Życie we współuzależniającym związku jest bardzo trudne. Ale ma też swoje ukryte korzyści. Emocje przesłaniają wszystko – z rzeczywistością na czele. A osoby współuzależnione nie chcą się z nią konfrontować. Szukają celu w drugim człowieku, łudzą się, że wypełni pustkę w ich życiu i rozwiąże problemy. Taka wizja miłości prowadzi tylko do cierpienia.
Współuzależnienie z boku może wyglądać jak zabawa w kotka i myszkę. Tymczasem tak naprawdę związek, w którym uruchamia się tego rodzaju dynamika, przypomina pole bitwy. Owszem, bywają momenty zawieszenia broni – czasem nawet długie i przyjemne. A potem znów: zwarcie, starcie, pogoń, ucieczka… przyciąganie i odpychanie, gonienie króliczka, toksyczne tango. Niektórzy nazywają to miłością. To właśnie o takich doświadczeniach opowiadają ckliwe powieści, rozdzierające serce piosenki, melodramaty, które śledzimy z zapartym tchem. Blisko i daleko. Szczęście i rozpacz. „Kocham cię” i „odejdź”. Niezwykłe porozumienie. Nieoczekiwane przeszkody. Jedno jest pewne: intensywność uczuć jest ogromna.
Osoby, które podejmują tę grę, sprawiają wrażenie, jakby odnalazły się w korcu maku. I rzeczywiście, przyciągają się według określonego klucza-wzorca. Zdaniem amerykańskiej terapeutki Pii Mellody, autorki książek „Toksyczna miłość” i „Toksyczne związki”, dochodzi do polaryzacji ról. Jedna strona koncentruje się na partnerze i relacji (często zaniedbując inne sprawy), podczas gdy druga stara się unikać bliskości, często oddając się jakiemuś uzależnieniu (choćby pracy). Pierwszą osobę Pia Mellody nazywa Nałogowcem Kochania, drugą – Nałogowcem Unikania Bliskości.
Co sprawia, że ludzie wpadają w nałóg miłości? Nieuleczone rany. Nałogowcom Kochania zabrakło w dzieciństwie miłości i troski rodziców. Czuli się nieważni, porzuceni, zrozpaczeni. W dorosłym życiu żywią przekonanie, że nie można być bezpiecznym w świecie bez opieki drugiej osoby. Więc szukają jej rozpaczliwie, chcą do kogoś należeć. Ten wymarzony partner powinien spełniać określone warunki: ma być silny, ma ich wspierać i dopełniać. Bo Nałogowiec Kochania czuje pustkę, nienasycenie. Tęskni za zbawcą. Często nie jest świadomy tych dziecięcych fantazji. Tego, że nikt nie ma takiej mocy, by zbawić drugiego człowieka.
Nałogowcy Unikania Bliskości zwykle mają za sobą podobne doświadczenia. Też wychowali się w rodzinie, w której panowały dysfunkcjonalne układy, też noszą w sobie smutek i żal. Często byli nadużywani przez niedojrzałych rodziców, którzy wciągali ich do swojego związku. Traktowali jak powierników. Obciążali nadmierną odpowiedzialnością. Wykorzystywali na różne sposoby – jako pośrednika, monetę przetargową. To też forma porzucenia… Taka osoba czuła się przygnieciona intensywnością więzów, wyssana z energii. W dorosłym życiu bliskie relacje kojarzą się jej z usidleniem (albo omotaniem, wydrenowaniem, jak pisze Mellody). Tak, spragniona jest czułości, miłości. A jednocześnie przed nią ucieka…
Jak wygląda tango między Nałogowcem Kochania a Nałogowcem Unikania Bliskości? Wydają się dla siebie stworzeni! I w pewnym sensie są… Doskonale się uzupełniają – cykle emocjonalne, przez które przechodzą w związku, napędzają się wzajemnie. Spójrzmy najpierw na Nałogowca Kochania. Zaczyna się od fascynacji – zwykle pociąga go osoba silna (przynajmniej na pozór), zaangażowana w wiele spraw, świetnie sobie radząca. Więc euforia. Jest, jest wybawca! Jest szansa na miłość, bezpieczeństwo, na spełnienie dziecięcej fantazji – o rycerzu w złotej zbroi, o królowej. „Teraz już wszystko będzie dobrze” – ból, osamotnienie, pustka zostają złagodzone. Nałogowiec Kochania chce więcej – ujawnia kolejne potrzeby, próbuje je zaspokoić. Nie dostrzega, że osaczony partner tworzy dystans. Wreszcie dociera do niego bolesna prawda, jego fantazja blednie. Ale wciąż próbuje przekonać do siebie drugą osobę, zatrzymać ją. Wreszcie – gdy staje się to zbyt upokarzające – wycofuje się. I cierpi jak po odstawieniu narkotyku. Ból, lęk, gniew… Emocje są potężne. Odzywają się pierwotne uczucia (towarzyszące porzuceniu w dzieciństwie), które w połączeniu ze świeżym rozczarowaniem, odtrąceniem sprawiają, że Nałogowiec Kochania jest zdruzgotany. Bo bieżące emocje – twierdzi Mellody – nie są dla dorosłego człowieka tak trudne w obsłudze. Ale kiedy otwierają dawne rany… Ten połączony ból jest naprawdę niezwykle intensywny i może wyzwolić przeżycia wahające się od depresji do chęci samobójstwa. Lęk może się wahać od niepokoju do paniki. Oburzenie – od poczucia zawodu do prawdziwej wściekłości. W tej fazie Nałogowiec Kochania myśli obsesyjnie o tym, jak zmusić partnera do powrotu albo jak się na nim zemścić. Cóż, zdarza się, że realizuje swoje plany. W pierwszym przypadku – jak łatwo się domyślić – cykl uruchamia się na nowo.
A ten drugi, unikający? Na początku pociągają go niedostatki i bezbronność Nałogowca Kochania, jego lęk przed porzuceniem. To daje mu przewagę, nadzieję na to, że będzie mógł kontrolować relację. Czuje się ważny, pożądany – jak wtedy, gdy po raz pierwszy okazało się, że może wspierać rodziców. Więc roztacza czar, uwodzi… I też wpada w euforię – w końcu stał się dla kogoś najwyższym autorytetem. Potem pojawia się dawny lęk przed omotaniem – emocje partnera są takie intensywne, potrzeby nienasycone… Nałogowiec Unikania Bliskości zaczyna go oceniać bardzo krytycznie, spoglądać na niego z góry: jak można być takim nieporadnym, takim… zależnym! Żeby nie angażować się w związek, oddaje się jakiejś aktywności. Nie chce otworzyć się za bardzo, trzyma dystans. Jednocześnie czuje, że – z powodu narastających oczekiwań partnera – traci panowanie nad sytuacją. Dusi się. Do głosu dochodzą dawne rozdrażnienie i uraza spowodowane obowiązkami wobec rodziców. To za dużo! Trzeba się ratować ucieczką… Więc wymyka się, wykręca, oddala – jest w tym naprawdę dobry. Tyle że po zaczerpnięciu oddechu zaczyna odczuwać tęsknotę, brak. Bo to jednak takie miłe być potrzebnym, adorowanym! Do tego to poczucie winy… Więc czasem wraca. A czasem nie. Jeśli wróci, można się spodziewać, że wcześniej czy później znów zacznie unikać, uciekać. Zdarza się też, że uczestnicy tej perwersyjnej gry na jakiś czas zamieniają się rolami… Tak czy inaczej ta dynamika jest fascynująca, porywająca. Również dla postronnego obserwatora…
Wiemy już, że „unikający” boją się bliskości – kojarzy im się ona z wykorzystaniem, wchłonięciem. Omotaniem. Uwieszeni na nich rodzice, ze swoimi potrzebami i frustracjami, odebrali im dzieciństwo. Czy można się dziwić, że dla takich osób bliski związek oznacza cierpienie? Że nie chcą brać odpowiedzialności za życie innych, za ich szczęście? Przecież nikt tego nie udźwignie… Ale sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana, bo Nałogowiec Unikania Bliskości (którego potrzeby były lekceważone w dzieciństwie) boi się też porzucenia. I to ten (zwykle nieuświadomiony) strach sprawia, że szuka uwagi innych, że mimo oporów wchodzi w relacje… Tak naprawdę obie strony boją się tego samego – bliskości i porzucenia – tyle że odczuwają te lęki na innych poziomach. Świadomy lęk jednego partnera w przypadku drugiego pozostaje głęboko ukryty. Czego więc boi się podświadomie Nałogowiec Kochania? Bliskości! W przeciwnym razie po co miałby uparcie wybierać osoby, które nie chcą dopuścić do zbyt poufałych kontaktów? To się nazywa idealne zgranie intencji! „Ta sytuacja pozwala pozostawać obu na krawędzi związku, gdzie – przynajmniej przez pewien czas – mogą czuć się bezpiecznie, zaspokajając potrzeby partnera i unikając opanowania i wchłonięcia przez niego” – podsumowuje Mellody.
Chociaż na pozór różnią się bardzo – jeden namiętny, oddany, drugi zimny i zdystansowany – cierpią na tę samą chorobę. Współuzależnienie. Mają trudność w trafnym odczuwaniu własnej wartości (zwykle przejawia się to zaniżoną samooceną, ale może też przyjmować formy arogancji i megalomanii). Nie umieją zadbać o swoje granice (albo tworzą wokół siebie zasieki). Z trudem rozpoznają i wyrażają własną rzeczywistość, prawdę o sobie (nie wiedzą, kim naprawdę są, albo nie chcą się sobą dzielić). Nie potrafią więc też rozpoznać i zaspokoić swoich potrzeb i pragnień (mogą być zbyt zależni albo zbyt niezależni). I wreszcie: cechuje ich brak powściągliwości, umiaru – są tacy dramatyczni… Kiedy wchodzą w relację, bywają tak oszołomieni, że nie widzą naprawdę drugiej osoby. Podświadomie przypisują sobie nawzajem cechy rodziców. Przyciąga ich do siebie magnetyzm tego, co znajome, nadzieja na uleczenie dziecięcych ran. Inni ludzie (wolni od syndromu współuzależnienia) są dla nich po prostu nudni… Nie mają „tego czegoś”. Nie mają skłonności do autodestrukcji.
Destrukcja? Być może w tym momencie się zbuntujesz – przecież wiele par żyje w ten sposób. Może nawet większość. Czy to nie normalne? Nie – twierdzi Mellody. Nie daj się zwieść stereotypom – to nie miłość, to tylko intensywność emocji, powracających w pozytywnych i negatywnych cyklach. Są odmęty namiętności, chwile bliskości. A potem wymowna cisza. Albo zażarta walka. Obrazy, urazy, ośmieszanie, poniżanie. Uruchamiają się podstawowe lęki każdej ze stron. Zachowania jednego wywołują w drugim rozczarowanie i złość. Oboje pogrążają się w chaosie. I oboje – podkreśla terapeutka – są jednakowo odpowiedzialni za tę sytuację. Oboje się krzywdzą.
Wychodzenie ze współuzależnienia przypomina, zdaniem Mellody, proces dojrzewania. Uczysz się tego, czego nie nauczyli cię rodzice: jak właściwie odczuwać swoją wartość, jak wytyczać funkcjonalne granice, jak dbać o zaspokajanie potrzeb i pragnień, jak akceptować swoją rzeczywistość i przeżywać ją w sposób umiarkowany. Nie da się ukryć, nie są to łatwe procesy. Czasem trudno je przejść bez wsparcia terapeuty. Czasem wskazana jest tymczasowa separacja. A przynajmniej odstąpienie od pewnych zachowań – unikanie wszelkich kontaktów prowadzących do walki, krytyki, silnych emocji. Dobrze jest na jakiś czas poluzować więzi. Zejść partnerowi z drogi i zająć się swoim życiem.
Łatwo powiedzieć – zwłaszcza dla Nałogowca Kochania jest to wyzwanie na miarę rekordu olimpijskiego. W poszukiwaniu bliższego kontaktu z partnerem może próbować bombardować go intensywnymi emocjami czy zachowaniami. Pia Mellody wyróżnia dwa rodzaje bomb: „bomba gniewu” i „bomba uwodzicielskiego czaru”. Pierwsza polega na sprowokowaniu do walki, druga to prowokacja seksualna, ewentualnie manifestowanie bezradności. Oczywiście, w pewnych sytuacjach również Nałogowiec Unikania Bliskości sięga po tę broń. Jak powstrzymać się od takich zachowań? Jak nie dać się sprowokować? Tak samo jak unika się skutków wybuchu prawdziwej bomby – podpowiada autorka „Toksycznej miłości”. Po prostu zamknij usta i oddychaj głęboko przez nos!
Trudność w wychodzeniu ze współuzależnienia bierze się również stąd, że nie zawsze rozumiemy, na czym polega zdrowy, dojrzały związek. Że nie chodzi w nim o intensywność emocji i zachowań, raczej o poczucie bezpieczeństwa, spokój, pogodę. Zdaniem Mellody w zdrowym związku każdy widzi partnera realistycznie (nie stara się dopasować go do swoich marzeń). Każdy bierze odpowiedzialność za swój rozwój i emocje (starając się utrzymać je na poziomie dorosłego, nie dziecka). Każdy potrafi skupić się na rozwiązywaniu problemów. Negocjować i akceptować kompromisy. Komunikować się w prosty i bezpośredni sposób. Dużo? Tak. Dlatego osoby współuzależnione powinny też pamiętać o swojej skłonności do ekstremizmu. Być może, porzucając stare wzorce, będą oczekiwały więcej, niż to na dany moment możliwe. Więc znów – realizm. Wobec partnera, siebie, wobec życia…
Przyglądając się dwóm nałogowcom, scharakteryzowanym przez autorkę „Toksycznej miłości”, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że znam tę historię z innych opracowań. Tak, bliźniacze dusze, o których tyle rozprawia się w różnych kręgach rozwojowych i ezoterycznych. Ich spotkanie wygląda podobnie jak nałogowców. Lgną do siebie od pierwszego momentu, czują, że „to jest to”, zachłystują się sobą. Cierpią. Jeden „bliźniak” zwykle kocha bardziej – jest ciepły, czuły, szybko się przywiązuje. To goniący (Chaser). Drugi sprawia wrażenie bardziej wyważonego – żeby nie powiedzieć chłodnego. To uciekający (Runner). Reszta też wygląda podobnie. Jest pogoń i ucieczka. I nierzadko zamiana ról. Ale być może jest coś więcej. Podobno cała zabawa służy znalezieniu równowagi między dawaniem i przyjmowaniem miłości… Ale czy warta jest zachodu?
Kiedy nad tym rozmyślałam, wyświetlił mi się na portalu społecznościowym pewien post. Niech posłuży za puentę: „Buddyzm mówi, że jeśli kogoś poznasz i twoje serce zaczyna mocno bić, a kolana miękną, spotkana osoba nie jest tą jedyną. Kiedy poznasz swoją bratnią duszę, nie będziesz czuła żadnego podniecenia, żadnego zdenerwowania. Tylko spokój”.