Wychodzi na scenę i po prostu śpiewa. Nie potrzebuje do tego chórków, tancerzy, szeroko zakrojonych akcji promocyjnych ani ogromnej wytwórni. Chce nosić rozmiar 44, więc go nosi, nawet jeśli sam Karl Lagerfeld uważa, że powinna być chudsza. Mówiło się, że robi sobie przerwę, a ona właśnie zapowiedziała nowy singiel. Kim jest ta dziewczyna?
„Czy ona jest z innej epoki czy z innej planety?” – pisał internauta na jednym z muzycznych forów krótko po jej debiucie. Po ponad trzech latach na scenie i dwóch albumach wszyscy zdążyli się już do niej przyzwyczaić. Do tego, że na koncertach wygląda i śpiewa jak diwa z lat 50., a na co dzień mówi slangiem, śmieje się zdecydowanie za głośno i za często jak na angielską panienkę z dobrego domu, a kiedy się zdenerwuje, klnie jak szewc.
Adele Laurie Blue Adkins, dziewczyna z Tottenham, robotniczej dzielnicy północnego Londynu, tej samej, w której w zeszłym roku policja musiała tłumić zamieszki. Jedyna biała dziewczynka w klasie. Już jako pięciolatka śpiewała z dezodorantem w ręku zamiast mikrofonu. Z początku wolała przeboje Spice Girls. Starą płytę Etty James kupiła sobie pewnego popołudnia tylko dlatego, że spodobała jej się fryzura kultowej czarnoskórej wokalistki. Poprosiła fryzjera, żeby zrobił jej taką samą, po czym rzuciła krążek w kąt. Natknie się na niego przypadkiem, sprzątając w pokoju, wrzuci do odtwarzacza i... Bez tego nie byłoby dzisiejszej Adele. Akustycznej, staroświeckiej i bardzo emocjonalnej.
Ma 15 lat, kiedy odkrywa bluesa, soul, słucha namiętnie Elli Fitzgerald, przygrywa sobie na gitarze. Dostaje się do BRIT School for Performing Arts. Kuźni talentów, z której wyszły takie wokalistki, jak Amy Winehouse czy Katie Melua. Wcześniej uczyła się w swojej dzielnicy, w szkole, gdzie jedyną radą, jaką nauczyciele dawali swoim uczennicom, było: postaraj się nie wychylać i nie zajść w ciążę.
W BRIT nie należy do najpilniejszych, notorycznie się spóźnia, nie ma też śmielszych planów co do swojej muzycznej kariery. Ale już wtedy daje koncerty, gdzie tylko może. Trochę komponuje. Jeden z jej przyjaciół wrzuci trzy piosenki Adele, nagrane w ramach szkolnego projektu, do Internetu – na MySpace, jeszcze wtedy raczkujący. Demo piosenek odsłucha w końcu Nick Huggett z wytwórni XL. We wrześniu 2006 roku Adele podpisuje z nimi pierwszy w swoim życiu kontrakt.
Debiutancka płyta „19” (od wieku, w którym ją skomponowała) odniosła nieoczekiwanie ogromny sukces. Druga – „21” – jeszcze większy. Jest jednym z najlepiej sprzedających się albumów ostatniej dekady na świecie i jednym z najlepiej sprzedających się albumów wszech czasów w Wielkiej Brytanii. Ale też początkiem dużych zmian w życiu Adele. Krótko po premierze zaczynają się u niej kłopoty ze strunami głosowymi. Ignoruje je, póki może. Pali, chociaż nie powinna, pije kawę i wino, nie dosypia. W końcu nie może już nawet mówić, musi odwołać koncerty. Lekarz diagnozuje krwotok, potem polipy. Pod koniec zeszłego roku wokalistka przeszła w Bostonie operację.
Kiedy na jakiś czas zamilkła, fani bali się, że już nigdy nie wyjdzie na scenę. Na tegorocznym rozdaniu Grammy triumfowała nie tylko dlatego, że odzyskała głos. Ledwo była w stanie utrzymać sześć ciężkich statuetek, które dostała.
24-latka z najważniejszymi wyróżnieniami na koncie i ponad 20 milionami sprzedanych płyt. Marketingowe zagrywki są nie w jej stylu, nie ma zamiaru ukrywać, że na następny jej album poczekamy jeszcze długo. Za to obiecała wszystkim singiel i to jeszcze przed końcem tego roku.
Jaka jest w bezpośrednim kontakcie? Trudno nie zauważyć, że szczęśliwa. Zakochana w chłopaku, który zupełnie nie przypomina gwiazdora filmowego. Na wywiad przychodzi ze swoim ukochanym jamnikiem, który wabi się Louis. Po Louisie Armstrongu.
Szczypiesz się czasem, żeby sprawdzić, czy to całe zamieszanie wokół ciebie to nie sen?
Pewnie. Wszystko stało się tak szybko, że trudno mi to ogarnąć. Bardzo wiele sytuacji pamiętam jak przez mgłę. Tak się czułam, podróżując z koncertami po Stanach. I na ostatnim rozdaniu Grammy.
Wydaje się, że sukces przyszedł ci łatwo.
Wiem, że niektórzy patrzą na mnie i myślą, że wszystko spływa po mnie jak po kaczce. No wiesz, jakby mi wcale nie zależało, jakbym nie potrafiła docenić, ile dobrego mnie spotkało. Mogę się wydawać arogancka, ale to tylko poza. Tak naprawdę w środku, we mnie, aż się gotuje!
Rzeczywiście od dziecka chciałam śpiewać, ale też prawda jest taka, że muzyka była dla mnie jedyną opcją. Dosłownie. Wybrałam szkołę artystyczną, bo bałam się, że w ogólniaku obleję egzaminy. Kombinowałam, że jeśli wybiorę jako swój kierunek muzykę, to jakoś się prześlizgnę z klasy do klasy. Naprawdę kosztowało mnie dużo wysiłku, żeby się utrzymać. W tamtym czasie zakładałam, że zaistnieję kiedyś na rynku muzycznym, ale że trafi mi się to pewnie po trzydziestce. Dokładnie trzy dni po tym, jak opuściłam tę szkołę, byłam już w studiu nagraniowym wytwórni XL, nie mając pojęcia, kim są ci wszyscy ludzie, z którymi mam pracować. W ogóle w pierwszej chwili, kiedy dostałam od nich mejla z propozycją współpracy, myślałam, że ktoś robi sobie żarty. Pamiętam, jak przez trzy czy cztery miesiące przychodziłam do wytwórni codziennie, żeby oswoić się ze wszystkimi, którzy tam pracowali. Żeby się przekonać, czy na pewno ich lubię, czy się dogadujemy. Dopiero po tym podpisałam kontrakt. Nie zapomnę też swojej pierwszej nagrody Brit Awards Critics Choice. Piorunujące wrażenie! Kiedy ją odbierałam, czułam się jak... jak foka otoczona przez stado wielorybów [śmiech].
Byli tacy, którzy myśleli, że będziesz gwiazdą jednej płyty. Tymczasem twój drugi album jest jeszcze lepszy od pierwszego. Kiedy go nagrywałaś, czułaś presję?
Trochę panikowałam. Chodziłam i rozpaczałam: „o czym ja w ogóle mam pisać?!”. Przy pierwszej płycie było łatwiej. Moje teksty były młodzieńcze i naiwne. I bardzo uniwersalne. Praktycznie każdy mógł się z nimi utożsamić, młodsi fani odnosili je do siebie, starsi przypominali sobie, co przeżywali, mając te moje 19 lat. Tym razem musiałam się bardziej wysilić. Szczęśliwie poznałam Simona [Koneckiego – przyp. red.], miłość mojego życia. To była ta niezbędna iskra! Dzięki niemu poczułam się gotowa, żeby wejść do studia.
Ale o presji otoczenia nie było mowy. O nie, u mnie to nie przejdzie. Ludzie, z którymi pracuję, dobrze wiedzą, jaka potrafię być uparta. Że lepiej na mnie nie naciskać, bo gotowa jestem obrócić się na pięcie i trzasnąć drzwiami. Pa, pa, róbcie sobie tę płytę sami! Potrzebuję wolności jak powietrza. Lubię eksperymentować, próbować po trochu różnych brzmień, lubię spontaniczne sytuacje. A przede wszystkim lubię mieć wybór.
Od początku miałaś takie podejście? Jako 19-latka debiutująca na rynku byłaś tak samo bezkompromisowa i pewna siebie?
To nie tak. We mnie jest mnóstwo lęków i zahamowań. Wystarczy, jak sobie przypomnę początki mojej współpracy z Rickiem Rubinem przy drugiej płycie. Poznałam Ricka jeszcze w roku 2008, jako kompletna debiutantka. Ja o branży muzycznej nie wiedziałam praktycznie nic, on był „tym wielkim producentem”, facetem odpowiedzialnym za sukces mojego ukochanego zespołu Red Hot Chili Peppers, człowiekiem, który pracował z Johnnym Cashem czy Neilem Diamondem. Dla mnie kosmos. Więc kiedy zaczęliśmy wspólnie pracować nad płytą „21”, byłam potwornie onieśmielona. Zwyczajnie się go bałam. Myślałam: „O mój Boże, jeśli coś będzie szło nie tak, jeśli coś mi się nie spodoba, nie odważę mu się tego powiedzieć”.
Kłębiły się we mnie kompleksy. Przez cztery pierwsze dni dusiłam wszystko w sobie i siedziałam cicho. Aż nie wytrzymałam. Wypaliłam: „To, co robimy, jest do kitu! Nie podoba mi się”. I tak to ze mną jest. Pyskata dziewucha z północnego Londynu, która gdzieś tam we mnie siedzi, prędzej czy później daje o sobie znać. Ale zanim to nastąpi, jestem wręcz chorobliwie nieśmiała. Nawet jeśli mam do czynienia w studiu z młodziutkimi autorami, którzy nie mają na koncie żadnej znanej piosenki. Muszę się rozgrzać, muszę nabrać do kogoś zaufania, żeby przy nim normalnie wykonać piosenkę. Zwykle takie oswajanie się zajmuje mi około czterech, pięciu godzin. No może teraz mniej, bo staram się jednak przełamywać. Walczyć ze swoimi lękami.
Jak będąc tak nieśmiałą, można w ogóle występować na scenie?!
Strach paraliżuje mnie przed każdym koncertem. Kameralny występ przeraża mnie tak samo jak wielka trasa koncertowa. Jak sobie radzę? Robię dobrą minę do złej gry, wychodzę do publiczności, a potem jest już dobrze. Zwycięża ta część mnie, która kocha śpiewać i dla której nieważne jest, gdzie to robi i dla ilu osób. A wiesz, co najbardziej kręci mnie w czasie koncertów? Lubię patrzeć na widownię i wyszukiwać wzrokiem tych, którzy niekoniecznie mieli ochotę przyjść mnie posłuchać. Wszystkich niezadowolonych mężów, których żony zaciągnęły siłą. Wszystkie te dziewczyny, które wolałyby oglądać na scenie kogoś zupełnie innego, ale przyszły, bo poprosił je o to ukochany chłopak. Wyłapuję takie osoby wzrokiem i walczę. Walczę, żeby im się spodobało, żeby coś w nich drgnęło. Lubię przełamywać lody, poczuć się blisko mojej publiczności. To wyjątkowy moment.
Przy twoich piosenkach ludzie płaczą. Łatwo przychodzi ci pisanie o emocjach?
Zdecydowanie lepiej działa na mnie chaos i niepewność niż cieplarniane warunki. Kiedy piszę o bolesnym rozstaniu, jestem prawie pewna, że wyjdzie coś bardzo emocjonalnego. Nieważne, czy chodzi o chłopaka, o którym śpiewam na pierwszej płycie, czy o innego, którego wspominam na drugiej. Ból był ten sam i bez trudu mogę go przywołać.
Ale z samym pisaniem nie jest tak łatwo. Czasem myślę sobie: „aha, to idealny moment”. Mam odpowiedni nastrój, ale jeszcze nigdy nie udało mi się z góry przewidzieć, kiedy napiszę coś dobrego. Za każdym razem gdy próbuję snuć jakieś plany, na przykład: jutro się przyłożę i będę siedzieć do oporu, od drugiej po południu do ósmej wieczorem, to absolutnie nic z tego nie wychodzi. Za to kiedy już jestem pewna, że do niczego się nie nadaję, że straciłam zupełnie wenę, kiedy bezmyślnie przeglądam SMS-y w komórce albo odpalam jednego papierosa od drugiego, w drodze do toalety, w środku nocy, jak schodzę po szklankę wody i nie mam przy sobie nic do pisania ani dyktafonu, właśnie wtedy dopada mnie to coś. Moje piosenki powstają w najmniej odpowiednich momentach.
Wsłuchując się w twoje teksty, można by pomyśleć, że nie żyjesz niczym innym poza miłością.
Bo tak jest. Mam obsesję na jej punkcie. Na punkcie zadurzania się i bycia zakochaną. Myślę w kategoriach: „wszystko albo nic”. Jeśli jestem w związku, pochłania mnie on w 100 procentach, nie ma już miejsca na nic innego. Nie odczuwam tak ogromnego zaangażowania na żadnym innym polu. Piszę piosenki o miłości i namiętności, bo wydaje mi się, że właśnie w tych tematach jestem mocna. I wiarygodna. Ludzie czują, że śpiewam prawdę, że ja to rzeczywiście przeżyłam. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której miałabym nagle zacząć pisać na tematy, o których nie mam bladego pojęcia. Kto chciałby tego słuchać?
Kiedy zaczynałaś, porównywano cię do takich wokalistek jak Amy Winehouse czy Duffy. Nie przeszkadzają ci te porównania?
Wręcz przeciwnie. Czuję się częścią jakiegoś ruchu, ciekawego zjawiska w muzyce. Nie tak wielu brytyjskich artystów odnosiło sukces w Stanach, a już na pewno nie z pierwszą płytą. A nam się udało! Nie wiem, dlaczego niektórzy dziennikarze próbowali przypisywać mnie i Amy jakieś wzajemne niesnaski. To okropne. Nigdy ze sobą nie rywalizowałyśmy, w tej branży znalazło się miejsce dla nas wszystkich. Jestem bardzo dumna, że mogłam być częścią muzycznej inwazji brytyjskiej. Inwazji kobiet.
Jak sukces przekłada się na twoje życie?
Przede wszystkim mogę żyć z tego, co robię. To moja praca, a nie hobby, a to spora różnica. Zabawne, bo zanim stałam się sławna, kiedy pisałam piosenki tylko dla siebie i dla przyjaciół, teoretycznie byłam kompletnie wolna. Nie wiązał mnie żaden kontrakt, mogłam iść w każdym kierunku, nikt mi nie mówił: „chcielibyśmy cię wypromować w ten czy w inny sposób”, decydowałam o sobie w 100 procentach. A jednak teraz zupełnie inaczej postrzegam wolność. Potrafię się sprzeciwić, odwołać sesję w studiu. Nie dlatego, że zgrywam diwę, nie z lenistwa, ale dlatego, że mam bardzo jasno określoną wizję siebie i wiem, co może jej zaszkodzić. Przekonałam się, że można tworzyć muzykę na własnych zasadach. Oglądałam niedawno film dokumentalny o początkach jednego z zespołów rockowych, dzisiaj bardzo znanego. Słuchałam, o czym mówią te chłopaki, o kompromisach, na które musiały iść, żeby grać koncerty, i myślałam: „Ja nigdy bym na to nie poszła, po moim trupie!”. Dla nich sukces oznaczał seks, drugs & rock and roll. Dla mnie to, że mogę sobie tu spokojnie posiedzieć i poniańczyć na kolanach mojego jamniczka.
Umiesz sobie wyobrazić siebie za dziesięć lat?
Mam nadzieję, że przemysł muzyczny do tego czasu przetrwa, bo zamierzam nadal być piosenkarką. A także zupełnie samodzielnie wymyślać, produkować i nagrywać płyty. Nawet jeśli miałabym nie wypuścić już żadnego przeboju, chciałabym przede wszystkim pozostać sobą. Być mądrzejsza i zdolniejsza o te dziesięć lat. I móc powiedzieć, że jestem z siebie dumna. Poza tym chciałabym być też mamą i właścicielką maleńkiej knajpki, którą nazwałabym Hullabaloo. Chętnie napiszę komedię i założę hodowlę jamników. Słuchaj, może na tym skończymy? Ja mogę tak wymieniać bez końca.