Tom Hanks, wybitny aktor znany z takich filmów jak „Zielona mila”, „Forrest Gump”, „Szeregowiec Ryan”, „Terminal”, „Cast Away: Poza światem” i „Masz wiadomość” kończy dziś 63 lata. Z tej okazji przypominamy rozmowę Anny Tatarskiej z aktorem. Dzięki roli w „Czwartej władzy” miał okazję walczyć w obronie wolności słowa i po raz pierwszy spotkać się na planie z Meryl Streep. Jeden z najsympatyczniejszych aktorów Hollywood opowiada nam o mediach, szukaniu prawdy i – oczywiście – o fiacie 126p.
Grał pan u Stevena Spielberga już pięć razy, ale podobno przy „Czwartej władzy” było inaczej.
Tak, bo na planie rozbrzmiewał dźwięk maszyn do pisania. Dla mnie to wciąż dźwięk kojarzący się z atmosferą pracy. Zdaję sobie sprawę, że dziś odgłosy z nią wiązane to raczej gwar zatłoczonego Starbucksa, ale według mnie praca wciąż brzmi jak to charakterystyczne „taka-tadam-ciak-ciak-tabadamdam!” [z zaangażowaniem naśladuje maszynę do pisania].
Jak to się stało, że choć pracowaliście już z Meryl Streep razem poza ekranem, to w „Czwartej władzy” po raz pierwszy spotykacie się przed kamerą?
Naprawdę nie wiem! Całą moją karierę modliłem się: „Dobry Boże, uśmiechnij się do mnie i ześlij mi film z Meryl Streep”. Jedyne wytłumaczenie jest takie, że ona miała we wszystkich swoich kontraktach antyhanksowską klauzulę. Byliśmy jak orzeł i mangusta – jedno żyje w nocy, drugie za dnia. Marzyliśmy o spotkaniu, ale nie udawało nam się do niego doprowadzić. Oczywiście, to ja jestem mangustą, a Meryl – orłem.
Podobno niechcący wpuścił pan na planie Meryl w maliny.
Otóż Meryl nie wiedziała, że Steven nie uznaje prób. Miałem nad nią przewagę, bo pracowałem już ze Stevenem i znałem jego metody. Podzieliłem się uwagami na temat jego techniki z kolegami, którzy grali reporterów, ale zapomniałem wtajemniczyć Meryl. Może chodziło mi o to, żeby utrudnić jej pracę i zdobyć więcej zbliżeń dla siebie?! A tak na poważnie, to założyłem, że wszyscy wiedzą, jak on pracuje, tym bardziej Meryl, ta Meryl. Przecież ona wie wszystko. I jakoś nie przyszło mi do głowy, że ona może chcieć próbować sceny. Uznałem, że się odnajdziemy gdzieś w toku pracy.
Znaleźliście wspólny język. Są w filmie cudownie zagrane sceny, gdzie gadacie jedno przez drugie z ogromną naturalnością. Improwizacja czy doświadczenie?
Kiedy scena kręcona jest w szerokim planie, aktorzy mogą sobie pozwolić na to, by wchodzić sobie w słowo. Steven uwielbia swoich aktorów i w ogóle ludzi, z którymi pracuje. Często pyta ich o opinię, zawsze szuka jakiejś iskry, czegoś, gdzie nie sięga wyobraźnia. Na moje pytanie: „Gdzie jest ustawiona kamera?”, potrafi odpowiedzieć: „Nieważne, grajcie, moja w tym głowa, żeby było dobrze”. Steven to prawdziwy magik.
Wciela się pan w legendarnego wydawcę „The Washington Post”, Bena Bradlee. Tę postać unieśmiertelnił Jason Robards, który zagrał go we „Wszystkich ludziach prezydenta”. Inspirował się pan jego rolą?
Występowałem u boku Jasona milion lat temu [w „Filadelfii” – przyp. red.]. Zdaję sobie sprawę, że wielu osobom z Benem Bradlee kojarzy się właśnie on. Ale tym razem nie było potrzeby studiować jego występu. Bradlee funkcjonuje w pewnym stopniu jako mit. Uznałem, że grać go to tak, jakby podchodzić do postaci Ryszarda III czy innego Frankensteina.
Bradlee to rzeczywiście postać symbol, ale pan miał szansę go spotkać.
Poznałem go dzięki Norze Ephron [scenarzystka i reżyserka, m.in. „Bezsenności w Seattle” i „Masz wiadomość”]. Do spotkania doszło w Waszyngtonie, gdzie przyjechałem na otwarcie pomnika Drugiej Wojny Światowej, a on, jako były żołnierz, też tam był. Na galowej kolacji posadzono mnie obok Sally Quinn [dziennikarka „The Washington Post” i ostatnia żona Bena Bradlee – przyp. red.]. Z czasem atmosfera się rozluźniła, wszyscy się poprzesiadali i wreszcie mogłem z nim porozmawiać. W każdym klipie, wywiadzie, jaki potem obejrzałem, przygotowując się do filmu, był właśnie taki, jakiego pamiętam z tamtego spotkania przy drinku.
Poznał pan też Kay Graham, którą gra Meryl.
To było dzień przed tym, jak zmarła. Przedziwne zdarzenie, trudno mi o tym mówić. Zrobiła na mnie wrażenie osoby wyważonej, która nie wygłasza opinii, ot tak, z marszu. Rozmawialiśmy o filmach, zasugerowałem, że kiedyś wszyscy będą je oglądać w domowym zaciszu, na komputerach i wypasionych telewizorach. „O nie – odpowiedziała. – Głupota! Ludzie zawsze będą chodzili do kina”. Nie dowiedziałem się o niej zbyt wiele, ale moje wrażenia pokrywają się z materiałem, który znalazł się w jej autobiografii, nagrodzonej Pulitzerem „Personal History”.
„Czwarta władza” opowiada o Pentagon Papers – tajnym raporcie rządu USA dotyczącym wojny w Wietnamie, i o kwestii wolności prasy. To wciąż ważne i aktualne?
Na planie codziennie rano oglądałem wywiad, którego Ben Bradlee udzielił The Poynter Institute, centrum nauki o dziennikarstwie. Opowiada w nim o doświadczeniu, które zaważyło na jego życiu. Był młodym dziennikarzem, kiedy na jego oczach szef lokalnej policji bezczelnie skłamał na temat toczącej się sprawy. Ben nie mógł pojąć, jak ten człowiek może to robić. Wprost, patrząc w oczy, kiedy wszyscy wiedzą, że jest inaczej. Ben uważał, że kiedy na twoje pytanie ktoś odpowiada kłamstwem, trzeba się zastanowić, dlaczego to robi. Co to znaczy? To też jest materiał. Ta potrzeba dociekania prawdy zawiodła go w dziennikarskie kręgi. Miał głębokie poczucie odpowiedzialności za bycie przedstawicielem czwartej władzy. Uważał, że należy kopać tak długo, aż się człowiek dokopie do faktów, które pozwalają bezdyskusyjnie udowodnić tezę. Nie można twierdzić, że dwa plus dwa to pięć. I że Richard Nixon nie próbował powstrzymać „The New York Timesa” i „The Washington Post” przed opublikowaniem dokumentów obnażających winę Pentagonu. W 1971 roku rząd chciał ukryć swoje postępki, bo gdyby obywatele odkryli, że ich okłamywano, nie można by było ich dalej oszukiwać. To było podwójne nadużycie tego, czym ma być demokracja, zamach na samą podstawę idei wolności. Wolność oparta jest na pewnej transparentności działań. Dlatego tamto śledztwo „The Washington Post” i tamten wyrok Sądu Najwyższego były tak ważne. Sąd uznał, że prasa służy rządzonym, a nie rządzącym. Samo podważanie tej zasady byłoby de facto zamachem na pierwszą poprawkę, a bez niej Ameryka nie może istnieć w kształcie, w jakim została powołana do życia.
Pilnuje tego właśnie prasa, czyli tytułowa czwarta władza. Jako człowiek mający częstą styczność z mediami jak ocenia pan ich ewolucję?
Dziś artykuł nie może być już luźnym zbiorem anegdot czy opinii, musi być poszukiwaniem prawdy. To ważniejsze niż kiedykolwiek, bo otacza nas wodolejstwo i werbalna przemoc. Wiele wątpliwości wzbudza też we mnie fakt, że dziś każdy, kto prowadzi podcast czy stronę internetową, może się nazywać dziennikarzem, mieć swoją opinię i przekonywać do niej odbiorców. Oczywiście każdy ma prawo do własnej opinii, ale nie do własnych faktów – tu nie ma miejsca na subiektywizm.
Internet to idealne środowisko dla kombinatorów i mitomanów.
Ben Bradlee szybko zrozumiał, że ludzie kłamią. Kłamie hycel, szef policji, szef drukarni. Wszyscy. Internet wypełniony jest kłamstwami. Kolejnym newsowym postom na Facebooku można ufać mniej więcej tak jak napisom na ścianach w męskiej toalecie. Trudno się z tym konfrontować. Moja rada? Bądź czujny, ale nie stawaj się cyniczny. Prawda istnieje. Możemy się z nią nie zgadzać, ale ona istnieje, choć jest wciąż celem ataków. Kiedy prawda zaczyna być podważana, rozmywana przez władzę, to znaczy, że rozpoczął się proces legitymizacji fałszu. Dół staje się górą, czarne – białym, a dwa plus dwa już nie równa się cztery. Kiedy tak się dzieje, to znaczy, że znaleźliśmy się w rzeczywistości będącej dziwną kombinacją anarchii i „Big Brothera”.
Ostatnio przed wywiadami regularnie sprawdzam listy płac. Też odnosi pan wrażenie, że w kwestii równouprawnienia film jest kilka kroków za telewizją?
W telewizji kobiety naprawdę dają czadu. Są tam reprezentowane o wiele lepiej niż w tradycyjnym kinie. To bardziej zróżnicowana gałąź branży filmowej, także rasowo i etnicznie. Ekonomia branży filmowej jest dyktowana przez mężczyzn, którym wydaje się, że bilety do kina kupują ojcowie, synowie i bracia. Ja tego nie rozumiem. Pracowałem z wieloma kobietami i nigdy nie miałem wątpliwości, kto rządzi na planie. Jestem przekonany, że w tych salach konferencyjnych, na radach i za biurkami, na których wypisywane są czeki, proporcja płci będzie się zmieniała. Swoją drogą na początek przydałyby się konkretne zapisy o obowiązkowej równowadze płci. Tak, żeby te składy odzwierciedlały proporcję, jaka istnieje w społeczeństwie.
Kiedy media donosiły o kolejnych przypadkach molestowania w branży, o panu krążył następujący dowcip: „Tom Hanks oskarżony przez kolejną kobietę o bycie miłym gościem”.
Czy jakieś kobiety o to mnie posądzają? Ja pamiętam to inaczej!
Wspomógł pan swoim wizerunkiem akcję charytatywną na rzecz polskiego szpitala. W rezultacie w pana garażu zaparkował fiat 126p.
Przyznaję, że prowadziłem go tylko raz. Zmieściłem się do środka! Przysięgam, hamowanie przypomina udeptywanie gąbki…
Od lat ta sama żona, przyjaciel kobiet, szalenie kulturalny, miły człowiek – tak pana widzą, czy pan tego chce, czy nie. A jak pan widzi to, co się dzieje w branży w konsekwencji afery Weinsteina? Są i tacy, którzy biją na alarm, że zwariowaliśmy, że teraz nie będzie już się można podrywać, że to koniec flirtu…
Minie trochę czasu, zanim cała ta burza się uspokoi. Jeszcze trochę posłuchamy tego typu obaw. Ale tu nie chodzi o flirt! Nie ma żadnego prawa zabraniającego flirtu, a nawet zakochiwania się w koledze z planu. Ale musi istnieć rodzaj etosu, zasad mówiących, że osoba mająca władzę nie może podrywać podległych mu kolegów czy koleżanek, którzy nie są w stanie powiedzieć „nie” ze strachu przed utratą pracy. Nie ma, oczywiście, prawa zabraniającego bycia dupkiem, ale wydaje mi się, że istnieje pewna etyka zawodowa wskazująca, że nie można być dupkiem w pracy. Spokojnie, jestem pewny, że flirtowanie nigdy nie zostanie zakazane. Ale seksualne drapieżnictwo – owszem. Z czasem powstaną konkretne narzędzia prawne, by je klasyfikować i zwalczać. Zmiana wciąż trwa, na pewno część wydarzeń jeszcze przed nami, ale przekroczyliśmy już Rubikon.