1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. „Pytasz, czy mam bzika? Tak, i to niejednego!” Wes Anderson zdradza kulisy swojej twórczości filmowej

„Pytasz, czy mam bzika? Tak, i to niejednego!” Wes Anderson zdradza kulisy swojej twórczości filmowej

Wes Anderson (Fot. Ernesto Ruscio/Getty Images)
Wes Anderson (Fot. Ernesto Ruscio/Getty Images)
Choć znakomita większość jego filmów zyskuje miano kultowych, on sam broni się przed łatką klasyka. W dodatku niechętnie opowiada o sobie. Podczas festiwalu w Wenecji w ubiegłym roku Wes Anderson złamał jednak tę zasadę. Z okazji urodzin reżysera przypominamy naszą rozmowę.

Estetyka bajkowa pojawia się w każdym twoim filmie. Odrzucasz świat realny i uciekasz w iluzje. To twój eskapizm, niezgoda na rzeczywistość?
Dla mnie to, o czym mówisz, to po prostu opis kina, bo przecież kino jest iluzją.

A w jakim stopniu twoje filmy opowiadają o tobie?
Inspiracje czerpię z własnego życia, ale też z życia moich przyjaciół, znajomych, rodziny. Z obejrzanych filmów, przeczytanych książek albo koncertów, na których byłem... Na przykład film „Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom” zrodził się z moich wspomnień z młodości. Uwielbiałem muzykę Benjamina Brittena. Fascynacja nim zaczęła się w dzieciństwie, ale została na lata. Wrosła we mnie do tego stopnia, że dzielenie się wrażeniami z jej słuchania stało się sprawą bardzo osobistą.

Dzieciństwo i dorastanie to częsty temat twoich filmów.
Moi rodzice rozwiedli się, kiedy miałem zaledwie osiem lat. To zostawiło ślad na całym moim życiu. I pewnie dlatego tak drążę ten temat. Postaci w moich filmach przeważnie nie chcą dorastać, nie chcą się zestarzeć. To oczywiście nie bierze się z niczego. Większość z opowieści, które snuję, ujawnia jakąś rodzinną dysfunkcję. Gdzieś pod spodem tak zwanej poprawności widzimy wzajemną nieufność, brak zrozumienia i akceptacji, często kłamstwo. Przedwcześnie dorosłe dzieciaki oraz dorośli, którzy zachowują się niedojrzale, to bohaterowie wielu moich filmów. Podobnie jak outsiderzy, indywidualiści i wszelkiej maści dziwacy – to także postaci tożsame ze mną. W „Pociągu do Darjeerling” chyba udało mi się wyraźnie pokazać, jak trudno jest zbudować się osobie, która pochodzi z dysfunkcyjnej rodziny, o ile to w ogóle możliwe. Jeszcze na studiach zrealizowałem „Rushmore”. Tam uważny widz znajdzie całkiem sporo elementów autobiograficznych. Nie tylko z mojego życia, ale także z biografii Owena Wilsona, który pomagał mi w tworzeniu tego filmu i już wtedy był moim kumplem.

Podobno dość wcześnie przejawiałeś potrzebę reżyserowania. Na czym to polegało?
Wycinałem z kolorowego papieru ludziki i je animowałem. To już były początki reżyserii. Nie wiem skąd, ale wiedziałem, jak to ugryźć. Myślę, że dzieci, które dużo bawią się lalkami czy figurkami i wprawiają w ruch swoją wyobraźnię, ujawniają w ten sposób twórcze skłonności. Urodziłem się w Houston, dorastałem więc w Teksasie. Mama była pisarką, a ojciec zajmował się archeologią. Jako chłopak godzinami mogłem oglądać „Gwiezdne wojny” i czytać książki Roalda Dahla. Grałem też w szkolnym teatrzyku. Mama była bardzo dumna z mojego występu w kostiumie wydry w adaptacji „Noego i potopu”, ja sam zresztą zapamiętałem to na całe życie. Sporo wtedy myślałem o ucieczce z pewną koleżanką z klasy – tak to we mnie siedziało, że przeistoczyło się w materiał do „Kochanków z Księżyca”. Co nie znaczy, że tak jak moi bohaterowie byłem pełnym fantazji, przebojowym 12-latkiem. Przeciwnie, zmagałem się z poczuciem osamotnienia i izolacji. Nie pasowałem do mojej grupy rówieśniczej.

Na co jeszcze chodziłeś do kina oprócz „Gwiezdnych wojen”?
Na „Różową Panterę”, „Indianę Jonesa” i inne filmy Stevena Spielberga. No i oczywiście chłonąłem kino Hitchcocka. Czułem, że Hitchcock i Spielberg to tajemniczy magowie, którzy mają ogromną władzę w kreowaniu nowych światów. Potem pojawił się teatr, mama dość wcześnie mnie do niego zabierała. Tutaj od razu urzekła mnie zabawa formą.

Kiedy po raz pierwszy wziąłeś do ręki kamerę?
Na ósme urodziny ojciec kupił mi Yashikę Super 8. Genialny prezent! Nie jakaś zabawka, samochodziki czy żołnierzyki… Moi koledzy strasznie mi jej zazdrościli. Dość szybko ogarnąłem podstawy działania tego sprzętu i zacząłem kręcić z braćmi i przyjaciółmi krótkie filmiki. Żaden nie przekraczał trzech minut.

Dawało ci to poczucie kontroli nad swoim otoczeniem?
Film rzeczywiście daje poczucie pewnej władzy, ale jedynie nad rzeczywistością równoległą, którą właśnie się stworzyło. Jeśli chcesz zyskać kontrolę nad realnym życiem, to robienie kina nie jest na to najlepszym sposobem [śmiech]. Poza tym plan filmowy to gigantyczne przedsięwzięcie, które zmusza cię do akceptowania nieoczekiwanych, ale interesujących zwrotów akcji. Zawsze wkrada się tu jakiś chaos.

Twój najnowszy film „Zdumiewająca historia Henry’ego Sugara” który można już oglądać na Netfliksie, a wcześniej „Asteroid City”, opowiadają o tym, że człowiek wcale nie ma kontroli nad życiem, zwłaszcza w kontekście choroby i śmierci.
Największe wrażenie, kiedy byłem dzieckiem, wywarła na mnie śmierć. Kompletnie jej nie ogarniałem. „Asteroid City” jest swego rodzaju poematem o czymś, co wszyscy czujemy podświadomie, a co dotyczy emocji i spraw metafizycznych. Pytania, które zadają sobie jego bohaterowie, to są także moje pytania, co ciekawe, ja je sobie zadałem dopiero podczas realizacji. Tak samo było przy „Henrym Sugarze”. To historia pewnego bogatego człowieka, który dowiaduje się o istnieniu guru widzącego bez użycia oczu. Postanawia opanować tę sztukę, żeby móc ją wykorzystywać w grach hazardowych. Film jest adaptacją opowiadania Roalda Dahla. Jego spadkobiercy nie stwarzali mi żadnych problemów, jeśli chodzi o dobór obsady, od razu zaaprobowali moją propozycję udziału w filmie Ralpha Fiennesa, który miał wcielić się w pisarza. Zgodzili się także na Bena Kingsleya.

Mówi się o tobie, że na planie tworzysz filmowe rodziny.
Wszyscy wiedzą, że lubię pracować z aktorami, których znam i którzy już u mnie grali. My po prostu nadajemy na tych samych falach, rozumiemy się bez słów. Jesteśmy jedną wielką filmową wspólnotą, a nawet, tak jak powiedziałaś, rodziną. Spotykamy się poza pracą, jemy razem lunche, odwiedzamy się w domach. Pod koniec zdjęć zawsze smutno mi jest opuszczać tę rzeczywistość i społeczność, którą stworzyliśmy. Co nie znaczy, że zamykam się na innych aktorów. Bardzo na przykład zależało mi na pozyskaniu do „Grand Budapest Hotel” Jeffa Goldbluma i Willema Dafoe. Wiesz, jak to załatwiłem? Zadzwoniłem do nich i powiedziałem, że od dziecka jestem ich wielkim fanem. Nie kłamałem, naprawdę tak było. No i zaprosiłem ich na kolację. Zgodzili się, a potem wszystko poszło jak z płatka.

A jacy są twoi mistrzowie?
Artystycznie uformował mnie Hitchcock, szczególnie jego film „Okno na podwórze”. Nikt tak jak on nie potrafił ustawiać scen z idealnie dobraną jasnością ekspozycji. Czułem, że chciałbym robić coś takiego jak on. Na studiach razem z Owenem Wilsonem uwielbialiśmy Sama Sheparda. Pochodzi wprawdzie z Kalifornii, ale do kina wnosi powiew nowojorskiej awangardy. Fascynuje mnie też Wim Wenders – w jego przypadku chodzi o bardziej europejskie podejście do kina amerykańskiego. Kocham sposób, w jaki przedstawia określone miejsca i żyjących w nich ludzi. Jest także świetnym fotografem. Jego „Paryż, Teksas” był moją wielką inspiracją przy filmie „Asteroid City”, który dzięki temu ma w sobie oddech, większą skalę. Mam nadzieję, że to widać.

Jak sam postrzegasz swój styl wizualny? Naprawdę masz na jego punkcie obsesję?
Pytasz, czy mam bzika? Tak, i to niejednego! Mam słabość zwłaszcza do perfekcyjnej symetrii ujęć i idealnych, płynnych ruchów kamery. Takie zabiegi, konsekwentnie realizowane, pomagają mi tworzyć światy całkowicie osobne, zamknięte w sobie, niepowtarzalne. Zawsze podkreślam i uwypuklam fikcyjność moich filmów, bo przecież taka jest istota kina. Widz czuje i widzi moją nieustającą obecność, moje decyzje i wybory, to, co chcę, by było widzialne, i to, z czego zrezygnowałem. Biorę za to całkowitą odpowiedzialność. Detal, zbliżenie na niego albo ukrycie go, zabawa elementami scenografii czy kostiumu aktora – to wszystko ujawnia, że stoi za tym konkretny człowiek, że to są wizualizacje wymyślone, sztuczne. Ale to nie jest tak, że siedzę sobie przy stole, jem obiad i coś wymyślam. Takie rzeczy często rodzą się dopiero na planie. Niektórzy nazywają to moim stylem, co oznacza jednak pewną powtarzalność. Tymczasem ja staram się za każdym razem robić nowy film, znajdować coś, co zaskoczy widzów. Oczywiście wszystkie te zabiegi są filtrowane przez moją wyobraźnię i estetykę, i to je łączy.

Dlaczego twoja najnowsza „Zdumiewająca historia Henry’ego Sugara” ma dokładnie 37 minut?
Wszyscy mamy ostatnio tak mało czasu… Pomyślałem, że takie niecałe 40 minut może być jak deser po głównym daniu, czyli możesz do niego zasiąść na przykład po powrocie z kina z innego filmu. Byliśmy na planie zaledwie przez dwa i pół tygodnia, wyglądało to bardziej jak kręcenie sztuki teatralnej.

Wokół twórczości Dahla narosło wiele kontrowersji. Oskarżano go o stosowanie rasistowskich i seksistowskich stereotypów. Niedawno w Wielkiej Brytanii w jednej z wersji jego na nowo wydanych książek dla dzieci usunięto prawie wszystkie odniesienia do wyglądu fizycznego, dotyczyło to między innymi słów „gruby” czy „przeraźliwie brzydka”. Pojawiły się głosy, że takie zmiany są zbyt dużą ingerencją w dzieło literackie. Co ty o tym sądzisz?
Ze względu na zażyłość z rodziną Dahla jestem ostatnią osobą, która powinna być o to pytana. W jego książkach negatywne cechy bohaterów są często kojarzone z tymi fizycznymi, takimi jak brzydota czy otyłość. Dzisiaj oczywiście inaczej się o tym mówi i inaczej się to postrzega, ale z zasady jestem przeciwny jakimkolwiek ingerencjom wydawców w twórczość nieżyjących już pisarzy czy pisarek.

Przeprowadziłeś się do Europy ponad 15 lat temu i dzielisz swój czas pomiędzy Francję, gdzie osiadłeś, a Wielką Brytanię, gdzie głównie pracujesz. Jak życie poza Stanami Zjednoczonymi wpływa na ciebie jako filmowca?
Znakomicie! Dzięki temu, że żyję w Europie, moja perspektywa postrzegania rzeczywistości jest o wiele szersza i głębsza. Myślę, że nie bez znaczenia jest także to, że ja nie wywodzę się z Hollywood ani nawet z Nowego Jorku. Aż do ukończenia 22. roku życia mieszkałem w Teksasie. To trochę zawęziło wspomnianą perspektywę, ale też tym większą miałem motywację, by ją poszerzać.

Zawsze chciałem przekonać się, jak to jest funkcjonować w zupełnie innym środowisku, kraju, na innym kontynencie. Pracując za granicą, poznałem mnóstwo wspaniałych profesjonalistów. To dziś moja baza, z której skwapliwie korzystam. We Francji od razu poczułem się dobrze. Tutaj na każdym kroku czekają na mnie nowe niespodzianki. Idę na lunch i nigdy nie wiem, co mnie spotka, schodzę do kiosku po gazetę i to zawsze jest jakaś przygoda. A wszystko dlatego, że jestem obcokrajowcem wrzuconym w inne niż moje dotychczasowe otoczenie, zanurzonym w innej mentalności i kulturze.

Na wrześniowym festiwalu w Wenecji odebrałeś nagrodę Cartier Glory to the Filmmaker. Jej celem jest uhonorowanie osobowości filmowej, która wniosła szczególnie oryginalny wkład we współczesny przemysł filmowy.
Przyjmuję ją z wdzięcznością. Mam jednak nadzieję, że tym samym nie czyni mnie to klasykiem… Mam dopiero 54 lata i jeszcze dużo pomysłów w głowie. 

Wes Anderson reżyser, scenarzysta, producent. Wielokrotnie nominowany do Oscara, laureat m.in. dwóch Srebrnych Niedźwiedzi czy BAFT-y. Na platformie Netflix oprócz najnowszej „Zdumiewającej historii Henry’ego Sugara” można oglądać też jego pozostałe krótkie metraże kręcone na podstawie twórczości Roalda Dahla: „Łabędź”, „Szczurołap” i „Trucizna”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze