Kwiat rośnie w ciszy, ale pnie się w górę. Mnich w ciszy spotyka siebie. Milczenie daje szansę, by usłyszeć mistrza. O tym, że warto pielęgnować ciszę, kiedy brzmi najpełniej i jak mocno działa, opowiada ojciec Bernard Sawicki, opat klasztoru Benedyktynów w Tyńcu.
Tekst archiwalny [obecnym opatem klasztoru w Tyńcu jest ojciec Szymon Hiżycki – przyp. redakcji]
W klasztorze Benedyktynów w Tyńcu cisza obowiązuje od 21.30 do 6.00 następnego dnia. Mnisi nie odzywają się do siebie nawzajem. Do czego to jest potrzebne?
Może to się wydaje zaskakujące, ale życie w klasztorze jest niezwykle intensywne. My jesteśmy tu „zamknięci” 24 godziny na dobę. Jeśli nie będzie pewnych reguł, zapanuje chaos. Mamy więc wyznaczony czas, by mówić na tematy praktyczne, dotyczące życia czy przyszłości opactwa, jego codziennego funkcjonowania. Ale każdy z nas powinien mieć także zagwarantowaną przestrzeń, by móc wejść w siebie, skupić się na ważniejszych sprawach, na modlitwie i medytacji. Cisza ma nas chronić. Ma pomóc, by od tych ważniejszych spraw nikt nas nie odrywał, nawet w jakiejś niecierpiącej zwłoki kwestii.
Ludzie, którzy nie dają sobie prawa do ciszy, nie mają w ciągu dnia tego momentu spojrzenia w głąb, zastanowienia się nad sobą.
„Muzyka tła”, która ciągle gdzieś im brzęczy koło uszu, daje poczucie, że są w ciągłym ruchu, rozwijają się. Ale to jest iluzja. Bo tak naprawdę w życiu niezbędne są takie chwile, by usiąść i w spokoju się nad sobą zastanowić: „Kim ja jestem?”, „Dokąd idę?”, „Czy jest sens w tym, co robię?”, „Czy muszę to robić?”, „A może mogę robić to lepiej?”.
Mnich naprawdę w tej ciszy rozważa codziennie, po co i dlaczego tu jest?
Mnich w ciszy powinien czuć się u siebie. Te momenty w ciągu dnia: rano, wieczorem, po komplecie albo w trakcie nabożeństw, gdy wybrzmi już śpiew i liturgia – to są właśnie chwile, gdy jestem u siebie. Czuję, że dotykam jakiejś bardzo ważnej rzeczy, i nic mi więcej nie potrzeba. Jest spokój. To jest taki czas relaksu, harmonii – ale i skupienia, niekiedy żarliwości. Ludzie z zewnątrz, jak ich nazywamy, też tego szukają, na przykład w medytacjach. Osobiście lubię moje medytacje, rano, po Eucharystii, zanim zacznie się zwariowany dzień. Przez okno mojej celi mogę obserwować słońce. W zależności od pory roku wędruje po innym torze, teraz codziennie jest troszeczkę wyżej. Wiosną pojawiły się ptaki.
Kiedyś jeden mnich z eremu Kamedułów na Bielanach w jakimś programie telewizyjnym miał opowiedzieć, jak wygląda jego dzień. I zaczął snuć fascynujące historie o ptakach, które słyszy, a niekiedy i widzi przez okno. Dokładnie wiedział, kiedy, z której strony zaśpiewa czy nadleci który ptak, poznawał je po głosie. Ten kameduła stworzył sobie taki mikroświat: z drzewami za oknem, ptakami, z ich śpiewem. I był tam u siebie. Medytacje to jest moja liturgia chwili o poranku. Wsłuchuję się w ciszę, zżywam z odgłosami przyrody... I potem mogę wyjść na zewnątrz, do ludzi, w świat dźwięków.
Ten tyniecki świat dźwięków został przedstawiony na płycie „Pocztówki dźwiękowe z opactwa Benedyktynów w Tyńcu”. Okazuje się, że cisza może być zaskakująco… głośna.
No tak, choć być może rzeczywiście sprzedawanie płyty z odgłosem ciszy absolutnej byłoby świetnym interesem! Ale nie, cisza w Tyńcu dźwięczy. To dobrze, bo wsłuchując się w nią, można zauważyć, jak jest bogata: szelest liści na drzewach, szum niedalekiej autostrady, lecącego samolotu. Codziennie słychać to samo. I pojawia się myśl: „jestem tutaj, to jest moje miejsce, wczoraj tu byłem i jutro zapewne też będę”.
Czy cisza i milczenie to jest to samo?
W języku polskim często stosuje się te określenia wymiennie, ale w łacinie istnieje słowo oznaczające niemówienie, pewną powściągliwość w wypowiadaniu słów. Takie niemówienie jest technicznym warunkiem ciszy, ale nie jedynym. Nie tylko nie powinno być niepotrzebnych słów, ale i hałasów, zbędnych odgłosów. Dlatego mnich, który idzie dziedzińcem, nie krzyknie do drugiego, którego widzi na drugim końcu: „Braaaaacie Jaaaanie!”. Nawet na dziedzińcu pilnujemy się, żeby słowami nie zburzyć komuś ciszy. W naszej codzienności można to uczynić bardzo łatwo: szuraniem krzesła, tupaniem. Są i takie miejsca w opactwie, w których raczej w ogóle nie wypowiada się słów. Nie odzywamy się w bibliotece, kapitularzu, refektarzu, w którym jemy posiłki. Jest wtedy czytanie, ale to nie to samo co rozmowa.
Pielęgnujemy to, bo takie zakazy sprzyjają tworzeniu atmosfery ciszy, świadomej kontroli napływających bodźców. Bywa, że jadają z nami niektórzy goście (oczywiście tylko mężczyźni). Często nie czują, że przyszli do nas z innego świata – hałasu i krzyku. Siada taki przybysz przy stole i nagle na cały głos mówi: „Poproszę sól!”. Dla niego to jest powiedziane normalnym tonem, może nawet zdaje mu się, że półgłosem. A dla nas to brzmi jak detonacja bomby. Aż nas odrzuca, wszyscy mrugają oczami, patrzą: no, gościu „zniszczył” nam ciszę!
No dobrze, ale to jak się prosi o tę sól, gdy ktoś jej potrzebuje?
To, że nie ma słów, nie znaczy, że nie ma komunikacji. Z zakonów najbardziej milczącym są trapiści. Oni też stworzyli specjalny system porozumiewania się na migi, w każdym kraju ten język jest trochę inny. Ale to wcale nie jest aż tak potrzebne. Bo przebywanie razem w milczeniu czyni człowieka wrażliwszym na drugiego. Przy dużej ilości dźwięków mózg jest tak zaabsorbowany ich przetwarzaniem, że nie ma już wolnych zasobów, żeby uruchomić inne zmysły. A jeśli zredukujemy ilość napływających do nas dźwięków, natychmiast zaczyna pracować wzrok, powonienie, dotyk, budzi się wyobraźnia. Stajemy się czujni i uważni jeden na drugiego. Ja po prostu widzę, że dany współbrat rozgląda się za solą i jeszcze wiem, że lubi słone potrawy, więc przesuwam solniczkę w jego kierunku. Patrzę wkoło, żeby zorientować się, czy jakaś potrawa nie skończyła się na półmisku, czy goście mają już przed sobą dania, czy można zacząć jeść. Dla postronnych obserwatorów to często jest wręcz szokujące: jak sprawnie my się w takich sytuacjach porozumiewamy, bez konieczności wypowiedzenia choćby jednego słowa.
Są rzeczy, które lepiej wyrazić milczeniem niż słowami?
Na pewno. Słowo jest mocniejsze, może wywołać silniejszy efekt. Dlatego nie trzeba wcale od niego zaczynać. Na przykład na kolacji brat zagapia się, talerz wyskakuje mu z rąk, robi się huk. On staje przed krzyżem, kłania się – to znaczy, że mówi: „Zawaliłem, przepraszam”. Nie musimy mu powtarzać: „Następnym razem uważaj”. Ale bywa, że ktoś robi źle, a upominające milczenie nie działa: on nadal postępuje tak samo. Wtedy wchodzą słowa – najpierw od współbraci, delikatne napomnienia. Potem jest rozmowa z przełożonym. Jeśli nic się nie zmienia, pojawiają się konsekwencje. Człowiek zostaje wyłączony z życia wspólnoty, odsunięty na bok. Więc najpierw jest milczenie. Potem słowo. A na koniec – czyny.
Wewnętrzna cisza wynika z poczucia, że jestem na właściwym miejscu, podążam właściwą drogą. To co jest w ludziach, którzy tego przekonania nie mają?
Chaos i hałas. To się może przejawiać w różnych formach. Jedną z nich jest krzyk, mówienie rzeczy niepotrzebnych, toksycznych. Za tym idą też zachowania: bywają tacy ludzie, którzy plotkują, obmawiają innych, mącą, skłócają jednych z drugimi. Cisza to wyraz pokoju. Dlatego mnisi pozdrawiają się słowem: „Pax”. Hebrajskie „Shalom” też to oznacza.
Ludzie przychodzą do klasztoru, bo szukają ciszy, której brakuje im w świecie zewnętrznym?
Tak chyba jest. To nas motywuje, by tą ciszą się dzielić, po to powstał Dom Gości. Ludzie przychodzą, uczestniczą w różnych programach, rekolekcjach, ale często sami mówią, że najbardziej zależy im właśnie na ciszy. Są takie grupy, które od początku zakładają, że przez cały pobyt będą milczeć, spróbują sił w takim trochę odmiennym od codziennego sposobie funkcjonowania. Chcą stanąć u źródeł własnej tożsamości. Każdy w ciszy może się wsłuchać, co mu w duszy gra. To jest zresztą powiedziane w „Regule św. Benedykta”: „Słuchaj, synu, nauk mistrza i nakłoń ku nim ucho serca swego”. Bo milczenie, cisza to przede wszystkim słuchanie. Tego, co się dzieje w moim sercu, wnętrzu, sumieniu. Bywa, że nie są to łatwe sprawy. Czasem cisza konfrontuje mnie z moimi urazami, lękami, smutkiem, ale to musi wypłynąć na wierzch. Nie pozwalam się od środka zatruć, wypłukać, ale i nie zadeptuję tego, nie udaję, że jest świetnie. Medytując w milczeniu, zaglądając w siebie, staram się jakoś na to odpowiedzieć, znaleźć drogę. W tym sensie cisza może wyzwalać.
Pewnie łatwiej jest ją odnaleźć w klasztorze, ale jak zatrzymać ją i pielęgnować w codziennym życiu?
Nasza „Pocztówka dźwiękowa” jest właśnie próbą zatrzymania tej ciszy. Ktoś, kto szukał jej u nas, może włączyć w domu płytę, wsłuchać się w odgłosy kroków w krużgankach, zamykanej na noc bramy, ptaków w wirydarzu, i przywołać tę ciszę do siebie. Dobrym pomysłem jest codzienne, skrupulatne pilnowanie pewnego rytmu wyciszeń i medytacji. To jest dokładnie to, co my robimy tu, w opactwie, trzymając się sztywnego harmonogramu dnia.
Każdy człowiek, nawet bardzo zabiegany, może o to zadbać w swoim planie dnia. Można sobie co rano pomedytować – choćby przez kwadrans.
Gdy słyszę, że ludzie nie mają na to czasu, mówię: „Ale ma pani czy pan czas na poranną toaletę, prawda?”. Skoro dbamy o higienę ciała, dbajmy też o higienę duszy, bo jest to jej nie mniej potrzebne. W trakcie tego kwadransa w ciszy mogę zanurzyć się w siebie, w to, co jest dla mnie ważne, kim jestem, w źródło mojej tożsamości. Potem wychodzę, idę w świat, ale pamiętam, skąd przyszedłem. Mogą przydarzyć mi się różne rzeczy, nawet bardzo niemiłe, ale to nie ma znaczenia – bo nie zależę od warunków zewnętrznych. To jest związane z postawą, która nosi po grecku nazwę apatheia – niepodatności na emocje.
Kwadrans milczenia może sprawić, że nie będziemy tak wrażliwi na codzienne stresy?
Jeśli pielęgnuję w sobie ciszę, stresy mnie nie zniszczą. W apoftegmatach są historie dawnych mnichów, Ojców Pustyni: jest jakiś kataklizm, wszystko się wali, ktoś kogoś okradł. Trudno. To nie jest w życiu najważniejsze. Jeśli codziennie mogę wrócić do siebie, do tej bazy, wiem, jaka jest moja misja, co jest dla mnie ważne – będę potrafił to przyjąć. Także stoicy próbowali kształtować u siebie takie podejście. Każdy może do niego dążyć choć troszkę w codziennym życiu. Ale, oczywiście, kluczowa jest ta baza wewnątrz. W codziennej ciszy, choćby na kwadrans wracam do swojej bazy. Z czasem jestem w stanie odwoływać się do niej w dowolnej chwili dnia, na przykład wtedy, gdy nagle górę biorą nade mną złe emocje, gdy czuję gniew, frustrację czy lęk.
Jest taki przedsiębiorca kanadyjski, Robert Ouimet, zajmuje się branżą spożywczą. W siedzibie jego firmy wyznaczono pokój, do którego każdy z pracowników w dowolnej chwili może pójść, żeby się wyciszyć. Każdą naradę ma zwyczaj zaczynać od dwóch minut milczenia. Żeby wszyscy mogli sobie przypomnieć: „Po co tu jesteśmy?”, „Co jest dla nas najważniejsze?”. Czasami cisza proponowana jest w chwilach szczególnego napięcia, emocji. On mówi, że to działa. Ludzie stają się spokojniejsi, bardziej chętni, by słuchać siebie nawzajem. Byłoby idealnie, gdyby w każdym biurze czy fabryce tak pracowano, ale – może zacznijmy po prostu od siebie. Od porannego milczenia.
Czy milczeniem można próbować zadać komuś ból? Cisza może wynikać z egoizmu, chęci zranienia kogoś?
Ta cisza, o której my mówimy, to milczenie, które jest milczeniem żywym, milczeniem życia. Roślina w ogrodzie też wzrasta w ciszy, ale rozwija się, pnie do góry. Kluczowe jest otwarcie się na świat i drugiego człowieka, wsłuchanie w to, co dzieje się we mnie, ale i w innych, chęć odpowiedzenia na to. Ale, oczywiście, bywa cisza, w której ktoś nie słucha, odwraca się, okazuje drugiemu swoją dezaprobatę i brak akceptacji. To jest milczenie nieobecności. Taka cisza jest martwa, jak na cmentarzu. Nie chcę powiedzieć, że zawsze jest ona zła.
Czasami trzeba odgrodzić się taką ciszą od kogoś, kto jest toksyczny, zatruwa nas. Św. Benedykt, gdy mówił o wcześniej wspomnianej gradacji sankcji wobec mnicha, który niewłaściwie postępuje, na koniec powiedział: „Jest moment, w którym opat widzi, że modlitwa, milczenie, napomnienia czy słowa nie pomagają. I wtedy wyciąga miecz i odcina. Odłącza tego kogoś od wspólnej przestrzeni, i potem my już nie wiemy, co się z taką osobą dzieje, ona jest poza”. Bywa, że w życiu na zewnątrz też trzeba kogoś odciąć milczeniem. Kobieta, która ma partnera stosującego wobec niej przemoc. Być może ona nawet próbowała ten związek ratować, ale nic nie pomaga. Wtedy ona wyprowadza się, przestaje odbierać telefony, nie odpowiada na e-maile i esemesy, nawet ich nie czyta. Żeby ratować swoje życie, przekreśla to, co tym życiem nie jest. Takie milczenie jest formą obrony.
Gdzie cisza brzmi najpiękniej?
Tam, gdzie jest miłość. Jeśli jestem z kimś, kogo kocham. Bo nie da się kochać bez milczenia, i być może im większa jest miłość, tym tego milczenia więcej – bo otwieramy się na drugiego człowieka, jesteśmy go ciekawi, spragnieni, chcemy go wysłuchać. Ja kocham Boga. Więc dla mnie najpiękniej brzmi cisza w kościele, na przykład wtedy, gdy kończy się jakaś wyjątkowo piękna liturgia. A dziewczyna i chłopak, którzy się kochają – idą na przykład na łąkę w lesie. W takich chwilach cisza jest najpiękniejsza. I jeśli zdarza się tak, że tracimy tę ukochaną osobę, to wspominamy właśnie tę łąkę w lesie – i to, że nie było tam słów. Potem można na tę łąkę pójść, szukać tego wspomnienia. Ptaki tak samo będą śpiewać i drzewa tak samo szumieć. Ale cisza już nie będzie ta sama.