Złodziej, który zostawia arbuza w obrabowanym sejfie, wiedźma zamawiająca uroki i miłość na wykwintnych odeskich salonach. W drugim tomie sagi „Czarna walizka” odbywamy podróż z Odessy do Lwowa, Krakowa, Zakopanego i Nowego Jorku.
, pisarka, poetka i malarka, ur. w 1959 r. Córka poetki Alicji Pochylczuk oraz dziennikarza Sylwestra Dzikiego. Absolwentka wydziału anglistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Zadebiutowała w 1981 roku tomikiem wierszy „Zapiski pewnej hipiski”. Autorka m.in.: „Tercetu prowincjonalnego”, „Wdowiego Wzgórza”, „Życia motyli” i „Zginęła mi sosna”. Napisała kilkanaście książek dla dzieci i młodzieży, za które otrzymała wiele prestiżowych nagród. Pierwszą została nagrodzona w czasie, gdy pracowała w gimnazjum w Wieliczce jako nauczycielka języka angielskiego. Z zazdrości najpierw nie pozwolono jej na urlop, by mogła nagrodę odebrać, a następnie zwolniono nauczycielkę z pracy. Obecnie wykładka język angielski na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie i pisze.
Saga „Czarna walizka” oparta jest na losach jej własnej rodziny, pochodzącej z Ukrainy. Inspiracją do napisania powieści była tułaczka przodków i liczne skandale rodzinne, a także postać złodzieja, który zawsze w obrabowanym przez siebie sejfie zostawiał arbuza… nawet zimą. Cykl zostanie wydany w czterech tomach.
Katarzyna Ryrych jest czołową aktywistką krakowskiego undergroundu artystycznego, inicjatorką nieoficjalnych imprez artystycznych. Gra na kilku instrumentach, śpiewa w klubach. Sama określa swą muzykę liryką suicydalną lub eksperymentem muzycznym. Działaczka kultury off-streamowej, karykaturzystka i autorka komiksów.
Pierwsze, co przyszło Zinaidzie do głowy, kiedy Marię z Ksenią odwieziono do niewielkiego pensjonatu, to było wielkie sprzątanie całego domu, zupełnie jakby chciała się pozbyć jakiegokolwiek śladu obecności synowej.
W tym celu zatrudniła kilka dziewcząt i z przyjemnością obserwowała, jak pracują. Nie musiała tego robić, ale od dawna w domu nie działo się nic. Raczej bywała u znajomych, niż przyjmowała, i za każdym razem czuła, że jej przyjaciółki mają na końcu języka kłopotliwe pytanie dotyczące, rzecz jasna, Marii, a nie romansu Mikołaja, o czym wiedziało już całe miasto.
Ostatni do uporządkowania był pokój synowej.
Po raz pierwszy od dłuższego czasu Zinaida weszła do środka.
– Otwórzcie okno – rozkazała, gdyż w powietrzu unosił się dziwnie ciężki, słodkawy zapach.
Pościel i firanki natychmiast zabrano do prania, dywan zaniesiono do wytrzepania na tylne podwórko, usunięto resztki świec i wydarte z pierzyny pióra.
– Podejdź tu! – zawołała jedną z dziewczyn, wyglądającą na najbardziej rozgarniętą.
– Tak, proszę pani? – Dziewczyna otarła czoło rękawem bluzki.
– Niech to zostanie między nami – powiedziała Zinaida, podając jej monetę. – Znajdź mi babkę, taką co zamawia, odczynia uroki.
Tamta pokiwała głową.
– Znajdę – obiecała.
Zinaida ofiarowała jej jeszcze żakiet Marii, który od dawna wisiał w szafie, i parę rękawiczek.
– Ale pani wie… – Dziewczyna zatrzymała się w drzwiach, tuląc do siebie skarby. – Diabła może tylko wiedźma przegonić…
Diabła, pomyślała Zinaida. Takie czasy, że diabeł przybiera anielską postać, dodała w myślach i zaraz się za to zganiła.
*
Babka pojawiła się wieczorem. Mała, chuda, okryta chustą, oczy miała dziwnie błyszczące jak jakiś drapieżnik. Zinaida wpuściła ją tylnymi drzwiami i sprawdziwszy, czy nikt ze służby nie widzi, przemyciła niecodziennego gościa na pokoje.
W drzwiach sypialni Marii kobieta się zatrzymała.
– Złe – powiedziała chrapliwym głosem. – Dużo złego.
Zdjęła z głowy chustkę i cienki siwy warkocz opadł na plecy. Kucnęła w progu i zaczęła wyjmować z płóciennego worka dziwne przedmioty – czarną świecę, krzyż, pęczki ziół, puszkę z jakimś proszkiem.
Potem weszła do sypialni, kawałkiem kredy narysowała na podłodze dziwną, pięcioramienną gwiazdę i stanąwszy w jej środku, zaczęła coś mamrotać.
Zapaliła świecę, sypnęła w jej płomień garść proszku i podpaliwszy pęczek ziół, zaczęła obchodzić cały pokój, mrucząc coś monotonnie.
Zinaida nie potrafiła oderwać od niej oczu.
Czuła lęk połączony z ciekawością. Zaciskała mocno splecione ręce, a od zapachu dymu kręciło jej się w głowie.
Kobieta zatrzymała się nagle, podniosła w górę ręce i drapieżnie rozcapierzywszy palce, wydała krótki okrzyk.
Po podłodze potoczyło się coś czarnego, jakby niewielki kłębek. Zatrzymał się na środku pokoju i zniknął.
– Ot, złe przepadło – orzekła starucha, starła kredę z podłogi, przyjęła zapłatę, spakowała swoje rzeczy i wyszła.
Pod Zinaidą ugięły się nogi.
Konstanty znalazł ją siedzącą na podłodze na progu pokoju Marii.
– A cóż ty tu robisz? – zapytał, pomagając żonie wstać. – Wyglądasz, jakbyś diabła zobaczyła…
A zobaczyłam, pomyślała.
– Śmierdzi tu jakimś paskudztwem. – Pociągnął nosem.
Podszedł do okna i otworzył je na oścież.
Na parapecie – ku swemu zdumieniu – odkrył martwą wronę.
– To musiało tak śmierdzieć – powiedział do żony. – Okno zostawimy otwarte na noc. Piętro, nikt nie wejdzie.
Zamknął drzwi, a Zinaida przekręciła w zamku klucz.
– Z przyzwyczajenia – powiedziała, ale prawda wyglądała inaczej.
Czymkolwiek był ów czarny kłębek, nie miała ochoty znaleźć go w żadnym innym pomieszczeniu.
Tej nocy spała ciasno przytulona do męża.
Przy śniadaniu wyglądała tak nieswojo, że Konstanty zastanawiał się, czy nie wezwać lekarza. W końcu z trudem dowiedział się, co zaszło.
– Zabobony – stwierdził.
Pozostawiwszy żonę w jadalni, udał się do kuchni, gdzie rozprawiano o tym, jak to pani wezwała Czarną Marfę, aby oczyściła dom.
– A któż to taki? – zdziwił się i pomyślał, że w tym domu nic się nie ukryje.
– Straszna kobieta – powiedziała kucharka. – Sam diabeł jej się boi.
– To dobrze. – Konstanty się uśmiechnął. – A gdzie jej szukać?
– Jak potrzebna, to sama się znajdzie. Niech pan złego nie szuka.
I odszedł z niczym. Znaczy się, zła, myślał. Co za czasy, co za ludzie.
Jako że Zinaida z powodu nieznośnego bólu głowy poszła się położyć, w jadalni zastał tylko Mikołaja.
Od wyjazdu Marii minęły zaledwie dwa dni, a syn już wyglądał zupełnie inaczej.
– I cóż tam? – zapytał.
Konstanty machnął ręką.
– Zawsze była taka rozsądna – westchnął – a teraz…
Mikołaj spojrzał na zegar.
– Wychodzę – powiedział. – Wrócę późno.
– A wracaj, kiedy chcesz.
Klepnął syna w plecy, po sztubacku, zupełnie jakby to on sam wybierał się z miłą, towarzyską wizytą.
Długo patrzył, jak Mikołaj oddalał się chodnikiem, lekkim krokiem człowieka, któremu zdjęto z pleców ciężar. Źle zrobiliśmy, pomyślał po raz nie wiadomo który.
Mikołaj zaś szedł do Rudej Kotki, świadomy, że tak naprawdę ma niewiele czasu, aby skorzystać z życia. Za rogiem natknął się na dziwną postać. Wyglądała zupełnie jak czarownica z książki z bajkami, którą czytała mu ciotka, kiedy był jeszcze dzieckiem.
– Wielki pan – powiedziała niskim, zachrypniętym głosem – i wielki, wielki ciężar. Pan da pieniądz, Marfa uwolni i już zawsze będzie święto. Zawsze będzie niedziela.
To mówiąc, złapała go za połę marynarki ręką podobną do szponów jakiegoś drapieżnego ptaka.
– Cóż ty chcesz ode mnie, kobieto? – krzyknął zaskoczony.
– To pan ode mnie chce… albo zechce… – Roześmiała się, rozluźniła palce i stała przed nim, powiewając chustą niby skrzydłami. – Zabrać mogę… uwolnić… – niosło się w powietrzu. – Śmierć widzę… Kysz… kysz… Pan da pieniądz… Odegnam…
– A idźże ty, wrono – warknął. Odepchnął ją i gdyby nie pobliskie drzewo, byłaby upadła.
Ku jego zdziwieniu nie wybuchnęła złorzeczeniami i obelgami – ale śmiechem, przypominającym krakanie.
Kha-kha-kha – jeszcze długo dźwięczało mu w uszach. Khe-khe-khe.
Wydarzenie to – wstrząsające i zarazem komiczne – wytrąciło go z równowagi.
Nawet kiedy siedział w niewielkim saloniku swej przyjaciółki, nie mógł się pozbyć obrazu napotkanej w biały dzień czarownicy.
– A wiesz ty – powiedział, czując, że musi się tym z kimś podzielić – co mi się przytrafiło?
– Sam widzisz – stwierdziła, wysłuchawszy opowieści –że obłęd jest zaraźliwy. Kiedy człowiek żyje pod jednym dachem z… z osobą dotkniętą szaleństwem, sam zaczyna myśleć w dziwaczny sposób. To jest jak choroba. A teraz chodź, chodź, zobacz, co dzisiaj przyszło…
Nad łóżkiem w sypialni, w której gościł coraz częściej i coraz bardziej oficjalnie, wisiał obraz. Był to niewątpliwie portret pani domu, acz bardzo osobliwy.
Zupełnie jakby ktoś, malując twarz, namalował wnętrze. Zajrzał w duszę modelki i wydobył z niej na światło dzienne wszystko, co było ukryte.
– Pamiętasz, jak byliśmy w Zakopanem? – Roześmiała się. – Ten modny malarz, co to wszystkie kobiety chciały u niego portrety zamawiać?
Mikołaj skinął głową.
– Sam mi zaproponował… No, nie chmurz się, po prostu oświadczył, że chciałby mnie namalować, a kiedy powiedziałam, że zbieramy się do wyjazdu, zrobił mi zdjęcie i wziął adres.
– I tak za darmo? – obruszył się Mikołaj, bo sprawa zaczęła mu się wydawać podejrzana.
Nagle wyobraził sobie Ewelinę w tej sypialni, z kimś innym, niekoniecznie z malarzem. Przecież każda kobieta, choćby nie wiadomo jak wyzwolona, chciałaby mieć oparcie, zabezpieczenie, a tego dać jej nie mógł.
– Ależ skąd! – odparła. – Przesłałam mu pieniądze, według umowy.
– A jaka była ta umowa? – zapytał, starając się o beztroski ton.
– Zazdrosny jesteś! – wykrzyknęła triumfalnym tonem. – Nie musisz, nie powinieneś. Umówiliśmy się, że jeśli portret mi się spodoba, zapłacę, a jeśli nie, to spalę, a popiół odeślę.
– Ot, ekscentryk – mruknął, całując jej szyję.
Dzień spędzony u kochanki nie był jednak tak beztroski, na jaki się zapowiadał. Mikołaj nie mógł pozbyć się wrażenia, że patrzą na niego drapieżne oczy Czarnej Marfy. Zupełnie jakby była obok, w sypialni.
– A ty jakiś nieswój jesteś – zauważyła Radliczówna. – Tak żeś się tą wiedźmą przejął…
– No widzisz – odrzekł – sama powiedziałaś „wiedźma”.
Ewelina westchnęła.
– Mik, jeśli cię to uspokoi, to daj jej jakąś monetę, ja w takie rzeczy nie wierzę, ale wy tam…
Zrozumiał, że miała na myśli jego dom.
– Zrób, jak mówię.
Wyszedł, kiedy zaczęło się zmierzchać. Po drodze ukłonił się kilku znajomym, zdając sobie sprawę, że tamci właśnie zyskali kolejną okazję do plotek, i skręcił na przedmieście, gdzie miał nadzieję spotkać kobietę, która tak bardzo wytrąciła go z równowagi.
Ale Czarna Marfa jakby zapadła się pod ziemię.
Fragment książki: