Rozwodom towarzyszą zwykle silne emocje. A pod hasłem „dla dobra dziecka” nierzadko ukrywa się chęć zemsty jednego rodzica na drugim. Jak ułożyć sobie kontakty z „byłym” lub „byłą”, aby zostały zaspokojone potrzeby wszystkich stron? Może w tym pomóc mediacja – mówi terapeutka Maria Bremer.
Czy rodzice dziecka pozostają dla siebie rodziną, nawet jeśli już nie są razem?
Na pewno nadal są rodzicami wspólnego dziecka, ale czy zawsze są rodziną? Skoro się rozstali, to wydaje się, że już raczej nie... A z drugiej strony przecież kiedyś się nawzajem wybrali, chcieli być razem. Czyli może odpowiedź zależy od tego, czy sami tą rodziną chcą się czuć.
Ale relacja rodzice-dzieci to już coś innego... Zawsze chyba zostaje się rodziną dla swojego dziecka. Czym różni się ta relacja od innych więzi rodzinnych? Czy można w ogóle wycofać się z roli bycia rodzicem?
Tak jak w każdej relacji, tak i w tej zawsze są dwie strony - to, co dla rodzica jest wycofaniem z roli rodzica, dla dziecka oznacza porzucenie. Już samo rozejście się rodziców jest dramatem dla dziecka, a gdy dodatkowo jedno z nich znika z jego życia - dziecko może się jedynie utwierdzić w przekonaniu, że faktycznie miało ono jakiś związek z decyzją o rozstaniu. Nawet jeśli dorośli znajdą nowy pomysł na życie i zaczynają wchodzić w nowe miłosne relacje, to nie powinni zapominać o tym, że są już w jakiejś relacji z kimś, z kim nie mogą się rozstać.
Czy można jakoś stopniować poziom porzucenia przez rodziców? Czy na przykład ktoś, kto dzwoni do dziecka raz na dwa miesiące porzuca je bardziej, niż gdyby dzwonił co tydzień?
To bardzo subiektywne i zależy między innymi od etapu rozwoju, na jakim jest dziecko. Ale dziecko może czuć się porzucone, nawet żyjąc w pełnej rodzinie, bo wystarczy, że konkuruje z rodzeństwem. Nie można mówić o stopniowaniu porzucenia, bo rodzic żyje też w wyobraźni dziecka. Bywa, że relacja z rodzicem rzadziej widzianym, a jednak podtrzymywana i wartościowa, jest lepsza niż ta fizycznie częstsza, ale bez uważności na dziecko. Z mojego doświadczenia zawodowego wynika, że rodzic po rozwodzie często wyobraża sobie kontakt z dzieckiem jako spotkanie wypełnione aktywnościami. Ale ono widzi brak bliskości mimo fizycznego przebywania razem. I nie chodzi o to, żeby nic nie robić, tylko żeby robić to na zasadach, na jakich chce dziecko.
Mówimy o więzi dziecka z rodzicem, ale przecież jest jeszcze drugi rodzic, który na tę pierwszą wpływa. Jak często przy rozstaniu rodzice myślą o swojej przyszłej relacji w kontekście dziecka i o samej relacji z dzieckiem?
Zwykle rodzice są na tyle skoncentrowani na rozpadającej się relacji, na wzajemnej złości na siebie, że dziecko znika z ich pola widzenia. Często jest ono wykorzystywane jako element przetargowy w walce z drugą stroną bądź jako narzędzie zemsty w stylu: "Jestem lepszy, bo dziecko ma ze mną lepszy kontakt". I wtedy dziecko jest używane, ale nie zaopiekowane. Moment rozstania wymaga dużej pracy rodziców, z terapeutą czy mediatorem. Mogą zadbać o przyszłe relacje i jak najmniej skrzywdzić dziecko jako osobę, która nie jest przecież w żaden sposób winna sytuacji, przez którą przechodzi.
Dlaczego ludzie przychodzą do mediatora?
Ponieważ nie umieją ze sobą rozmawiać... Mówią sobie wzajemnie rzeczy, których druga strona nie rozumie, nie słyszy. Jakby rozmawiali innymi językami. Mediator jest w tej sytuacji kimś w rodzaju tłumacza, który, nie biorąc na siebie emocji skłóconych stron, pozwala im się dogadać. Mediator nie daje rad ani nie opowiada się po żadnej ze stron, choć czasami takie jest oczekiwanie. Za chęcią spotkania stoi wtedy ukryty plan, a nie zamiar porozumienia. Rolą mediatora jest obnażanie tej strategii, przy jednoczesnym zadbaniu o komfort obu stron. Bywa też, że na pierwszym spotkaniu mediator widzi zbyt duże napięcie między partnerami i może okazać się, że warto spotkać się osobno, żeby "wypuścić ciśnienie". Parze będzie łatwiej rozmawiać i usłyszeć się wzajemnie, a to jest podstawowym celem każdej mediacji.
Jak wygląda taka mediacja w praktyce?
Wszystko zależy od tego, czy jest czas na to, żeby mediacja wyszła poza ustalenie tzw. kwestii technicznych, czyli kto kiedy opiekuje się dziećmi albo jak dzielić koszty zajęć dodatkowych. Wtedy można zacząć od rozmowy o własnych potrzebach. Potrzeby są tak łączącym tematem, że ludzie już dzięki samej rozmowie zaczynają inaczej patrzeć na siebie. Jeżeli ktoś uświadamia sobie, jakie ma potrzeby i słyszy, że druga strona też ma takie potrzeby, np. dotyczące spotkań z dziećmi - to okazuje się, że różni je strategia ich realizacji, a nie same wartości. I wtedy bliżej jest do jakiegoś porozumienia. W mediacji metodą Porozumienia bez Przemocy - najbliższej mi - ważne jest, żeby powtórzyć to, co się usłyszało: dosłownie albo własnymi słowami.
Czy możesz podać przykład? Dla osób, które nie miały wcześniej kontaktu z tą metodą, w pierwszej chwili brzmi to dość sztucznie...
Chodzi o to, że tzw. trzecia siła - mediator - odgrywa rolę pośrednika. Kiedy na przykład jedna strona mówi do mediatora: "Mój mąż nie interesuje się szkołą dzieci", to mediator po po pierwsze, stara się doprowadzić do tego, żeby komunikat był wyrażony w pierwszej osobie, a po drugie, by został uszczegółowiony. Czyli np. "Chciałabym, żeby mój mąż chodził ze mną na wywiadówki". I tak sformułowana potrzeba jest przekazywana drugiej stronie przed mediatora, który następnie zadaje pytanie: "Co pan usłyszał?". "Że moja żona uważa, że za mało interesuje się dziećmi". A przecież ona tego wcale nie powiedziała! Zatem jako mediator próbuję doprowadzić do tego, żeby mąż powtórzył, że żona oczekuje, iż na wywiadówki będą chodzić razem. Wtedy będzie można już zapytać, co on na to. Gdy odpowie, że dajmy na to może chodzić co drugi raz, mediator znów pyta: "Co pani usłyszała?". "Że mężowi w ogóle na tym nie zależy". I znowu do mediatora należy sprostowanie, że mąż wcale tego nie powiedział. To czasami jest bardzo długa, mozolna droga do celu...
Dlaczego w pierwszej chwili strony słyszą coś tak bardzo różnego od tego, co zostało powiedziane?
W grę wchodzą bardzo silne emocje, które wyłączają racjonalną część naszego mózgu. Jeżeli jestem w swoim bólu, w poczuciu, że druga strona mnie nie szanuje, nie szanuje naszych dzieci i właściwie to w ogóle one go nie obchodzą - to nie słyszę tego, co ona faktycznie mówi. Doprowadzenie do tego, żeby strony powtarzały to, co zostało powiedziane, wprowadza fizyczną ulgę. To zajmuje dużo czasu, zwykle wymaga więcej niż jednego spotkania. Ale gdy ludzie już się usłyszą i usłyszą swoje potrzeby, to sposoby rozwiązania pojawiają się same. Dlatego tak ważne jest, żeby wyczyścić to, co się za tym brakiem możliwości porozumienia kryje.
A jak jest słyszany głos dziecka w mediacjach? Czy któreś z rodziców może mówić w jego imieniu?
Co właściwie oznacza mówienie w języku dziecka? Mówimy to, co nam się wydaje, że będzie dla niego dobre. Jeżeli więc jeden rodzic rezerwuje sobie wyłączność na mówienie w imieniu dziecka, to trzeba uważnie weryfikować, na ile są to faktyczne potrzeby dziecka, a na ile cele rodzica, bo może to być też obszar do nadużyć i wykorzystania dziecka do swoich rozgrywek. Jeżeli rodzic jest w stanie mówić o faktach np. "Zosia lubi jeździć konno. Co możemy zrobić, żeby jej to regularnie umożliwić?", to jest to coś innego niż deklaracja: "Wiem, jakie Zosia ma potrzeby i najlepiej potrafię je spełnić". Jeśli zaś chodzi o udział dzieci w mediacji, to zależy to od ich wieku, ale też i od dojrzałości dorosłych, bo nie można przerzucać odpowiedzialności na dzieci za sytuację, która nie wynikła przecież z ich powodu. Nastolatki, z czasem nawet młodsze dzieci, wiedzą już, czego dokładnie oczekują od rodziców i mają prawo, żeby ich głos został wzięty pod uwagę. Jednak trzeba wykazać się uważnością i delikatnością, a nie uciekać się do pytania w stylu: "Wolisz mamusię, czy tatusia?".
A co, jeśli wszystko jest wymediowane, ale jednak nie działa?
Jeżeli rodzice mają inną wizję, jak rozwiązać nowe problemy i nie mogą się porozumieć, a mają wcześniej dobre doświadczenia z mediacji - to mogą znów odwołać się do pomocy mediatora. To zależy tylko od ich woli. Najczęściej rodzice nie mogą się porozumieć w kwestiach dotyczących dziecka dlatego, ze coś między nimi jeszcze nie zostało przepracowane i napięcie nie opadło. Ale brak porozumienia, któremu zazwyczaj przez cały czas towarzyszy przekonanie, że "to wszystko dla dobra dziecka", prowadzi do tego, że dziecko w pewien sposób znika. Znam to z relacji dzieci, które mówią, że wolałyby, żeby ich nie było, bo wtedy nie byłoby problemu... A stąd prosta droga do depresji czy myśli samobójczych. Myślę, że dorośli nie zdają sobie sprawy, jak bardzo w swoim bólu czy zapamiętaniu mogą być nieuważni na koszty i cierpienia, które w związku z tym ponoszą dzieci. I wcale nie dotyczy to osób pochodzących z tzw. nizin społecznych, ale wykształconych, na stanowiskach, mimo to bardzo niedojrzałych emocjonalnie.
Na ile ważny jest głos innych członków rodziny, zwłaszcza dziadków?
Najważniejsze decyzje podejmują rodzice, ale ważne jest też usłyszenie innych osób, np. babci, która mówi, że zależy jej na spotkaniu z wnuczką przynajmniej dwa razy w roku, z okazji świąt. Oczywiście potem rodzice zrobią to, co postanowią, co wybiorą i co będą w stanie zrobić, ale chodzi o to, by inni też mogli wyrazić swoje potrzeby. Tymczasem często podczas konfliktu w związku strony skupiają się na sobie, tracąc z pola widzenia wszystkich innych, których ta sytuacja dotyczy... nawet dzieci. Z doświadczenia pedagogicznego wiem, z jaką dumą czy zadowoleniem dzieci mówią o swoich dziadkach, czy jak wiele im to daje pod kątem poczucia tożsamości. Zwłaszcza w sytuacji, gdy rozpada się ten najbliższy krąg. Ale jeżeli w babci widzę tylko matkę mężczyzny, który zrobił mi krzywdę, nie ma szans na otwartość, która pozwoliłaby mi usłyszeć o jej potrzebach.
A jeśli faktycznie tak ją postrzegam, to co zrobić, gdy raz w roku musimy spotkać się na urodzinach czy w święta? Zacisnąć zęby?
Myślę, że za każdym razem warto zastanowić się, dlaczego coś robimy. Bo czy chcę zaciskać zęby i udawać? W imię czego? Moim zdaniem można to rozwiązywać w taki sposób, że robi się urodziny osobno dla dwóch rodzin. Zwłaszcza, że rodziny się rozrastają, jest coraz więcej ludzi, więc taki podział może być naturalny. Podobnie święta, przecież one w Polsce trwają kilka dni, więc jest dość czasu, żeby dziecko mogło go spędzić z każdym z rodziców. W gruncie rzeczy wszystko sprowadza się do uczciwej odpowiedzi na pytanie: na ile chcę, żeby było dobrze dla dziecka, a na ile chcę postawić na swoim albo upieram się, bo zawsze tak było? Na ile wynika to z moich potrzeb: chcę być razem z bliskimi, chcę, by była dobra atmosfera, bo się kochamy, a na ile jest to przymus, bo zawsze był obiad ze wszystkimi i musi tak być, nawet jeśli zaciskamy zęby? To jest pytanie o wartości, na które każdy musi sobie odpowiedzieć indywidualnie.