Warto sobie uświadomić, że każda chwila niesie wybór pomiędzy tym, co nas niszczy, wprowadza w nasze życie chaos, a tym, co nas buduje i zaprowadza w nas ład. I to od nas zależy, co wybierzemy – mówi psychoterapeutka Krystyna Łukawska, autorka internetowych warsztatów dla mam.
Mama bywa zapracowana, zmęczona, zestresowana, zdenerwowana, ale zrelaksowana? To niemożliwe, zwłaszcza jeśli ma małe dzieci.
Warto się zastanowić, co to znaczy zrelaksowana mama. Na pewno nie jest to mama, która się nie stresuje. Wszyscy się stresujemy, mama też i nie ma co się łudzić, że stresu unikniemy. Nasze życie staje się bowiem coraz bardziej intensywne. Zrelaksowana mama to jest taka mama, która – po pierwsze – umie radzić sobie ze stresem, a nie taka, która nie przeżywa stresu. Czasami mamy skarżą się: „Nie mogę przestać się niepokoić, nie umiem się nie martwić”. Odpowiadam im: „Też się przejmuję, denerwuję, wszystkie to robimy”. Choćbyśmy nie wiem jak miały zaawansowane kariery, to jeśli mamy dzieci, rodzina pozostaje w centrum naszego życia i bywa źródłem niepokoju. Ale przede wszystkim jest źródłem satysfakcji! Bycie mamą to coś najlepszego, co mogło nam się przytrafić. Jednak żeby móc czerpać z tego doświadczenia radość, trzeba ją świadomie budować. Zrelaksowana mama to – po drugie – mama, która daje sobie prawo do tego, żeby zadbać o siebie. A więc nie czuje się winna, kiedy zostawia dziecko pod dobrą opieką i wychodzi z domu, żeby poćwiczyć, spotkać się z przyjaciółką, zrobić coś, co przynosi jej przyjemność. Ale najważniejsza dla osiągnięcia stanu prawdziwego zrelaksowania jest umiejętność BYCIA, a nie tylko działania.
Mamy relaksują się na przykład rozmowami na Facebooku.
I to nic złego. Jeśli chcę być zrelaksowaną mamą, to regularnie robię coś dla siebie, niezależnie od kontaktów z dzieckiem, na przykład korzystam z Internetu. Warto jednak wiedzieć, że walutą, jaką płacimy za korzystanie z Internetu, jest nasza uwaga. Badania z 2008 roku – teraz prawdopodobnie te liczby są jeszcze większe – pokazują, że przeciętna osoba pochłania 34 gigabajtów informacji dziennie, co przekłada się na 100 tysięcy słów, przy czym 1 gigabajt to na przykład symfonia albo pełnometrażowy film. Codziennie pochłaniamy taką ilość informacji! Badania pokazują, że Internet, dostarczając mózgowi nieustannej stymulacji, powoduje rodzaj chemicznego uzależnienia. Wydziela się wtedy dopamina wywołująca uczucie przyjemności, więc chcemy to robić. Nie zatrzymamy rozwoju technologii, nie ma sensu jej potępianie, sama jestem jej wielką fanką. Trzeba tylko nauczyć się z niej korzystać. Ja też lubię pobyć na Facebooku, ale pod koniec dnia zadaję sobie samej pytanie: „Co przyniosło mi balans, spokój, radość, szczęście?”. I żeby na to odpowiedzieć, konieczne jest: BYCIE.
Co to takiego?
To umiejętność uwolnienia się od presji czasu i pośpiechu, którym wszyscy nieustannie ulegamy. Doskonale pamiętam tę presję. Dzwoni do mnie przyjaciółka, a ja pytam: „Czy to coś ważnego, bo nie mam czasu. Dziecko o coś mnie prosi, a ja je poganiam: „Tylko szybko, bo się spieszę”. A ile czasu zajmuje wysłuchanie pytania dziecka? 30 sekund? Pośpiech to fałszywa koncepcja na życie. Alternatywnym rozwiązaniem jest uczenie się BYCIA. Ćwiczenie tej umiejętności zajmuje naprawdę niewiele czasu, wystarczy 30 sekund, minuta na godzinę przeznaczona na zatrzymanie się i świadome oddychanie. W sumie daje to kilkanaście minut BYCIA w ciągu dnia. To naprawdę nic w porównaniu z czasem, który przecieka nam przez palce. Badania neuropsychologiczne pokazują, że do tego, aby można tworzyć, być kreatywnym, trzeba przeplatać działanie BYCIEM.
Czyli odpoczynkiem?
Nie do końca. Słowo „odpoczynek” kojarzy się z aktywnością fizyczną – jedziemy na narty, na rower, biegamy. To, oczywiście, jest odpoczywanie ważne i potrzebne dla naszego rozwoju. BYCIE to jednak coś więcej. To moment zatrzymania naszego umysłu, nieidentyfikowanie się z wszystkimi myślami, jakie przelatują nam przez głowę, co pozwala zauważyć, że niektóre z nich są po prostu głupie i nie warto się w nie wciągać. Trzeba pamiętać, że 40 procent naszego działania jest działaniem nawykowym. A to znaczy, że reagujemy nie tak, jak wymaga tego sytuacja, często nawet nie tak, jakbyśmy chcieli, tylko tak, jak mamy to wdrukowane przez wychowanie, edukację, przyzwyczajenia.
BYCIE powściąga reakcje nawykowe?
Tak. Taką reakcją nawykową jest na przykład mówienie do dziecka: „uważaj!”. Ja też ciągle to powtarzałam. Pamiętam też, jak mój ojciec wołał z przerażeniem: „uważaj”, co miało oznaczać tylko to, że się boi, że zrobię sobie jakąś krzywdę, nic więcej. A więc kiedy uświadomiłam sobie, że to nie jest pomocne zawołanie, a nawet, że wprowadza niepokój, to postanowiłam się powstrzymywać od mówienia takich słów. Dobra wiadomość jest taka, że nawet dzieci można nauczyć powstrzymywania się. Ale nie można uczyć dzieci czegoś, czego sami nie umiemy. Jako mama wypowiedziałam wiele nieodpowiednich i okrutnych słów, dopóki nie uświadomiłam sobie tego i nie nauczyłam się wyrażać swojego niezadowolenia z szacunkiem i życzliwością dla dziecka.
Co daje bycie zrelaksowaną mamą?
Uwolnienie od poczucia winy. Poczucie winy bardzo nas bowiem obciąża. W zachodniej kulturze obwiniamy się od setek lat, na winie i karze opierały się systemy edukacyjne. Nawet jeśli teraz wiemy, że obwinianie nie ma sensu i nie pomaga ani w uczeniu, ani w rozwoju, to ciągle pojawia się nawykowo. Z mojej pracy z mamami wynika, że one przede wszystkim obwiniają się same. I drugi problem – nie dają sobie prawa do błędów.
Bo wszystkie chcemy być idealnymi matkami.
Mam wrażenie, że same na sobie przeprowadzamy test: zdałam egzamin, czy go oblałam. I bardzo często odpowiadamy: „oblałam”. Zajmujemy się głównie tym, co zrobiłyśmy nie tak, podczas gdy jako mamy niesłychanie się staramy, wkładamy w wychowanie dziecka wiele troski, starań, pracy, nieprzespanych nocy, a w ogóle tego same nie doceniamy! Kiedy pojawia się nawykowe samoobwinianie: „Znowu nawaliłam, znowu sprawiłam, że synek się rozchorował”, dobrze jest zrobić krótki moment przerwy i zauważyć: „Oto odzywa się we mnie mój wewnętrzny krytyk”. Zamiast sobie coś wyrzucać, lepiej zobaczyć to, że czegoś nie umiem, że byłam bezradna. Można wykonać wtedy proste ćwiczenie: porównać ową sytuację do scenariusza filmowego i zastanowić się, co bym w nim zmieniła, żeby film zrobiony na jego podstawie mi się podobał. Jestem wielką entuzjastką warsztatów i w ogóle uczenia się. Sama korzystałam z wielu warsztatów i nadal to robię. Mam za sobą 25 lat intensywnej i regularnej medytacji, więc dla mnie zatrzymanie jest już łatwe i naturalne. Ale na początku było niesłychanie trudne. Uważam, że w każdym wieku można się zmienić, najpierw jednak trzeba nauczyć się BYCIA.
Krok po kroku uczy pani tego na stronie www.zrelaksowanamama.pl (polecam!). W końcu uda nam się kiedyś posiąść sztukę bycia zrelaksowanymi?
To złudzenie, że możemy ten stan osiągnąć. W życiu cały czas balansujemy między równowagą a jej brakiem. To tak, jakbyśmy chodzili po cienkiej linie. Nawet duchowi nauczyciele nie żyją w stanie permanentnej równowagi, oni tylko wiedzą, jak szybko ją odzyskać. Zacząć można od zatrzymywania się i świadomych oddechów. Starać się zauważać, ale nie utożsamiać z głosem wewnętrznego krytyka. Ćwiczyć się w życzliwości i łagodności w stosunku do siebie. Myślę, że często nie umiemy okazać życzliwości, miłości, bo nas tego nie uczono. Rodzice bardziej starali się nauczyć nas, czego nie robić, co jest dla nas niedobre, niż tego, co robić i co jest dla nas dobre. Bardziej chronili, niż poświęcali czas i uwagę.
To ważne, żeby regularnie dbać o życzliwą, przyjazną atmosferę w domu. Okazujmy dzieciom miłość, ciepły i serdeczny dotyk, patrzmy sobie nawzajem w oczy i mówmy: „O, jak się cieszę, że się cieszysz, to cudowne, że ci się udało”. Dziecko rośnie, gdy widzi zachwyt w oczach mamy. Celebrujmy momenty bycia razem, posłuchajmy z autentycznym zaangażowaniem historii, jakie opowiada dziecko.
Łatwo powiedzieć… Wiele mam uzna, że to niewykonalne.
Często narzekamy na dziecko, ponieważ nie możemy wybaczyć sobie tego, co mu zrobiłyśmy. Na przykład tego, że kiedy było chore, marudne, nakrzyczałyśmy na nie. Nasza reakcja wynikała nie ze złych intencji, tylko z bezsilności i nieumiejętności stawiania dziecku granic z szacunkiem i życzliwością. Na spotkaniach z rodzicami podkreślam, że jestem za wychowaniem bez kar. Rodzice odpowiadają, że wychowanie bezstresowe się skompromitowało. Ale wychowanie bez kar nie ma nic wspólnego z wychowaniem bezstresowym. Dziecko niesłychanie potrzebuje dyscypliny, każdy z nas jej potrzebuje, niczego nie moglibyśmy osiągnąć, gdyby nie dyscyplina. Naszym zadaniem jest więc nauczyć dziecko dyscypliny. A będzie to możliwe wtedy, kiedy sami zaczniemy czuć się swobodnie ze stawianiem dziecku wymagań, ograniczeń, ale bez upokarzania, obwiniania, oskarżania, z życzliwością i szacunkiem. I czasami to bardzo trudne, bo sami takiego traktowania nie doświadczyliśmy. Dyscyplina nie polega na tym, żeby karać. W karze zawiera się pewien rodzaj upokorzenia, pokazanie, że mam władzę. Oczywiście, rodzice mają władzę nad dzieckiem, ale nie ma potrzeby jej podkreślać. I to nieprawda, że zbuntowany nastolatek nie chce dyscypliny. On tak naprawdę marzy, żeby rodzice pomogli mu przejść przez trudny okres w życiu, ale żeby zrobili to z szacunkiem i życzliwością, żeby pokazali, że są po jego stronie, że nie chcą go zniszczyć, tylko pragną uszanować jego przestrzeń, osobowość. Swoboda w spokojnym stawianiu wymagań daje mamie niesłychaną siłę. Warto ją budować także poprzez chwile zatrzymania.
Co daje nam stan zrelaksowania?
Spokój, odprężenie, jasność umysłu. Zmienia jakość naszych relacji z dzieckiem, partnerem, przyjaciółmi, ale przede wszystkim ze sobą samym. Warto sobie uświadomić, że każda chwila niesie wybór pomiędzy tym, co nas niszczy, wprowadza w nas chaos, a tym, co nas buduje i zaprowadza ład. Jest taka mądra przypowieść o starym Indianinie, do którego przychodzi wnuczek i mówi: „Nienawidzę kolegi, bo potraktował mnie niesprawiedliwie”. Na co dziadek: „Ja też czasami czuję nienawiść do tych, którzy są chciwi i aroganccy. Ale nienawiść jest jak trucizna, którą pijesz w nadziei, że otruje drugą osobę. We mnie i w każdym z nas są dwa wilki, które toczą walkę. Jeden – pełen chciwości, agresji, zazdrości, pesymizmu – dąży do wojny i zniszczenia. A drugi – pełen dobroci, miłości, wyrozumiałości, optymizmu – dąży do pokoju i harmonii. Każdy z nich chce dominować, chce być ważniejszy”. „A który z nich wygra dziadku?” – zapytał wnuczek. „Ten, którego będziesz karmił”.
Ta przypowieść pięknie pokazuje, że w każdym momencie życia mamy wybór. Żeby jednak był możliwy, musimy na moment się zatrzymać i po prostu BYĆ, bo w tym BYCIU zapala się żarówka świadomości, dzięki której możemy zobaczyć nasze życie z innej perspektywy.
A gdy same się zmienimy, to nie ma siły, żeby nie zmienili się ludzie wokół nas.
To niewiarygodne, jak to działa! Dlatego warto zacząć dzień nie od narzekań, że to niezrobione, tamto niezrobione, tylko od uśmiechu i serdecznego powitania dziecka: „Dzień dobry, jak spałaś, jak się czujesz”. Ale najpierw trzeba uśmiechnąć się do siebie i pomyśleć: „Dzisiaj jest nowy dzień, postaram się być życzliwa dla siebie”. Bo kiedy uśmiecham się do siebie, uśmiech pojawia się także na twarzach innych.
Krystyna Łukawska – psychoterapeutka, coach, absolwentka Instytutu Psychologii UW, autorka wielu seminariów i warsztatów (w tym internetowych adresowanych do mam: www.zrelaksowanamama.pl) i książki „Szczęśliwi rodzice – szczęśliwe dzieci”. Od 27 lat mieszka w USA. Mama Kai (lat 231) i Maksyma (27).