Długa chata budzi się przed świtem. Wtedy w dżungli zasypiają demony, a mgła nad masywem Capuas Hulu podnosi się niczym teatralna kurtyna. Ukazuje najdzikszą część globu: Borneo. Krainę łowców głów
Przez ściany cienkie jak pergamin słyszymy, jak zaczyna się krzątać wujek z biliku nr 5, a dzieci kuzyna spod dwudziestki wypuszczają psy na wspólną werandę. Unia, nasz gospodarz, i jego żona przygotowują szybki posiłek w kuchni. Są tak mili, gościnni i przejęci naszą wizytą, że odstąpili nam swoje materace, a sami śpią tuż obok na macie z kilkumiesięczną córeczką. Za chwilę Unia weźmie kilka rattanowych koszyków, maczetę, zatknie za pas tradycyjny nóż mandau i wyruszy na cały dzień do pracy.
Unia należy do plemienia Iban, jest potomkiem łowców głów i ludożerców. Podobnym nożem jego dziadek – żeby osiągnąć szczęście, zdrowie, dobre plony, płodność kobiet i powodzenie w wielu innych dziedzinach – odrąbywał głowy swoim wrogom. Dziadek Unii był mężnym i szanowanym wojownikiem: kilka takich trofeów, poczerniałych od sadzy i otulonych w siatki z palmy ratangowej, wisi do tej pory pod sufitem tuż koło naszego posłania...
Odporni na cywilizację
Sprzeciwić się przyciąganiu Borneo to zadanie ponad siły. Nie sprostał temu Magellan, który odkrył wyspę w 1521 roku, ani Joseph Conrad, który trafił tu ponad sto lat temu i stąd czerpał inspiracje do swoich powieści. Jacek Pałkiewicz, który Borneo odwiedził dwa razy, opisywał wyspę jako „jeden z najdzikszych skrawków globu, gdzie dominuje zabójczy klimat, bezmiar dżungli, niebezpieczne zwierzęta, trudno dostępny łańcuch górski i zdradliwe rzeki, a zmorą są niezliczone choroby tropikalne i kilkadziesiąt gatunków jadowitych węży, insektów oraz pijawek”.
To właśnie tutaj żyją gatunki roślin i zwierząt, które wciąż czekają na odkrycie. Tu mieszkają orang utany (w języku Ibanów „leśni ludzie”), a w gąszczu lian można natknąć się na dzbaneczniki wielkości człowieka albo osiągającą ponad metr średnicy raflezję – monstrualny pasożytniczy kwiat nazywany „lilią pachnącą trupem” ze względu na rozsiewaną intensywną woń gnijącego mięsa. I to tutaj dzikie storczyki w barwach tęczy porastają najstarszy na świecie deszczowy las niczym pospolite chwasty...
Zachęceni podobnymi opisami wylądowaliśmy w znanym jako pieprzowe zagłębie Sarawaku – malezyjskiej prowincji Borneo – opętani jedną myślą: poznać potomków legendarnych łowców głów. Nie mieliśmy ambicji, żeby dotrzeć do zapomnianego plemienia w samym sercu wyspy, ale nie interesował też nas powierzchowny folklor, jaki oferuje żądnym emocji turystom większość wyspiarskich agencji. I kiedy już straciliśmy nadzieję, że uda nam się trafić do autentycznej lokalnej społeczności, dżungla zesłała nam Abbę.
Abba nosi elegancki lniany garnitur, złoty zegarek i jest parlamentarzystą. Wywodzi się z plemienia Iban – jednej z kilkunastu grup etnicznych określanych wspólnym mianem: Dajakowie. W Sarawaku lud Iban stanowi aż 30 procent populacji. Oznacza to, że Abba, jako jeden z nielicznych, reprezentuje w parlamencie interesy jednej trzeciej społeczeństwa, które faktycznie traktowane jest jak nieistotna mniejszość. Bo Ibanowie nie przyjmują do wiadomości pojęć takich jak globalizacja czy technicyzacja. I mimo że najważniejszym bożkiem tych schrystianizowanych animistów coraz częściej staje się telewizor, nadal żyją tak, jak każe tradycja: w długich chatach nad brzegami trudno dostępnych rzek, utrzymując się z tego, co podaruje dżungla i niewielkie poletka. Dlatego wysiłki Abby, jak sam ze smutkiem zauważa, są paradoksalne: walcząc o poprawę losu swoich pobratymców – w tym głównie o dostęp do edukacji – stara się zmienić to, z czego Ibanowie są najbardziej dumni: ich niebywałą odporność na cywilizację.
Bardzo długa chata...
Abba opowiada to wszystko za kierownicą swojego jeepa, którym podrzuca nas w okolice autostrady prowadzącej do zaprzyjaźnionej autentycznej ibańskiej osady. Autostradą okazuje się rwąca, zdradliwa rzeka, nad brzegiem której zostawia nas, żeby wrócić do swoich obowiązków. Siedzimy obok góry jedzenia, które jest naszą jedyną zapłatą dla mieszkańców wioski. Zwarta, parująca ściana dżungli za plecami wydaje się na nas napierać.
Są skryci, zdradliwi i okrutni. Na całym świecie nie ma drapieżniejszych i bardziej zajadłych łowców głów. Każdy, kto nie należy do ich plemienia, jest wrogiem, którego czaszka powinna ozdobić ich domostwa – tak jeszcze sto lat temu pisała o Dajakach francuska encyklopedia. Do niedawna sądzono, że ich ludobójcze praktyki należą do przeszłości. Tymczasem dziesięć lat temu świat obiegły mrożące krew w żyłach relacje o krwawych walkach rdzennych mieszkańców Borneo z imigrantami z niewielkiej wyspy Madura. Za każdego zabitego tubylca ginęło czterech Madurańczyków. Dajakowie w walce o terytorium obcinali swoim ofiarom głowy i – według niektórych świadectw – zjadali wątroby.
Czekamy. W końcu w pirodze z jednego kawałka drewna pojawia się Unia: niski, krępy, uśmiechnięty od ucha do ucha. Resztki obaw ulatniają się w parnym wieczornym powietrzu, kiedy pakujemy dobytek do łodzi. Osada wynurza się przed nami po godzinie wiosłowania. Cała wioska to jedna bardzo długa chata zbudowana na palach. Mieszka w niej około stu spokrewnionych ze sobą osób. Kiedy brakuje miejsca, po prostu dobudowuje się kolejną izbę. Gdy okoliczna ziemia się wyjałowi, osadę nawiedzi epidemia albo złe duchy, wtedy długą chatę, kawałek po kawałku, przenosi się kilkaset metrów dalej.
Wioska zaskakuje nas ciszą. Wbrew oczekiwaniom nasze pojawienie się nie robi na mieszkańcach żadnego wrażenia. Powściągliwi ożywiają się jedynie na widok przywiezionych słodyczy. Uderza nas ich spokój, nawet dzieci są skupione i poważne, żadne z nich nie płacze, żadne też głośno się nie śmieje. W wiosce są tylko niemowlęta i maluchy – starsze przez prawie cały rok przebywają w szkołach z internatem. Niewielu jest też mężczyzn – żeby utrzymać rodziny, pracują w innych częściach wyspy przy wydobyciu ropy naftowej.
Po stromej kłodzie Unia wprowadza nas na otwarty taras, gdzie suszą się zbiory ryżu i pieprzu, a stąd na zadaszoną wspólną werandę, serce długiej chaty, gdzie koncentruje się codzienne życie. Tu czeka nas rytualny poczęstunek – ryżowe wino tuak jest mętne i wydaje się słabe, ale od nadmiaru emocji kręci się po nim w głowie. Dlatego kiedy tylko gospodarz zaprasza nas do swojej obszernej izby – biliku – padamy na materace ze zmęczenia. Tej nocy śpimy w chacie ludożerców jak zabici.
Jak zostać starcem
Złoto Sarawaku rośnie na poletkach z trudem wydartych dżungli i przypomina mikroskopijne winogrona zatknięte na chmielowych tyczkach. Zielony pieprz ma smak orzeźwiający, biały – najszlachetniejszy – mniej palący i bardziej subtelny niż czarny, z którego przez moczenie, suszenie, ocieranie lub marynowanie otrzymuje się pozostałe odmiany. Żeby zobaczyć tę niewielką plantację, ryzykowaliśmy życie w trakcie karkołomnego spływu pirogą po rwącej, mętnej rzece pełnej skał i przełomów. My, wielce podekscytowani, i Unia – niewzruszony, pełen gracji i zwierzęcej siły w chudym, żylastym ciele.
Zobowiązaliśmy się do pomocy w zbiorach, a już jesteśmy wyczerpani. Stoimy, bezradnie obserwując, jak nasz przewodnik zręcznymi ruchami napełnia jeden koszyk za drugim. Ryż, pieprz, maniok, kauczuk i wszystkie owoce lasu to podstawa egzystencji Ibanów i środek wymienny za ropę. Nie ma ropy – nie ma prądu z generatora. Nie ma prądu – nie ma telewizji i malezyjskich oper mydlanych, którymi żyje cała chata po zmroku, kiedy nie można już pracować. Ibanowie nie oparli się cudom techniki – widok satelitarnych talerzy, telewizorów i odtwarzaczy DVD nie należy tu do rzadkości.
Unia szykuje obiad – grilluje rybę, świńskie ryje, a w puste pędy bambusa wciska serce palmy, herbatę i ananasa, po czym wszystko umieszcza w ognisku. Z pozostałych części łodygi wyczarowuje dla nas całkiem poręczne kubki i sztućce, a po chwili z miną wytrawnego szefa kuchni serwuje prawdziwą ucztę na liściach bananowca.
Ibanowie nie zaprzestali uprawiania tradycyjnych rzemiosł przodków: kobiety słyną z wyplatania koszy i tkactwa, a mężczyźni są sprawnymi rzeźbiarzami i stolarzami – średniej wielkości pirogę potrafią wydłubać w niecałe dwie godziny. Polują w dalszym ciągu za pomocą dmuchawek i zatrutych strzał, które paraliżują ofiarę w kilkanaście sekund.
Unia tłumaczy nam na migi, na jakie zwierzęta nie należy polować, żeby nie rozgniewać bogów. Listę otwiera krokodyl, pyton, tygrys, niedźwiedź i orangutan – pod ich postacią ukazuje się bóg rzeki. Szczególnie krokodyl jest dla Ibanów świętym zwierzęciem: jego podobizna wyrzeźbiona na drzwiach izb mieszkalnych i innych sprzętach działa jak silny amulet. Dusze Ibanów są pojemne – animistyczna religia nie przeszkadza w wyznawaniu chrześcijaństwa albo islamu. Wcale nas to nie dziwi – kiedy wsiadamy z powrotem do łodzi, my również zaklinamy bogów w każdej postaci. Teraz już rozumiemy sens dajackiego porzekadła: Kto czterokrotnie przepłynął w górę rzekę i spłynął nią z prądem, staje się starcem.
Z dmuchawkami na buldożery
Taniec mężczyzny jest dynamiczny, a jego ruchy pełne agresji i siły. Ciało zdobi misterny tatuaż, a głowę – pierzasta korona. Mężczyzna rusza rękami jak skrzydłami – oto na ziemię zstępuje Sengalang Burong, ptasi bóg wojny, najważniejsze z ibańskich bóstw. Na jego cześć podczas trwającego siedem dni festiwalu Gawai Burong chata wypełnia się rytualnym śpiewem, tańcami, błogosławieństwami:
Wznoszę koguta nad twoją głową/ Modląc się do Boga/ Żeby zesłał nam zdrowie, szczęście i pokój/ Jeżeli los twój jest zły/ Niechaj ta ofiara uczyni go dobrym/ Jeżeli jest dobry/ Niech uczyni go jeszcze lepszym.
Do tańca dołączają kobiety – delikatnie kołyszą biodrami. Ich ruchy są płynne i eleganckie, a drobne twarze z niewielkimi nosami zadziwiająco ładne. Starsze z nich mają ręce pokryte tatuażami i płatki uszu rozciągnięte aż do ramion przez ciężkie pierścienie.
Kiedy naśladujemy tancerzy, wybuchają nagle gromkim śmiechem. To pierwszy i ostatni raz, kiedy widzimy śmiejących się Ibanów. Na co dzień są wycofani, skupieni, poważni. Czy tęsknią za dziećmi i mężami, którzy do domu przyjeżdżają tylko na festiwale? Czy zdają sobie sprawę, że edukacja nie przyniesie wiosce korzyści i nie zmieni codziennej harówki, bo wykształceni i tak opuszczą osadę, żeby szukać perspektyw w miastach? A może słyszą, jak płaczą duchy karczowanej dżungli? I martwią się, jaki będzie ich los, kiedy liczące 130 milionów lat lasy deszczowe Sarawaku zostaną zniszczone?
Lasy Borneo najprawdopodobniej skrywają rośliny mogące być lekarstwem na nowotwory, AIDS i malarię. Jednak mimo wielu starań organizacji ekologicznych w malezyjskim stanie Sarawak i indonezyjskiej części wyspy – Kalimantanie – nadal praktykowany jest rabunkowy wyrąb drzew. Olbrzymie połacie dżungli są zamieniane na dochodowe plantacje palmy olejowej. Ibanowie i inne ludy Dajaków się buntują. W połowie lat 80. doszło nawet do rewolty: za pomocą dmuchawek, łuków i zatrutych strzał udało im się powstrzymać buldożery. Na krótko. Skończyło się grzywnami, procesami, aresztem.
W walce z piłami tarczowymi i bezdusznymi prawami biznesu to potomkowie nieustraszonych łowców głów są bezbronnymi ofiarami
Borneo, trzecia co do wielkości wyspa na świecie, jest podzielone między Indonezję, Malezję i Brunei. Około sześciomilionowy lud Dajaków, przybyły na Borneo z Azji Południowo-Wschodniej, Sumatry i Jawy, zamieszkuje centralną, indonezyjską część wyspy i stanowi większość populacji tego regionu. Plemiona zaliczane do Dajaków wyznają chrześcijaństwo, animizm i islam.