1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Joanna Flis: „Staram się realizować moje zlecenia, nie świata”

Joanna Flis: „Staram się realizować moje zlecenia, nie świata”

Joanna Flis (Fot. Aleksandra Modrzejewska/MGMT IVY)
Joanna Flis (Fot. Aleksandra Modrzejewska/MGMT IVY)
Nie trzeba być idealnym, by być wartościowym – przekonuje na Instagramie i w swoich książkach. Mówi o tym też w podcaście „Madame Monday”, nierzadko odwołując się do własnego życia. Bo psychoterapeutka i psycholożka Joanna Flis najpierw sama musiała zejść na manowce i zrobić kilka głupot, żeby odrobić swoje lekcje.

Pokazujesz, jak żyć bardziej dojrzale, „po dorosłemu”. A ja zapamiętałam, jak w naszym podcaście „W strefie komfortu” powiedziałaś, że choć teoretycznie w dorosłe życie weszłaś dosyć wcześnie, to nie była to prawdziwa dorosłość.
Trzy miesiące przed maturą dowiedziałam się, że jestem w ciąży, co było dla mnie – i, jak sądzę, byłoby dla każdej dziewczyny, która szykuje się na studia – dość zaskakujące, a wręcz zatrważające. Podeszłam jednak do sprawy zadaniowo, negując całą sferę uczuć oraz odmawiając sobie procesu żałoby po utracie pewnego stylu życia, na który miałam wielki apetyt. Nie chodziło tylko o zostanie studentką, ale o zostanie studentką psychologii, a ten kierunek był wtedy dostępny tylko w postaci studiów stacjonarnych. Porzuciłam zatem marzenia, zdałam maturę i wybrałam pedagogikę, bo mogłam studiować ją zaocznie. Powiedziałam sobie: „Dzieciństwo się skończyło, trzeba zacząć żyć po dorosłemu”. Przy czym uważałam, że osoba dorosła to taka, która po prostu przywdziewa określoną maskę, chowa pod nią wszystko to, co nie pasuje do nowego stadium życia, i stawia się do zadania. No więc ja się do tego zadania stawiłam.

Wydoroślałaś z dnia na dzień.
Tak mi się wydawało, ale z tego, co pamiętam, przez pierwszy okres ciąży byłam jednak w dużym wyparciu, nie miałam z tym kompletnie kontaktu. Kiedy urodziła się Martyna, wyprowadziłam się od rodziców, zamieszkałam z teściami, a trzy miesiące później wyszłam za mąż. Nie była to najlepsza decyzja, dziś to wiem, ale wtedy, w 2000 roku, nadal popularne było myślenie: „Będę bezpieczna, jeśli będę po ślubie”. Z moim partnerem byliśmy parą, co prawda parą dzieciaków, ale mogliśmy nią nadal zostać i wspólnie wychowywać dziecko bez ślubu. Dziś to się zdarza, wtedy było nie do pomyślenia. Weszłam w ten związek tak, jak należało – w białej sukni, z dzieckiem na ręku i poważną pracą w urzędzie. Oraz, oczywiście, z zaocznymi studiami. Porządny zawód – obok małżeństwa – miał być moim drugim źródłem poczucia bezpieczeństwa. Zresztą w nowej pracy bardzo szybko się odnalazłam, najpierw poszłam na staż, ale już po dwóch miesiącach zaproponowano mi etat. Byłam tak oddana sprawie, że nie mogło być inaczej. Pracowałam w wydziale kultury i promocji miasta, więc mogłam też realizować się artystycznie i społecznie, organizowałam różne imprezy, prowadziłam nawet teatr. To zabawne, ale moją pierwszą myślą po dostaniu pracy było: „Muszę kupić sobie garsonkę”. Chciałam prezentować się odpowiednio do stanowiska.

Miałaś wtedy zaledwie 19 lat…
A wyglądałam, jakbym była starsza co najmniej o 10. Dziś śmieję się, że to był „styl biznes łamany na maturę” – po coś takiego sięgasz, kiedy jesteś jeszcze niedoświadczoną dziewczyną, ale chcesz, by widzieli w tobie dorosłą kobietę, więc przebierasz się za kogoś, kim – jak ci się wydaje – powinnaś być. Potem doszłam do wniosku, że nie chcę, by widziano we mnie kobietę, tylko profesjonalistkę, więc zaczęłam zakrywać całą swoją kobiecość apaszkami, chustami i szalikami. Do dziś pamiętam, że bardzo denerwowałam się, kiedy nie traktowano mnie poważnie, a zwłaszcza jeśli robili to mężczyźni, co w tamtych czasach i w małej miejscowości zdarzało się dość często.

Ta miejscowość to Łobez w województwie zachodniopomorskim, gdzie pomieszkujesz do dziś.
Co ciekawe, kiedy miałam 19 lat, bardzo chciałam stamtąd wyjechać, co się nie udało, a teraz, kiedy mogłabym mieszkać praktycznie w każdym miejscu w Polsce, ani mi się śni gdziekolwiek ruszać. W każdym razie wtedy wyglądałam i działałam jak Terminator. Niestety, szybko okazało się, że koszty takiej transformacji są wysokie.

Zaczęłam gorzej sypiać, miewać stany lękowe, ale najbardziej doskwierały mi migreny – tak jakbyś założyła kask, który nieustannie uciska głowę. Martyna była na szczęście dzieckiem bezproblemowym – a może musiała taka być – świetnie znosiła moje wyjścia do pracy i wyjazdy na studia, chętnie bawiła się sama ze sobą, zresztą do tej pory świetnie się sama prowadzi. Wszystko z pozoru układało się idealnie, ale nie byłam szczęśliwa.

Kiedy wracam do siebie z tamtych lat, to widzę taki obrazek: siedzę przy biurku, patrzę przez okno i myślę: „Życie nie może na tym polegać. Jeśli będę tak dalej funkcjonować, to znaczy, że już umarłam”. Wreszcie stwierdziłam, że dłużej tak nie wytrzymam. Skończyłam 25 lat, rzuciłam pracę i rozstałam się z mężem. Dziś nazwałabym to pierwszym przebłyskiem prawdziwej dojrzałości.
Wiedziałam, że chcę zajmować się psychologią i pracować z ludźmi. Pojechałam więc do oddalonego o 60 kilometrów szpitala psychiatrycznego, zastukałam do gabinetu dyrektora Henryka Kędzierskiego i powiedziałam: „Chcę być terapeutką uzależnień, ale muszę mieć pacjentów. Pomoże mi pan? Mogę robić wszystko”. A wtedy posiadanie pacjentów było warunkiem rozpoczęcia szkoły terapeutycznej. Dyrektor popatrzył na mnie i powiedział: „Zacznijmy od wolontariatu”. Moja determinacja była tak wielka – wstawałam o 5.30, by zdążyć na pociąg, wracałam po 11 godzinach, a do tego raz w miesiącu na tydzień wyjeżdżałam do szkoły, zostawiając Martynkę z rodzicami – że już po miesiącu zaproponowano mi pracę. Przeniosłam się do poradni współuzależnienia, skończyłam szkołę dla psychoterapeutów, a w międzyczasie się rozwiodłam.

Moje życie się zaczęło. Ale dopiero wtedy, gdy wzięłam je we własne ręce, w dodatku we właściwy sposób. Wcześniej korzystałam z gotowych skryptów, które nie były jednak moje. Robiłam rzeczy, które należy, a nie te, które chcę robić. Rodzice byli ze mnie dumni, teraz zresztą też są, ale pamiętam, jak byli przerażeni, kiedy powiedziałam im, że się zwalniam i idę na bezpłatny wolontariat. Tata powiedział nawet: „Terapeutka? Kto cię zatrudni?!”. Jeszcze 15 lat temu to nie był wcale solidny zawód. Ale wspierali mnie i w tej decyzji, wozili nawet czasem samochodem do szpitala, bo nie miałam prawa jazdy. To wprawdzie nie był koniec moich perypetii, ale wtedy po raz pierwszy poczułam, że mogę odmienić swoje życie.

Terapeuta to nie był – i nadal nie jest – łatwy zawód. Tym bardziej terapeuta uzależnień. Co cię w nim tak pociągało?
W teatrze, który prowadziłam, grały też dzieciaki z Monaru, bardzo ceniłam sobie kontakt z nimi. Poza tym praca z uzależnieniem to praca nad samokontrolą, a to od zawsze był mój ukochany temat. Zajmowałam się nim potem na studiach psychologicznych, samokontroli poświęciłam pracę magisterską, a teraz kontynuuję ten temat w badaniach doktorskich. Dla mnie samokontrola zawsze była i jest najwyższym wymiarem wolności.

I chyba jedną z twoich cech charakterystycznych… Musiałaś ją wypracować czy już się z nią urodziłaś? Można przyjść na świat z większą lub mniejszą predyspozycją do samokontroli?
Samokontrolę, rozumianą jako pewien rodzaj zdolności do przymuszania siebie do robienia różnych rzeczy, miałam od dziecka. Byłam bardzo pilną, obowiązkową uczennicą, co było też widać w postawie mojego ciała – na wszystkich zdjęciach z podstawówki jestem wyprostowana i nienagannie ubrana. Tata był policjantem, zdyscyplinowany styl życia był czymś, do czego byłam przyzwyczajona. Ale jeszcze nie wiedziałam, do czego mam się dyscyplinować. Początkowo dyscyplinowałam się do robienia rzeczy, jakich wymagał ode mnie świat zewnętrzny: nauczyciele, rodzice, pracodawcy. Jak trzeba było zostać po godzinach – zostawałam, jak trzeba było pracować przy jakimś projekcie w niedzielę – pracowałam. Dziś umiem i wolę dyscyplinować się do warunków wewnętrznych. Jak sobie coś wymyślę, to tego dopnę, ale to coś opiera się zwykle na wartościach, jakie są dla mnie istotne. Dzisiaj to ja sobą kieruję. Nie świat. Nie kierują mną też moje emocje, jak lęk czy wstyd, ani moje chętki. Czuję je, oczywiście, ale się im nie poddaję. I staram się pilnować tego, bym na pewno wykonywała moje zlecenia, nie świata.

Ładnie powiedziane.
Nie myśl tylko, że wtedy raz na zawsze uwolniłam się od oczekiwań innych i od teraz już słuchałam tylko siebie. Owszem, ja się z tych zleceń zewnętrznych otrzepałam – zostałam terapeutką, zakończyłam związek, który nie miał przyszłości – ale jednocześnie zaplątałam się w nie znowu, i to o wiele głębiej.

W wieku 19 lat zostałam matką, w wieku 27 – rozwódką, czułam się w jakiś sposób naznaczona, napiętnowana. Był nawet taki czas, że czułam się przegrana. Więc jeszcze bardziej skupiłam się na spełnianiu oczekiwań – swoich i społeczeństwa. Żeby już nigdy więcej nie ponieść porażki. Ponownie wyszłam za mąż, za świetnego faceta, ojca mojego Jaśka, prawnika i przyjaciela z dzieciństwa, bardzo poukładanego życiowo. Tylko nie był to związek, w który weszłam z poziomu głębokiej miłości. Chciałam mieć pełny, zdrowy, stabilny i bezpieczny dom, być z kimś, na kim mogę polegać. Dostałam drugą szansę i postanowiłam, że teraz zrobię wszystko tak, jak trzeba. I zrobiłam! Tylko że to nie było „jak trzeba” dla mnie. W efekcie musiałam jeszcze raz odrobić tę samą lekcję.

Joanna Flis (Fot. Aleksandra Modrzejewska/MGMT IVY) Joanna Flis (Fot. Aleksandra Modrzejewska/MGMT IVY)

O czym była ta lekcja?
O tym, że moje uczucia są ważne. Że mam prawo być w relacji, w której się spełniam i głęboko kocham, a nie tylko w takiej, która jest spokojna i bezpieczna. W efekcie ponownie podjęłam decyzję o rozwodzie.

Za drugim razem było łatwiej?
Trudniej. Przecież najpierw poinformowałam świat: „No to teraz popatrzcie, pokażę wam, jak umiem żyć”, a potem powiedziałam: „A jednak nie potrafię”. Po pierwszym rozwodzie mogłam przerzucić odpowiedzialność na coś ode mnie niezależnego, powiedzieć: „To był nieudany związek”, po drugim musiałam przyznać, że to był także nieudany sposób wchodzenia w relacje. Zrozumiałam, że mogę próbować oszukać świat, ale siebie nie oszukam. Postanowiłam więc rozczarować świat, żeby ocalić siebie. Ostatecznie moi bliscy jakoś to przełknęli. Rodzice nie powiedzieli: „Znowu?!”, tylko mnie wspierali. A ja zatoczyłam koło, raz jeszcze zostałam samotną matką z małym dzieckiem, tylko tym razem nie miało siedmiu lat, ale roczek.

Można powiedzieć, że tym razem szybciej doszłaś do tych samych wniosków. Przypomina mi to stare powiedzenie o tym, że pierwszy dom urządzasz dla świata (czy też w innej wersji: dla wroga), drugi dla przyjaciół, a trzeci dla siebie.
I ja jestem dokładnie w tym miejscu. W pierwszym związku mieszkałam w niewielkim mieszkaniu, w drugim związku stawiałam domek nad jeziorem, obecnie remontuję stuletni budynek i często opowiadam znajomym, że to jest pierwszy dom, który jest mój. Z pierwszym mieszkaniem pomogli nam rodzice, drugi dom stawiałam i urządzałam razem z partnerem, ten kupiłam za własne pieniądze i urządzam go tak, jak chcę. Jaka to jest frajda i satysfakcja! Mam fotel dokładnie taki, jaki chciałam, filiżanki, które podobały się mnie i tylko mnie. Wreszcie jestem u siebie. A że mam na ramieniu wytatuowaną Wirginię Woolf, to uważam, że w ten sposób wypełniam jej postulat o „własnym pokoju”. Będę się upierała, że jest to najpiękniejszy dom, jaki widziałam, choć w momencie, w którym podpisywałam umowę, najpiękniejszy nie był. I mimo że jestem teraz w naprawdę fajnej relacji, to nie czuję się jeszcze gotowa, by komuś go oddać.

W jakim stopniu na poczucie, że jesteś na swoim, miało wpływ to, co w ciągu ostatnich trzech lat wydarzyło się u ciebie zawodowo? Mam na myśli zarówno twoją rosnącą popularność jako psycholożki, jak i twoje trzy książki „Współuzależnieni”, „Co ze mną jest nie tak”, „Madame Monday. Po dorosłemu”, podcast, ale też projekt „Młode głowy”, który współtworzysz z fundacją Martyny Wojciechowskiej Unaweza. Od czego to się w ogóle zaczęło? I jak się z tym czujesz?
Zawsze miałam skłonność do robienia różnych rzeczy – jak mówi Paulina Młynarska – swoistą sraczkę pomysłów. Sprawiało mi to ogromną przyjemność, bo jestem osobą twórczą. Trafiałam też na świetnych ludzi, którzy chcieli tę moją energię wykorzystać i prędzej czy później proponowali: „Hej, zróbmy razem coś fajnego”. A wtedy ja zwykle mówiłam: „No dobra”. Tak było z dyrektorem Henrykiem Kędzierskim, tak było też wcześniej z burmistrzem, który wziął mnie do działu promocji. A tym razem Agata Litwińska, moja internetowa koleżanka, napisała do mnie, że widziała mój wykład na temat pokochania własnej strefy komfortu, na Uniwersytecie SWPS, bo oczywiście, będąc jego studentką, założyłam koło naukowe i robiłam w jego ramach różne projekty. Swoją drogą, był to jeszcze okres, kiedy byłam bardzo sztywna i zapięta na ostatni guzik, więc ten wykład dziś oglądam z bólem zębów, choć mówiłam tam wiele rzeczy ciekawych i „pod prąd”, jak choćby to, że w strefie komfortu są nasze zasoby i że nie musimy wcale tak często jej opuszczać, jak nam się to zaleca. Agata zaproponowała mi poprowadzenie webinaru na Facebooku na ten sam temat. Początkowo odmówiłam, ale wkrótce wybuchła pandemia, wszyscy mieliśmy wtedy większą chęć kontaktu z ludźmi, więc ostatecznie się zgodziłam.

Okazało się, że zarówno moja naturalność i ekspresyjność, jak i to, co mówiłam, bardzo się spodobały – chciano więcej. Po kilku takich webinarach odezwało się do mnie Wydawnictwo Znak z propozycją napisania książki o współuzależnieniu. Nigdy nie pisałam książki, ale się zgodziłam. Praktycznie całą miałam już w głowie. Byłam też związana z Fundacją „Dbam o mój zasięg” Magdy Bigaj, poznałam Martynę Wojciechowską, która przygotowywała wtedy z Magdą projekt kampanii „Młode głowy”. „Musisz z nami pracować” – powiedziała Martyna. A ja znów odpowiedziałam: „No dobra”.

Oczywiście są w moim życiu sprawy, na których mi zależy i o które walczę, ale większość rzeczy, z których jestem ostatnio najbardziej znana i dumna, przyszła do mnie sama. To nie znaczy, że moje życie jest pasmem sukcesów, ale na pewno jest plastyczne, zawsze da się z nim coś zrobić. Myślę, że świat się o tę moją energię po prostu upomniał. I stało się to dlatego, że pozwoliłam sobie być sobą. Nikt by się nie upomniał o tamtą mnie – sztywną, pracoholiczną, nudną i tłumiącą swoją naturalną ekspresję.
Na przykład robię teraz z Mateuszem Kusznierewiczem coś, co nazwaliśmy „Poranne spacery”, albo inaczej „Power walk o 6.15”. Zabawne, bo Mateusz zadzwonił do mnie i powiedział: „Moja żona słucha twoich podcastów, mówi, że jesteś super, zróbmy coś razem”.

Niech zgadnę, odpowiedziałaś…
„No dobra” [śmiech].

Na czym polega idea takich porannych spacerów?
Na tym, że razem robimy coś dla swojego zdrowia i dobrego samopoczucia. Startujemy o godzinie 6.15, codziennie inna osoba prowadzi power walk, a każdy może dołączyć do nas wirtualnie na YouTubie. Ostatnio wpadłam na pomysł, by zorganizować taki spacer na żywo w Sopocie, na Monciaku. Myśleliśmy, że przyjdzie garstka, a były tłumy. Może będziemy to powtarzać. Jest z tym związana także zabawna historia. Kiedy Mateusz zaproponował mi poprowadzenie pierwszego power walk, zorientowałam się, że nie mam sticka, dzięki któremu będę mogła nagrywać to, jak idę, a że był to 2 stycznia (Mateusz prowadził power walk dzień wcześniej, 1 stycznia), nie miałam gdzie go kupić. Niewiele myśląc, przyczepiłam komórkę taśmą do chochelki od zupy i w tej mojej małej miejscowości, zwanej Łobzem, gdzie wszyscy dobrze znają zarówno mnie, jak i historię mojego życia – wymaszerowałam z domu z taką oto konstrukcją w dłoni. W Warszawie pewnie nikt nie zwróciłby na mnie uwagi, ale gwarantuję ci, że wszyscy którzy mnie mijali o tej 6:15, idącą i gadającą do chochli, pukali się w czoło: „Co znowu ta Flis wymyśliła?!”. To mi uzmysłowiło, że jeśli miałabym wybrać, czy wolę rozczarować, rozśmieszyć albo nawet zbulwersować innych, ale być przy tym wolną osobą, czy napinać się i robić coś pod linijkę innych – to zdecydowanie wolę to pierwsze.

Wśród filarów dojrzałości, o których piszesz w książce „Po dorosłemu”, wymieniasz mądrość, która jest czymś innym niż wiedza. Aby zyskać mądrość, trzeba chyba wcześniej kilka razy wyjść na ulicę z taką chochlą…
Mądrość przychodzi z wiekiem, bo dopiero z wiekiem uwalniamy się od zleceń, które dostajemy od świata. Ona pojawia się wtedy, kiedy całą wiedzę, jaką zdobyłaś w procesie wychowania i socjalizacji, potrafisz wykorzystać na rzecz tego, co jest dla ciebie ważne. Bo to, że masz wiedzę i potrafisz coś z nią zrobić, nie znaczy, że jesteś mądra. Możesz wykorzystywać ją nie po to, by pomagać innym, tylko by nimi manipulować. Dlatego musisz wiedzieć, co jest dla ciebie wartością.

Wychowanie ograbia nas z możliwości odkrywania tego, co jest dla nas ważne. Taka jest kolej rzeczy – najpierw musimy poznać system, w którym żyjemy, żebyśmy mogli odpowiedzieć sobie, kim jesteśmy w tym systemie, z czym się zgadzamy, a z czym nie, czym chcemy się kierować w życiu. Większość odpowiedzi na te pytania przychodzi dopiero w okolicach połowy życia. Ale ten pierwszy etap jest niezwykle potrzebny – najpierw trzeba poznać granice, by potem nauczyć się, jak w tych granicach manifestować siebie. Gdybyśmy pozwolili sobie na pełną autoekspresję, nie znając norm i zasad postępowania, to ona zahaczałaby o granice innych ludzi i była dla nich krzywdząca.

Ale zasady, których się uczymy, podlegają też pewnym wyjątkom. Czasem mądrością jest wyjść z domu z chochlą, bo wspólny power walk jest ważniejszy niż to, że ktoś popuka się w głowę. Albo rozwieść się, choćby się wydawało, że z perspektywy zleceń społecznych rodzina jest największą wartością. To właśnie mądrość podpowiada nam, że ci dwoje będą lepszymi rodzicami, kiedy się rozstaną. Mamy tu element wnioskowania moralnego, ale też wychodzenie poza zwykłe zasady. Bo mądrość polega na tym, by wszystko to, co wiemy, przepuszczać przez system wartości i przez kontekst.

Chciałabym to powiedzieć młodym ludziom, zwłaszcza jeśli pod wpływem jakiegoś przykrego zdarzenia doszli do wniosku, że już nigdy się z tego nie podniosą. Powtarzamy im wtedy zwykle: „Spokojnie, to nie koniec świata”, ale dla nich to jest koniec świata…
Bo to jest koniec ich obecnego świata. I chodzi o to, by w tym momencie obudzili się do nowego świata. Kiedy dotyka cię coś złego, przykrego czy w jakiś inny sposób krzywdzącego, to możesz albo od tego uciec, albo wskoczyć na wyższy poziom, jak w grze komputerowej. My zapominamy o tym, że ekspert, także ekspert od życia, to ktoś, kto popełnił wszystkie możliwe błędy w danej dyscyplinie. Nie jestem aż tak hurraoptymistyczna jak Asia Chmura, która mówi, że wszystko jest po coś, chciałabym jednak, by ludzie uwierzyli, że życie ma im coś do zaproponowania. Że to, co jest teraz, to nie jest wcale ostateczne rozdanie. Choć wydaje nam się, że nasze życie jest krótkie, a pewne rzeczy zamykają nam bezpowrotnie jakieś drzwi, to przecież wiemy, że jak nie uda się drzwiami, to czasem uda się oknem.

Ja widzę to tak: jest ścieżka, o której myślimy, że tak będzie wyglądało nasze życie, w czym zresztą utwierdza nas kultura. Idziemy nią i idziemy, aż nagle wydarzają się rzeczy, które powodują, że lądujemy w krzakach. I ważne jest, żeby uwierzyć, że to nie znaczy, że coś poszło nie tak. Nie ma sensu upierać się przy jednym scenariuszu na siebie, skoro on nie działa. Zobacz, był taki czas, kiedy myślałam, że nigdy nie pójdę na psychologię, a jestem teraz jedną z najbardziej rozpoznawalnych psycholożek. I może dobrze, że wtedy tamte drzwi się zamknęły, bo gdybym była taką psycholożką w garsonce, bez ułamka doświadczenia, jakie w swoim życiu zebrałam – to biada moim pacjentom. A teraz jak przychodzi do mnie ktoś i mówi na przykład: „Rozwodzę się”, to odpowiadam: „Aha, mów dalej”.
My nie jesteśmy drogą, którą idziemy, nie jesteśmy też naszą historią. Uwielbiam nurt narracyjny w psychoterapii, który mówi o tym, że jak opowiadasz swoją biografię, możesz to zrobić na milion sposobów, a to, do czego przywiązujesz się najbardziej, mówi o tobie najwięcej. Zbyt często przywiązujemy się do opowieści o tym, że nie mieliśmy wyjścia, a nasze życie było pasmem dramatów. Równie dobrze mogłabym ci opowiedzieć o sobie jako o dwukrotnej rozwódce, uciemiężonej matce Polce, zmagającej się z brakiem kasy na życie, nie mówiąc już o kasie na studia. To też w jakimś sensie prawda, tylko ta historia nijak mi nie służy.

Lubię mówić o sobie, że jestem jak woda – zawsze się dopasuję i zawsze znajdę jakieś wyjście. Ale też myślę, że my wszyscy jesteśmy jak woda. Odkąd towarzyszę ludziom w psychoterapii, nie poznałam jeszcze nikogo, kto pod wpływem trudnego doświadczenia ostatecznie nie zmienił swojego kształtu na pasjonujący, fascynujący, zjawiskowy.

Gdybyś mogła powiedzieć 19-letniej sobie, tej, która żegna się z życiem, jakie sobie planowała, jedną rzecz – co by to było? Co najbardziej by jej pomogło?
Dałabym jej przestrzeń na to, by mogła sobie to życie opłakać, wyżalić się, wkrzyczeć, nie być superdzielną. Wprawdzie ja wtedy nie tyle byłam dzielna, co trwałam w wyparciu: „Nic się nie stało, ogarniemy to”, bo taka też jestem, lubię ogarniać rzeczy. Co nie znaczy, że w tym ogarnianiu nie może być przestrzeni na przebolenie. Sprawczość jest talentem, ale może być też opresją.

Odkąd zaczęłam chodzić na terapię, zrozumiałam, że moja potrzeba samokontroli może się brać także z niezdiagnozowanego ADHD, które przejawia się u mnie w postaci natrętnych myśli. Jestem obsesyjno-kompulsywna, mogę zrobić coś doskonale albo poprawiać to w nieskończoność. Dlatego na przykład uczę się, by w moich wpisach na Instagramie nie poprawiać interpunkcji czy literówek, bo wiem, że jak zacznę to robić, skończy się tym, że usunę cały wpis. Moje ADHD przejawia się też w lękowych reakcjach na punkcie bezpieczeństwa mojego młodszego dziecka, Jaśka, który jest bardzo ruchliwy. Uczę się żyć z tym, że takie myśli się pojawiają, także w moich snach, gdzie co chwila rzucam się, by go ratować z opresji. Ale wolę to niż funkcjonowanie na lekach, które hamują moją kreatywność.

Co robisz dziś tylko dla siebie?
Ostatnio ludzie często zapraszają mnie do zmiany perspektywy na zasadzie: „Powinnaś zamieszkać w Warszawie, przecież tu praktycznie pracujesz. Wydajesz tyle kasy na bilety, zabiera ci to czas i energię, a gdybyś tu była, z tylu rzeczy mogłabyś skorzystać”. Rzeczywiście, z powodu dość dużej odległości z wielu rzeczy rezygnuję, ale też znam siebie i wiem, że ten dystans 500 kilometrów tak naprawdę mnie ratuje. Bo pozwala mi trzymać się w ryzach. Potrzebuję wrócić do domu, w którym pali się w kominku, z okien widzę jezioro, a parę kroków dalej chodzą sarny i łosie. Dobrze mi robi łażenie po lasach, w ogóle aktywność fizyczna; jestem jak chart – muszę się wybiegać, żeby dobrze funkcjonować.

Pytałaś mnie, jak sobie radzę z popularnością, no właśnie jej tu nie ma. Bo żyję sobie pod kamieniem. To miejsce przypomina mi też o moich korzeniach, może to właśnie dzięki niemu nie odbija mi palma. Jestem nadal tą samą dziewczyną, z tej samej miejscowości, żyjącą wśród tych samych ludzi, którzy nie pozwolą, bym zaczęła gwiazdorzyć.

To jest ta twoja strefa komfortu?
Oj, tak. Bardzo ją kocham i bardzo jej potrzebuję.

Gdybym miała określić, co jest twoją misją, jeśli w ogóle lubisz to słowo, powiedziałabym, że pomagasz ludziom brać życie w swoje ręce.
Zależy mi na tym, by ludzie czuli, że na pewne rzeczy mają realny wpływ. Nie trzeba być idealnym, by być wartościowym. O tym piszę na swoim Instagramie, o tym mówię w moim podcaście, nierzadko odwołując się do swojego życia. I za każdym razem, kiedy dostaję w odpowiedzi słowa: „Dziękuję, że się tym dzielisz”, mam poczucie, że piszę i mówię to także do siebie z przeszłości. Bardzo chciałam wtedy usłyszeć od kogoś: „Ja też tak miałam”. 

Joanna Flis psycholożka, badaczka, autorka podcastu „Madame Monday – po dorosłemu” oraz m.in. książki pod tym samym tytułem. Właśnie pracuje nad kolejną, tym razem o unieważnianiu.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze