1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. Żyć po żałobie

Żyć po żałobie

Jak przeżyć żałobę po śmierci najbliższych, ukochanych ludzi? Wydaje się, że z ich odejściem odchodzi także część nas samych, i tej straty już nikt i nic nie uleczy. A jednak siły życia są potężne. W naszych sercach żyją radość i spokój. Jak tam dotrzeć?

– Wysłałam do przyjaciół SMS-a: „potrzebuję ciszy, chcę być sama”. Przez miesiąc nie wychodziłam z domu. Wyłam z bólu. Gdyby mnie ktoś wtedy zobaczył, zadzwoniłby do szpitala psychiatrycznego – mówi Ewa Korczak, która pięć lat temu straciła męża, a dziesięć miesięcy później siedmioletnią córeczkę Nosię. – Po tym miesiącu zanurzyłam się w głębokiej ciszy w sobie. – Sześć lat po śmierci taty w kręgu mężczyzn otworzyła się moja rana, a ból długo wypływał ze mnie wraz ze łzami – mówi Bartek Kozłowski, którego ojciec zginął w tragicznych okolicznościach w wieku 40 lat. – Gdy przechodzi się przez ciemną otchłań rozpaczy, nie widać światła, ale to nie znaczy, że już nigdy go nie będzie. Trzeba przejść przez ciemność, nie zatrzymywać się. – Popadłam w depresję – mówi Małgorzata Wszoła-Dobosz. Dwa lata temu straciła 26-letniego syna. – Snułam się po domu w piżamie, nie ubierałam się, dużo jadłam. – Potem gdzieś chodziliśmy z mężem, ale nie pamiętam gdzie. Lekarz powiedział mi, że muszę schudnąć. Pomyślałam, że to niedorzeczne, po co mam chudnąć, skoro jest mi wszystko jedno, żyję czy nie. Ratunkiem okazała się terapia, medytacje. Wróciłam do żywych.

Bez skóry

Nie zapomnę tej rozmowy. Maria Bojarska, wdowa po Tadeuszu Łomnickim, opowiadała mi o miłości do męża i o depresji, w jaką na długie lata popadła po jego śmierci.

– Gdyby ktoś potrafił mnie przytulić, być może wybuchłabym płaczem i to by mnie uratowało – mówiła. – Ale ja nie płakałam; nie miałam siły, nie jestem aż tak otwarta. Gdybym spotkała kogoś, kto rozumie, że nie można wziąć się w garść… To nadzwyczajne szczęście mieć w żałobie kogoś takiego przy sobie. Potrzebowałam czułości, przytulenia, pogłaskania, bo najważniejsze dzieje się poza słowami.

Marzyła, by choć przez chwilę być kobietą Wschodu, bo one w rozpaczy potrafią szarpać włosy, drapać twarz, wrzeszczeć i bić pięściami w ścianę.

Autor „Tybetańskiej księgi życia i umierania” Sogjal Rinpocze, często towarzyszący ludziom w żałobie, pisze, że w tym najtrudniejszym okresie potrzebujemy siebie nawzajem: „komu ci ludzie mają wypłakać swoją bezsilność i żal, i smutek, i rozpacz, jeśli nie wam?”

– W żałobie człowiek jest bez skóry – mówi Ewa Korczak. – To dlatego we wszystkich kulturach po śmierci bliskich osób nosi się czarny albo biały strój, który ma zwracać uwagę na szczególny stan osoby, którą dotknęła strata. I że trzeba być wobec tej osoby bardzo, bardzo delikatnym.

Mąż Ewy Izraelczyk Yehiel (dla bliskich Hiki) zachorował po sześciu latach ich wspólnego życia. Spotkali się jako dorośli ludzie, oboje mieli dzieci z poprzednich związków.

– Bycie razem odmieniło nas – mówi Ewa. – Dostałam bezwarunkową akceptację. On – miłość i czułość.

W ciągu dwóch lat rzadka choroba szpiku kostnego rozwinęła się w ostrą białaczkę. Oboje wiedzieli o zbliżającym się końcu. Hiki nie zdecydował się na przeszczep szpiku, wolał spędzić wakacje z Ewą i ich sześcioletnią wówczas córeczką Nosią. Mówił, że każda sekunda z nimi to najlepsze lekarstwo. Był szczęśliwy, biegając z Nosią po plaży, czytając jej przed snem bajki i wymyślając dla niej historie o dziewczynce, która wędrowała przez najróżniejsze krainy.

W szpitalu Ewa siedziała przy nim do ostatniego momentu. – Umierał, a ja mu śpiewałam – wspomina. – Wiedziałam, że nie mogę go zatrzymywać, bo to by było egoistyczne. Mówiłam: „Możesz już spokojnie odejść. Idź”. To było ogromnie trudne, bo część mnie szła za nim.

Odszedł o drugiej w nocy. Lekarze do końca, za wszelką cenę chcieli go ratować, reanimować. Zagroziła, że „położy się na nim i nie pozwoli”.

– Jaki brak szacunku dla śmierci, dla umierającego człowieka! – mówi wzburzona. – Nie jesteśmy Panem Bogiem! A chory człowiek nie jest przedmiotem, workiem, który można przerzucać z kąta w kąt, bez pytania. Ciało umęczone, chore musi umrzeć. Śmierć to potężna siła, z którą nie możemy wygrać.

Gdy umarł, położyła się przy nim, przytuliła się do jeszcze ciepłego ciała. Nie ma słów, aby wyrazić ból, który wówczas czuła. A z drugiej strony – zgoda – tak miało być, los się wypełnił.

Trumna przez kilka dni stała w domu. Od furtki do domu ustawiła aleję ze świec. Przychodzili ludzie, aby się pożegnać.

Napisała do męża list pełen wdzięczności za zaufanie. „Dasz sobie radę ze wszystkim, co się wydarzy” – tak mówił. Dziękowała mu za szczęście, które było im dane.

Pojechała do leśniczówki przyjaciół na Mazurach. W środku lasu samiutka przez tydzień siedziała na krześle nieruchoma, z ołowianymi nogami i patrzyła przez okno na jedyne złote jabłko na jabłoni. Paliła świece. Trochę spała. Pisała haiku. Huczał wiatr, a serce rozdzierał ból.

Dziesięć miesięcy później w jeziorze nieopodal tej leśniczówki utopiła się Nosia.

Dużo ambicji i dużo złości

Śmierć przychodzi znienacka, zaskakuje. Niby wiemy, że jest częścią życia. Rozumiemy, że w tej sprawie niczego nie da się zrobić, nie można zawrócić biegu rzeki, a jednak – gdy spotykamy się z nią twarzą w twarz – czujemy się obezwładnieni, pokonani.

– Właśnie zdałem maturę, przygotowywałem się do egzaminów na studia, zakochałem się – opowiada Bartek. – Pamiętam, było piękne lato, przede mną wakacje, prawdziwe, długie. I nagle wiadomość, że ojciec zginął w wypadku kolejowym. Totalny szok. Nie wiedziałem, jak sobie poradzić. Byłem całkowicie samotny, ale nie chciałem nikogo obciążać swoimi problemami. Na pogrzebie byłem dzielny.

Potem studia – finanse i bankowość na SGH. Sesje, egzaminy. Trzeba było liczyć na siebie, wziąć się w garść, jakoś funkcjonować. Od rana reżim i dyscyplina, pompki, podciąganie się na drążku, żeby przetrwać kolejny dzień.

– Jednak docierało do mnie, że nie wszystko jest w porządku – mówi Bartek. – Łatwo się wściekałem, a już szczególnie, gdy coś mi nie wychodziło. Nie wiedziałem, czego chcę. Bywałem niezadowolony, napięty i zniechęcony. Dużo ambicji i dużo złości. Mnóstwo zajęć – spotkania, filmy, sport, nauka – które absorbują uwagę i pozwalają nie czuć. Trudno się rozluźnić, odpocząć, pomilczeć. Myślałem: Co się dzieje? Przecież wszystko mam, studia, miłość dziewczyny, życie przede mną. Dlaczego jestem nieszczęśliwy?

Zainteresował się psychologią, trafił na warsztaty w kręgu mężczyzn oparte na męskich legendach i baśniach. Postać króla w jednej z legend wyzwoliła niekontrolowane uczucia.

– Otworzyła się tama żalu, smutku i złości – opowiada Bartek. – Poczułem do szpiku kości ból związany ze stratą taty, moją samotność, opuszczenie. Jakbym był w odmiennym stanie świadomości, oszołomiony, nieporadny. Jeszcze przez długi czas przed mężczyznami wyrażałem te uczucia w prostej, surowej formie.

– Dostałem od mężczyzn ogromne wsparcie, którego zabrakło wcześniej – wspomina tamten czas. – Po śmierci taty moja rodzina się rozsypała jak stłuczony wazon. Nie było mądrego wujka czy stryjka, który wniósłby w nasze życie poczucie ładu i bezpieczeństwa. A inni ludzie? Byłem przekonany, że nikogo nie mogę sobą obciążać – i to mnie zablokowało, izolowało od świata.

Skremowałam ciało, niemożliwe

(...)

Więcej w Zwierciadle 11/2010

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze