Po 36 latach od premiery kultowego „Soku z żuka” Tim Burton, naczelny ekscentryk Hollywood, powrócił z drugą częścią swojej mrocznej, ale też pełnej ironii i czarnego humoru opowieści o życiu pozagrobowym. „Beetlejuice Beetlejuice” od kilku dni nawiedza kina, a wraz z nim genialny Michael Keaton w roli słynnego bioegzorcysty. Co sprawia, że Lydia grana przez Winonę Ryder znów trzykrotnie przywołuje jego imię? Zapewniamy, że sequel zabierze was w sentymentalną podróż do burtonowskich zaświatów – szalenie zabawną, groteskową i pełną nostalgii. Jak nowa część wypada w zestawieniu z oryginałem? Oto nasza recenzja.
Prawie cztery dekady. Tyle czasu zajęło Timowi Burtonowi nakręcenie kontynuacji „Soku z żuka”, obrazu absolutnie kultowego i na wskroś oryginalnego, który ostatecznie zrobił z ekscentrycznego twórcy ikonę kina. Reżyser w zwariowany sposób i z niewymuszonym humorem opowiadał w nim o śmierci i tym, co czeka na nas po drugiej stronie, a widzowie bez wahania kupili to mroczne spojrzenie na świat i niepowtarzalny reżyserski sznyt. I chociaż dla niektórych Burton skończył się już dawno, teraz odradza się jak Feniks z popiołów, wracając do nas z sequelem klasyka z 1988 roku. Jego najnowszy film to nostalgiczny powrót do dzieciństwa, który zachwyci zarówno fanów oryginału, jak i nowe pokolenie widzów.
„Beetlejuice Beetlejuice” (Fot. materiały prasowe Warner Bros. Discovery)
„Beetlejuice Beetlejuice” ponownie porywa nas w nieoczywisty świat, w którym granica między życiem a śmiercią praktycznie nie istnieje. Akcja filmu rozgrywa się 36 lat po wydarzeniach z pierwszego filmu. W świecie Lydii Deetz wiele się jednak pozmieniało. Już nie jest zbuntowaną gotką, a gwiazdą nawiedzonego reality show o zjawiskach paranormalnych oraz matką nastoletniej Astrid. Bohaterki łączy jednak trudna relacja: dziewczyna nie wierzy bowiem ani w duchy, ani w nadnaturalne zdolności matki, a do tego wciąż nie poradziła sobie ze śmiercią ojca. Niespodziewana rodzinna tragedia sprawia, że cały klan Deetzów wraca do Winter River, gdzie wszystko się zaczęło. Razem z ich powrotem wracają dawne demony, a właściwie jeden: zakochany w Lydii bioegzorcysta, który nie może przeżyć, że lata temu ta uciekła mu sprzed ołtarza. Kiedy Astrid zostaje porwana do zaświatów, kobieta nie ma innego wyboru, jak tylko wskrzesić Beetlejuice’a i poprosić go o pomoc.
„Beetlejuice Beetlejuice” (Fot. materiały prasowe Warner Bros. Discovery)
Sequel to dla każdego filmowca nie lada wyzwanie i często – mimo najszczerszych chęci i starań twórców – większość kontynuacji nie tylko nie dorównuje swoim oryginałom, ale też okazuje się kompletną klapą. Nic więc dziwnego, że pierwsza oficjalna zapowiedź nowego „Soku z żuka” wywołała więcej obaw niż zachwytu. Dziś, kiedy obraz można już oglądać w kinach, wiemy jednak, że kontynuacja ta jest zaskakująco udana – nie idealna, ale z powodzeniem udaje jej się uciec przed „klątwą drugiej części”. „Beetlejuice Beetlejuice” jest przede wszystkim wierny jedynce i tworzy z nią spójną całość. Nie odcina się od pierwowzoru i nie stara się go przebić, tylko zgrabnie płynie z falą nostalgii, dostosowując się przy tym do wymogów współczesnego kina. Nie było to łatwe zadanie, ale się udało.
„Beetlejuice Beetlejuice” (Fot. materiały prasowe Warner Bros. Discovery)
Drugi „Sok z żuka” wyraźnie odwołuje się do pierwszej części oraz innych dzieł Burtona, głównie żartami i estetyką. Są też scenograficzne smaczki, efekty specjalne „w starym stylu” oraz motywy i sceny, które po prostu wyglądają lub brzmią znajomo. Twórca przywraca też swój upiornie zabawny styl. Mało który sequel odnosi się do pierwowzoru z taką czułością. „Beetlejuice Beetlejuice” pozwala sobie jednak na dużo więcej niż jedynka. Burton rozbudowuje znane nam groteskowe realia o nowe pokręcone wątki i postacie. Mamy też sporą dawkę czarnego humoru, groteskowe zwroty akcji i wybitne kreacje aktorskie.
„Beetlejuice Beetlejuice” (Fot. materiały prasowe Warner Bros. Discovery)
Dwójka ma też to, za co wszyscy kochamy komedie Burtona: mrok, błyskotliwe dialogi, slapstickowe gagi, szalone wizje, znakomitą energię oraz kapitalne one-linery. Siłą filmu jest też galeria barwnych postaci oraz niezastąpiony Michael Keaton, który kradnie całe show. W tę szaloną opowieść Burton – jak to Burton – wplata też wątki i tematy skłaniające do refleksji i ludzko ważne, takie jak walka z przemijaniem, strata, nieprzepracowana żałoba czy naturalna potrzeba akceptacji i miłości. Dokonuje także ciekawego zderzenia, bo przeszłość i teraźniejszość oraz życie i śmierć łączą się w nim bardzo organicznie.
„Beetlejuice Beetlejuice” (Fot. materiały prasowe Warner Bros. Discovery)
Produkcję należy pochwalić też za styl i klimat, który budują m.in. oparte na kontrastach kadry: z jednej strony widzimy małe miasteczko skąpane w jesiennych barwach, a z drugiej – skrzące się jaskrawymi kolorami zaświaty, które wabią nas niczym najmodniejszy klub disco. To zasługa również wybornych charakteryzacji i kostiumów oraz dopracowanej do perfekcji scenografii, która idzie w parze ze znakomitymi efektami specjalnymi. Co ciekawe, twórcy praktycznie całkowicie odrzucili dobrodziejstwa CGI i postawili na bardziej praktyczne efekty i techniki klasycznej kinematografii: prawdziwe rekwizyty, animacje poklatkowe oraz grafikę komputerową. Dzięki temu wizualnie „Beetlejuice Beetlejuice” jest bardzo efekciarski, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Jest też tak blisko oryginału, jak tylko możliwe, co tworzy specyficzny oldschoolowy klimat, który z pewnością pokochają fani pierwszej części.
„Beetlejuice Beetlejuice” (Fot. materiały prasowe Warner Bros. Discovery)
Warto wspomnieć też o znakomitej ścieżce dźwiękowej autorstwa Danny’ego Elfmana składającej się z nieśmiertelnych hitów i zupełnie nowych kompozycji. Podczas seansu usłyszeć możemy m.in. zarówno ikoniczne intro z pierwszej części, kultowe „Day-O (The Banana Song)” w zupełnie nowym, zaskakującym kontekście, jak i wielki przebój Richarda Harrisa „MacArthur Park”, do którego dosłownie nie sposób nie tupać nóżką.
Wisienką na torcie jest zacna obsada. Powracający w tytułowej roli Michael Keaton jest po prostu wybitny i bez dwóch zdań stanowi najjaśniejszy punkt całego programu. Owszem, jako nadgniły Beetlejuice wciąż jest odrażającym creepem, ale nadal ma w sobie „to coś”, co sprawia, że uwodzi nas swoją groteskowością. Jest też szalenie zabawny i kąśliwy, wręcz stworzony do tej roli. Winona Ryder również radzi sobie znakomicie – tym razem jest to występ zdecydowanie mniej efektowny niż w pierwszym filmie, ale nadal świetny. Lepiej niż w jedynce wypada za to Catherine O’Hara jako ekscentryczna Delia.
„Beetlejuice Beetlejuice” (Fot. materiały prasowe Warner Bros. Discovery)
Jest też Jenna Ortega („Wednesday”), która powoli wyrasta na specjalistkę od horrorów i czarnych komedii. Młoda aktorka idealnie wpasowała się w uniwersum Beetlejuice’a, dlatego obsadzenie jej to castingowy strzał w dziesiątkę. Jeśli w ten sposób Burton chciał zaszczepić Burtonomanię kolejnemu pokoleniu, misję można uznać za udaną, bo TikTok wręcz oszalał na punkcie bohaterki granej przez 21-letnią aktorkę. Na ekranie w rolach epizodycznych pojawiają się też m.in. Willem Dafoe, Monica Bellucci oraz Danny DeVito.
„Beetlejuice Beetlejuice” (Fot. materiały prasowe Warner Bros. Discovery)
„Beetlejuice Beetlejuice” to udany sequel, ale nie bez wad
W historię wtłoczono jednak trochę za dużo… wszystkiego. Wprowadzono nowe postacie, rozbudowano świat przedstawiony, dodano nowe wątki – niektóre są zbędne, a inne po prostu rozczarowujące. Pierwszy film jest o wiele prostszy: ma jedną historię i dwie linie fabularne. W dwójce tych linii mamy co najmniej cztery. To w zasadzie dwa filmy w jednym – pierwszy opowiada o Astrid szukającej ojca w zaświatach, a drugi – historia eksżony Beetle’a.
„Beetlejuice Beetlejuice” (Fot. materiały prasowe Warner Bros. Discovery)
Fabularnie też dużo się dzieje. Mamy napięte relacje na linii matka–córka, pogrzeb, ślub, nastoletnie zauroczenie oraz niekończące się podróże między ziemią a podziemiem. Jest też opowieść o przeszłości Beetlejuice’a i kobietach uzależnionych od mężczyzn. Grono nowych postaci powiększają aktor, który po śmierci został detektywem w zaświatach, oraz tajemnicza Delores. Twórcy nie odpuszczają też wizualnie: są sceny animowane, czarno-białe i taneczno-muzyczne. Nie brakuje też żartów z psychoterapii, motywu upiornego bobasa i stacji metra w stylu disco lat 70. Efekt? Nowe postacie niesamowicie na tym tracą.
„Beetlejuice Beetlejuice” (Fot. materiały prasowe Warner Bros. Discovery)
Niektóre z nich są kompletnie niewykorzystane. Udział Moniki Bellucci to książkowy przykład zmarnowanego potencjału (czyżby dostała angaż tylko dlatego, że jest obecną partnerką Burtona?), a zdawało się, że wątek Delores będzie jednym z wiodących, a sama postać – nową, ikoniczną femme fatale. Finalnie otrzymuje tylko mocne wejście, a potem zostaje niemal całkowicie odsunięta na bok (jeśli już pojawia się na ekranie, jedynie snuje się po zaświatach). To bardziej epizod niż pełnoprawna rola. Podobnie bezsensowna, chociaż absurdalnie śmieszna, jest obecność Willema Dafoe, który jako zmarły aktor-detektyw wypada świetnie, ale również ma tu niewiele do zagrania. Oboje są na ekranie góra kilka minut i nie wnoszą zupełnie nic do fabuły, a ich brak niewiele by zmienił.
„Beetlejuice Beetlejuice” (Fot. materiały prasowe Warner Bros. Discovery)
Trzeba jednak przyznać, że scenariusz zgrabnie łączy ze sobą nawet te wątki, które wydają się niedopracowane i napisane na kolanie. I mimo problemów z prowadzeniem narracji opowieść jest całkiem spójna. Owszem, wydaje się nieco chaotyczna, a mnogość wątków męczy, a Burton i scenarzyści o mały włos nie pogubili się w gąszczu własnych pomysłów, ale chociaż scenariusz nie jest bez wad i aż prosi się o dopracowanie, nostalgia pozwala wiele wybaczyć. Wizualne i fabularne przebodźcowanie oraz bezlitosna żonglerka gagami mają też swoje plusy: nadają całości tempa oraz skutecznie chronią widza przed nudą.
„Beetlejuice Beetlejuice” z pewnością najbardziej docenią fani pierwszej części oraz starych filmów Burtona. Jeśli należycie do tej grupy, nie będziecie zawiedzeni. To sequel, który honoruje bowiem to, co było, i wprowadza historię do współczesnej ery kina. Doskonale sprawdzi się jako seans na powitanie jesieni i wejście w halloweenową atmosferę. Nie idźcie jednak do kina z wielkimi oczekiwaniami. Po prostu dajcie się porwać tej szalonej historii, a zabawa będzie przednia. Czy nowy „Sok z żuka” stanie się jednak takim klasykiem jak kultowa jedynka? Czas pokaże. Na razie to naprawdę przyzwoite i trzymające poziom rozrywkowe kino. Tim Burton zdecydowanie wrócił do formy sprzed lat. I założę się, że dzięki temu nowe pokolenia pokochają straszno-śmieszny klimat jego odjechanych produkcji.
„Beetlejuice Beetlejuice” w reżyserii Tima Burtona już w kinach.