyficzne trudności w nauce czytania i pisania przy co najmniej średnim ilorazie inteligencji oraz sprzyjających warunkach społeczno-kulturowych”. Jednak naukowcy z uniwersytetu w Stanford nabrali wątpliwości, czy coś takiego jak dysleksja w ogóle istnieje.
Przeprowadzili badania. Zebrali 131 dzieci w wieku od siedmiu do 16 lat i podzielili je na trzy grupy: dzieci mające kłopoty z czytaniem, dzieci mające kłopoty z czytaniem i zdiagnozowaną dysleksją oraz kontrolną grupę dzieci dobrze czytających. Zadanie było na pozór proste - trzeba było jedynie ocenić, czy dane pary wyrazów się rymują. W tym czasie monitorowane były mózgi dzieci. Okazało się, że przez ponad 80 procent czasu nie było żadnej różnicy pomiędzy pracą mózgów dzieci z dwóch grup mających problemy z czytaniem.
Jednak nie wszyscy naukowcy gotowi są na podstawie tych badań wydawać opinię o tym, że dysleksja nie istnieje. To, według nich, nie powinno być podawane w watpliwość. Pytanie tylko, czy rzeczywiście jest to zaburzenie na tyle poważne i na tyle utrudniające naukę, żeby dyslektyków traktować aż tak ulgowo jak obecnie?
W Polsce osoby szefujące edukacji idą nawet dalej – trwają prace nad tym, by osoby dyslektyczne mogły zdawać maturę, korzystając z pomocy komputera. Wniosek: opłaca się chorować...