Zwykły poniedziałek. Za oknem tysiąc fikuśnych odcieni szarości. Jestem szczęśliwa, mam kogoś do pary, a mimo to czuję się jak puzzle z fragmentem wodospadu pośród tysięcy elementów składających się na krajobraz z palmami. Marzę o kimś, kto zmiesza się ze mną, rozcieńczy samotność.
Nie, nie cierpię na niedostatek kontaktów z ludźmi. Ludzie są. Mówią do mnie, a ja odwdzięczam się wielokrotnie złożonymi konstrukcjami wyrazów. Jednak dni takie jak ten potęgują wrażenie oddalenia. Człowiek to obce ciało, a słowa, które do mnie wypowiada, to paprochy spadające na błonę bębenkową, odbierane jako przykry szum. Uwięziona w twierdzy ciała nerwowo wypatruję przez judasze oczu kogoś, kto mnie rozpozna, zrozumie, przemówi w języku, który znam. To na takie momenty czyhają sekciarscy hycle. To tędy, przez tę wąziutką szczelinę, przeciska się podstępnie do serca nowa miłość, fałszywy przyjaciel, agent ubezpieczeniowy, sprzedawca rewelacyjnych noży.
Jestem tak głodna zrozumienia, opieki, że poprzeczne bruzdy na moim czole zdają się układać w napis „Welcome”. Pomimo tej desperacji przy wejściu dokonuję ostrej selekcji, której właściwie nikt nie przechodzi pozytywnie, bom nieufna jak ślepiec wypuszczony samotnie na przechadzkę po obcym terenie. Są jednak ludzie, którzy czując się tak, jak ja się dziś czuję, rezygnują z wieloletnich związków dla tego początkowo obcego bytu, który odkrył słowa klucze, wypowiedział je perfekcyjnym tonem, a na koniec dmuchnął dwutlenkiem węgla w czułe miejsce na szyi, wprawiając w ruch pojedyncze kosmyki włosów, wywołując dreszcz nieznośnie przyjemny, który i tak stanowi jedynie namiastkę przyszłych rozkoszy, przed którymi uciec już nie sposób.
Być może chwile tak przejmującej samotności, wyobcowania są jak wprawka do umierania. Może popełniamy błąd, próbując za wszelką cenę skrócić czas przebywania ze sobą sam na sam, wypatrując innej, samotnej, przestraszonej duszy. Kiedy odliczę przedostatni, a potem ostatni oddech, a twarz zastygnie w finałowej minie, ocknę się skazana na samotną przeprawę jednoosobowym, jak mniemam, tunelem, by również samotnie ześlizgnąć się w zaświaty. Kiedy właściwie zapomniałam o tym, że człowiek miewa towarzyskie epizody, a tak naprawdę zaczyna jako samotny embrion, zalicza kolejne fazy rozwoju, potem kolejne rozkładu i finiszuje w roli samotnych zwłok? Nawet chwila miłosnego zbliżenia – kiedy kobieta łapczywie chwyta mężczyznę w kleszcze ud i przez moment zdają się przyfastrygowani do siebie perłową nitką jego nasienia, a dwutlenki węgla w ich wydechach tworzą czterotlenek, bo dwa plus dwa równa się cztery – jest tylko złudzeniem jedności. Boże! Jestem taka samotna! Kiedy to piszę, czuję, jak wypełnia mnie po brzegi, po czaszki kopułę, totalne współczucie dla nas wszystkich. I chyba paradoksalnie, stanowimy jedność w tym oddzieleniu, jesteśmy bliźniaczo samotni…
Choćbyśmy wtarli w dziąsła prochy najbliższej osoby, nie poczujemy bliskości. Gdybym otwarła sobie żyły i wraz z krwią puściła wszystkie swoje tajemnice, udostępniła zwiedzającym myśli, te najczarniejsze, złe, zawstydzające nawet mnie samą, wyszeptała marzenia, stała się całkowicie transparentna, nie zyskałabym poczucia zjednoczenia z drugim człowiekiem. Dlatego bezwzględnie konieczne jest wejście w zażyłość z samą sobą, podjęcie heroicznej próby uczynienia siebie jedyną odpowiedzialną za jakość życia, poczucie spokoju, który jest synonimem szczęścia. Człowiek, który nie lubi siebie, boi się pobyć ze sobą, staje się na powrót bezwolnym niemotą, podpina się pod cyc świata zewnętrznego i ssie iluzję – substancję odżywczą i kaloryczną jak… ocet.
Oto przyszła trzecia z popołudniowych godzin… Lubię siebie… Wypatruję Ciebie, samotnego równolegle.